Alpejskie epitafium

Dzień 4 – Wtorek, 28 lipca 2020 r.

Pobudkę zrobiliśmy o 6:45. Śniadanie miało być serwowane od 7:30, ale na stołówkę zeszliśmy już o 7:20.
Posiłek nie był najwyższych lotów – mieli tam np. takie malutkie opakowania z masłem i te ewidentnie były już wielokrotnie rozmrażane i stare. Kawa zaś, niby z ekspresu, a rozpuszczalna i niesmaczna. Ale i tak napchaliśmy się po korek, aby mieć energię na cały dzień upalania opon na zakrętach :).
Na motocykl wsiedliśmy chwilę przed 8:00 rano. Ruszyliśmy na północ i szybko znaleźliśmy się na drodze SS238, czyli na przełęczy nr 12 – Passo Palade.

Nie była to ani imponująca, ani wysoka trasa – jej wierzchołek znajdował się na wysokości 1518 m n.p.m. Przez wiele kilometrów prowadziła nas przez gęsty las – widoków za bardzo nie uświadczyliśmy. Przełęcz ta jednak dobrze wpisywała się w nasz plan, bowiem musieliśmy wrócić w rejony Bolzano, a nie chcieliśmy jechać tą samą trasą co wczoraj.
W wiosce Norano wykonaliśmy ostry nawrót na południe i lokalnymi drogami, przez wioski z wąskimi uliczkami o kocich łbach przedostaliśmy się do drogi szybkiego ruchu SS38. Pomimo wczesnej pory już robiło się bardzo ciepło – temperatura przekraczała 25 stopni.

Z ekspresówki zjechaliśmy po paru kilometrach, przekroczyliśmy rzekę Adygę i północnymi przedmieściami Bolzano przedostaliśmy się do SS508 prowadzącej na północ na Penser Joch – naszą przełęcz o szczęśliwym numerze 13.

Pierwszy postój od opuszczenia hotelu wykonaliśmy na stacji benzynowej nieopodal wioski Sarntal o 9:15, gdzie uzupełniliśmy paliwo. Dalsza trasa nieubłaganie oddalała nas z rejonu Dolomitów i krajobraz zupełnie się zmienił.

Góry zrobiły się bardziej łagodne, zalesione, mniej postrzępione. Im dalej i wyżej byliśmy, tym kolorystyka zmieniała się w brudnozieloną, wchodzącą w brązy, a drzewa zanikały. Zostały gołe, spalone słońcem, trawiaste zbocza górskie.

Penser Joch nie należy do zbyt skomplikowanych przełęczy. Składa się z kilku relatywnie prostych biegnących zboczami odcinków, które zakończone są ciasnymi nawrotami. Klimatem przypomina to miejscami Transalpinę. Oczywiście zrobiliśmy sobie kilka przystanków, aby uwiecznić chwile na zdjęciach.

Szczyt przełęczy o wysokości 2211 m n.p.m. zdobyliśmy ok. 9:50. Nie zatrzymywaliśmy się tam jednak na długo. Ot, kilka zdjęć, chwila na rozprostowanie nóg i wio! – w dół po zakrętach.

Bo o ile podjazd na szczyt zbyt skomplikowany nie był, tak zjazd już był bardziej kręty i… szybki :). Na dół zjechaliśmy bez przystanków, ciesząc się jazdą, znikomym ruchem, widokami i piękną pogodą.

Koniec przełęczy odnaleźliśmy ok. 10:10 w okolicy miasta Sterzig. Tak się składa, że praktycznie w tym samym miejscu zaczyna się kolejna (nasza już 14.) przełęcz – Jaufenpass. I tutaj znowu pognaliśmy po serpentynach w górę bez przystanków. Trasa jest mocno kręta, wiedzie długimi odcinkami przez gęsty las i jest niezwykle apetyczna.

Także zatrzymał nas dopiero wierzchołek przełęczy o wysokości 2094 m n.p.m. Rozpościera się z niego szeroka panorama z widokiem na ostatnie zakręty trasy i połowę widnokręgu.

Spędziliśmy tam więc trochę czasu, nim ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy przez krótkie „rozcięcie” skalne i wyjechaliśmy na drugą połowę widnokręgu. Była tam głęboka dolina Passeiertal, po której stromym zboczu pokonywaliśmy kolejne kilometry.

A te były naprawdę warte wyższych obrotów silnika! Asfalt po tej stronie przełęczy znajdował się w lepszej kondycji, a kręta, dobrze widoczna trasa zachęcała do ostrzejszej jazdy.

