Alpejskie Epitafium
Na pierwszy ogień poszła Albulapass – nasza przełęcz nr 22. Jej początek znaleźliśmy w wiosce La Punt. Od pierwszych kilometrów zaczęła się tam ostra wspinaczka po ciasnych serpentynach pod górę, ale te skończyły się tak szybko, jak się zaczęły. A potem…
No dla mnie to było mistrzostwo świata, co napotkaliśmy. Łagodna, płaska droga biegnąca przez szeroki tunel, wąwóz z łagodnymi, zielonymi zboczami, które w górnych partiach przechodziły w szare skały i piargi. Przepiękne miejsce!
Od razu, gdy tylko znalazła się jakaś zatoczka, zatrzymałem się i zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Okoliczności były idealne na przekąskę. Ciszę, jaka nas otaczała, przerywały jedynie gwizdy świstaków, których długi czas wypatrywaliśmy na zboczach.
W dalszym przebiegu przełęcz nie zmieniła charakteru – asfalt nie był wymagający, ale widoki rekompensowały wszystko. Szczyt trasy (2315 m n.p.m.) osiągnęliśmy ok. 13:00. Otaczające nas skały zrobiły się jasnoszare i aż biły po oczach.
Dopiero podczas jazdy na dół zaczęły się miejscami odcinki o bardzo wąskim asfalcie, szerokim na jeden samochód i pojawiło się więcej zieleni.
Dużo niżej trafiliśmy też na śliczne jeziorko Palpuognasee. Pamiętając zawód, jaki Monika odczuła, gdy nie zrobiłem postoju przy Lago di Carezza na Karerpass, zatrzymałem się aby mogła się nim nacieszyć i machnąć jakieś zdjęcie.
Końcówka przełęczy na pewnym odcinku przeplatała się ze starą linią kolejową, która biegła po efektownych, kamiennych wiaduktach.
Przejeżdżaliśmy też przez wioski z wąskimi uliczkami pokrytymi kostką brukową. Miejsca takie zawsze bardzo pobudzały Monikę, więc robiła zdjęcia z tylnego fotela i cieszyła się jak dziecko.
Wreszcie dotarliśmy do miasteczka Albula, gdzie skręciliśmy w lewo na drogę nr 3 i kolejną przełęcz – Julierpass (nasz numer 23). Na jej początkowym odcinku było szeroko i szybko. Trasa nie miała ciasnych serpentyn, a płynne zakręty, po których mega przyjemnie się śmigało.
Potem zrobiło się płasko i prosto przesz szeroką, niezbyt imponującą dolinę, a im dalej byliśmy tym przybywało drzew. W sumie – nic specjalnego.
Atrakcją po drodze okazało się jezioro Lai da Marmorera. Napotkaliśmy też przy drodze małą kawiarnię nad brzegiem, więc postanowiłem zafundować nam prawdziwą kawę i chwilę relaksu. I choć nie była to tania przyjemność, to napój był wart grzechu.
Po tym postoju ruszyliśmy na szczyt trasy. I tu zaczęło być ciekawie – na ostatnim odcinku pojawiły się szerokie serpentyny, a że i ruch był spory, to miałem trochę zabawy – tak z winklowaniem, jak z wyprzedzaniem. Motocykl dostał po dupie, ale miałem przy tym sporo frajdy.
Najwyższy punkt trasy o wysokości 2284 m n.p.m. osiągnęliśmy ok. 14:40. Ukryty był głęboko pośród strzelistych skał.
I zaraz za przełomem ukazała nam się trasa zjazdu – biegła szerokim wąwozem i było ją widać daleko do przodu. Aż chciało się odkręcać manetkę, gdyż zakrętów za wiele na zjeździe już nie było, a przy takiej widoczności niewiele mogło nas zaskoczyć.
Koniec trasy znaleźliśmy w miasteczku Silvaplana zlokalizowanego nad jeziorem Silvaplanersee. Zobaczyliśmy je już ze sporego przewyższenia i zrobiło na nas spore wrażenie. A to za sprawą niezliczonych kolorowych latawców i desek windsurfingowych, odcinających się jaskrawymi barwami od błękitu tafli jeziora. Wyglądało to trochę jak w przekolorowanej bajce Disneya :).
Gdy zjeżdżaliśmy na dół to natrafiliśmy na mały objazd i Mapy Gugla rozjechały mi się z tym po czym jechaliśmy. Zdziwiło mnie, że nawigacja nie przeliczyła trasy, tylko trzymała sztywno zaplanowany rano jej przebieg, a naszą lokalizację pokazywała poza szlakiem. Ale gdy po chwili objazd się skończył i wróciliśmy na trasę pokazywaną przez mapy, przestałem się tym przejmować. Wkrótce miałem się przekonać, co było powodem tej anomalii ;).
W zasadzie miasteczko Silvaplana nie tylko kończyło Julierpass, ale stanowiło początek kolejnej przełęczy – Malojapass – naszego numeru 24.
Piękno „kolorowego jeziora”, wzdłuż którego przyszło nam jechać, sprawiło, że zapragnęliśmy się zatrzymać nad wodą. Chwilę nam zeszło nim znaleźliśmy wolną od ludzi zatoczkę i było to już przy następnym jeziorze na trasie – Silsersee. Była godzina 15:00 i upał dawał nam popalić. Odpoczynek był bardzo wskazany, a i możliwość pomoczenia rąk w wodzie kusiła.
Gdy naładowaliśmy bateryjki a tyłki nad odpoczęły od siodełka, ruszyliśmy prosto na orgię piętnastu ciasnych, stromych serpentyn.