Także bez sentymentów dla steranej życiem CBFy lecieliśmy w dół jak na skrzydłach, dając wycisk zawieszeniu i hamulcom.

Na dole, w miasteczku St. Leonhard in Passeier, byliśmy o 11:00. I znowu praktycznie od razu w miejscu tym zaczynała się kolejna ikona Alp – przełęcz Timmelsjoch Hochalpenstrasse, nasz numer 15.
Nie robiliśmy żadnego odpoczynku, jak sugeruje przewodnik, tylko od razu rozpoczęliśmy szarżę po spaghetti drogowym. W dalszym ciągu na trasie było niewiarygodnie pusto, więc można było zap… znaczy szybko jechać :).

Timmelsjoch pokonywałem już trzeci raz w życiu i zdecydowanie nie żałuję, gdyż jest to po prostu fenomenalna trasa.
Ok. 11:25 zrobiliśmy sobie postój na małej asfaltowej zatoczce, na której pauzowałem też w 2017 roku.

Od śniadania minęły już prawie 4 godziny, więc postanowiliśmy przetrącić coś z prowiantu wożonego na taką okoliczność w kufrze. Pogoda ciągle nam sprzyjała, było mega ciepło i słonecznie.
Po postoju czekało na nas jeszcze dobre 20 minut bezkompromisowej jazdy po zakrętach, wirażach, ciasnych nawrotach, przez mostki i tunele.

Na trasie są dwa miejsca z kilkoma ciasnymi i stromymi, naprzemiennymi serpentynami. Pochylenie terenu jest tak duże, że ciężko z krawędzi je sfotografować.

W pewnym momencie dojechaliśmy do tunelu już blisko szczytu przełęczy, który prowadził przez wierzchołek wzniesienia. Był tam niewielki parking, więc zatrzymaliśmy się na chwilę. Aparaty poszły w ruch!

Potem już, kawałek za tunelem, trafiliśmy na szczyt przełęczy (2509 m n.p.m.), będący jednocześnie przejściem granicznym z Austrią.

Wykonaliśmy tam dłuższy postój i obeszliśmy spacerkiem wszystko, co lokalizacja oferowała. A było na co popatrzeć – od zaparkowanej koło nas nowej Hondy CRF1100 Africa Twin…,

poprzez budynek z galerią zdjęć ukazujących budowę trasy, po ogromną tablicę z symbolem i nazwą przełęczy.

Nie można też oczywiście zapomnieć o otaczających nas przepięknych, strzelistych stokach górskich.

Po spacerze wróciliśmy do motocykla i zajęliśmy się planowaniem dalszej części dnia. Moim zamysłem była jazda na Silvrettę i znalezienie noclegu w Austrii, ale gugle poinformowały nas, że Silvretta jest nieprzejezdna. Podejrzewam, że wydarzył się tam jakiś wypadek i drogę tymczasowo zamknięto. Musieliśmy na szybko wykombinować nowy plan, co było o tyle trudne, że w pobliżu nie było żadnych alternatywnych tras. Czekał nas zatem nieco dłuższy tranzyt…

W końcu uznaliśmy, że najlepiej będzie pojechać na Stelvio Pass. Nie było jakoś dramatycznie daleko, a dawało nam to najszersze możliwości późniejszych kombinacji.

Motocykla dosiedliśmy ok. 12:20 i zjechaliśmy po pięknym, krętym i szybkim asfalcie w dół do bramek, gdzie musieliśmy uiścić opłatę za przejazd. Znajdowało się tam również spore, najwyżej położone w Europie muzeum motoryzacji, niemniej z powodu koronawirusa było zamknięte, a na jego parkingu panowały nieprawdopodobne pustki. Nigdy jakoś do tego muzeum nie wszedłem i jak się okazuje – już nie wejdę. Kilka miesięcy po naszej tam obecności muzeum w całości spłonęło…

Za bramkami czekało na nas jeszcze tylko kilka zakrętów i zjechaliśmy do cywilizacji. Zakończyliśmy tym samym istne kombo trzech następujących po sobie bez żadnej przerwy wysokogórskich, pierwszorzędnych, genialnych przełęczy. Penser Joch, Jaufenpass i Timmelsjoch. Prawdziwy rollercoaster o długości ok. 130km. Naprawdę warto połączyć te trzy trasy w jedną całość i przeżyć to tak jak my…