Potem jednak zrobiło się dużo bardziej monotonnie – zakręty się skończyły i lecieliśmy sobie szeroką drogą po niezbyt imponującej dolinie, mijając małe miasteczka z wąskimi uliczkami.
I w sumie już bez żadnych wodotrysków dojechaliśmy do granicy z Włochami.
Zrobiła się godzina 16:00 i trzeba było zacząć rozglądać się za noclegiem. A ten chcieliśmy znaleźć we Włoszech, gdzie było relatywnie taniej niż w Szwajcarii.
Zjechaliśmy do wioski Chiavenna i tam skończyła mi się zaplanowana rano trasa. Ponieważ w dolinie, do której zjechaliśmy, panował piekielny upał, jak zbawienia wypatrywałem jakiegokolwiek skrawka cienia, aby móc zrobić postój i pomyśleć, co dalej. W końcu znaleźliśmy dziki parking z kilkoma drzewami, pod którymi schroniliśmy się przed słońcem.
I wtedy okazało się, że Szwajcaria wyzerowała mi środki z telefonu. Kraj ten, jako jedyny „w okolicy”, nie jest w pełni Unijny, więc ma swoje taryfy opłat roamingowych, a te okazały się barbarzyńskie – 5gr za 1kb danych! Wyparowało mi 130zł z telefonu i gdy „źródełko” wyschło, zostałem odcięty od świata. Do póki jechaliśmy po zaplanowanej z rana trasie, nic się nie działo i nawigacja działała. Ale jakiekolwiek opuszczenie trasy powodowało, że GPS nie przeliczał trasy – tak jak to miało miejsce już wcześniej.
Dopadło mnie jakieś osłabienie, zniechęcenie. Czułem, że już wszystko, co chciałem pokazać Monice w Alpach odhaczyliśmy. Upał, głód i zmęczenie pokonanymi kilometrami dały o sobie znać, a brak możliwości zaplanowania dalszej trasy i szukania noclegu w Internecie przez brak środków na telefonie, mocno obniżył moje morale. Wyzerowana komórka była zupełnie bezużyteczna!
No, ale nie byłem przecież sam. Monika wyjęła przewodnik, odpaliła roaming w swoim telefonie i wzięła się do działania.
Z Chiavenny mogliśmy skręcić w prawo na drogę SS36 prosto na kolejną przełęcz – Splugenpass. Większość tej trasy leci przez Włochy i dopiero przy końcówce graniczy ze Szwajcarią. I choć w tamtym momencie gardziłem Szwajcarią i jazda w jej kierunku wydawała mi się ostatnią rzeczą, jaką chciałem robić, rzut oka na mapę uzmysłowił mi, że to jedyne sensowne rozwiązanie. Musieliśmy jeszcze tylko namierzyć jakiś nocleg po włoskiej stronie, ale i to się udało. Naszym celem na dziś stała się wioska Campodolcino.
Znalezienie rozwiązania sytuacji przywróciło mi jako taką równowagę i po ok. 40 minutach marazmu ruszyliśmy dalej.
Zaczęliśmy zanurzać się w zielony, strzelisty kanion i wkrótce rozpoczęliśmy wspinaczkę ciasnymi serpentynami i tunelami po jednym jego zboczu. Zabawę tę przerwała tablica wjazdowa do Campodolcino, gdzie po krótkim czasie zaparkowaliśmy motocykl pod śmiesznie ulokowanym (jakby na zapleczu kościoła) pensjonacie. Pokonaliśmy 348km.
Pokój już na nas czekał, więc zainstalowaliśmy się w nim, odświeżyliśmy, a ja korzystając z WiFi doładowałem środki w telefonie, aby móc znowu nawigować :).
Niestety nie mogliśmy oddać się leniuchowaniu, gdyż od rana nie jedliśmy jeszcze obiadu i trzeba było zrobić drobne zakupy na następny dzień. Ok. 18:00 opuściliśmy więc pensjonat i udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu sklepu i restauracji. Spacerek okazał się nieco dłuższy niż sądziłem, ale wodę, przekąski na jazdę i piwo udało się ogarnąć (choć to ostatnie jak zwykle we Włoszech – ciepłe). Potem, w drodze powrotnej ze sklepu, znaleźliśmy czynną pizzerię. I choć już miałem trochę dość opychania się pizzą, nie miałem energii na szukanie czegoś innego. Najważniejsze było, aby zaspokoić głód.
Pizza była taka sobie, ale zapełniła żołądek. Ok. 19:00 wróciliśmy do pokoju.
Ja już miałem dość i chciałem odpocząć, ale Monika dalej była rządna wrażeń i poszła na spacer.
Wieczór, gdy już wróciła, spędziliśmy na planowaniu trasy. Wymyśliliśmy bardzo ambitny plan na prawie 400km z noclegiem w Szwajcarii – o dziwo znalazł się jeden hotel mieszczący się w naszym budżecie. Nie wiedzieć tylko czemu nie zarezerwowaliśmy go. Owszem, zawsze mogło na trasie coś pójść nie tak, że nie dalibyśmy rady do niego dotrzeć, ale rezerwacja była darmowa, więc niczym nie ryzykowaliśmy. Ale jakoś tak nam wyszło… 😉
Aby oszukać system i uchronić się przed szwajcarskimi opłatami telefonii komórkowej, całą trasę zaplanowałem z góry i zapisałem, tak aby następnego dnia zaraz po uruchomieniu nawigacji wyłączyć dane komórkowe. Skoro mogłem nawigować na wyzerowanych środkach, to na „odciętej pępowinie” też powinno się dać :).