Alpejskie epitafium

Dzień 1 – Sobota, 25 lipca 2020 r.

Poranek wypadł nam dosyć sprawnie. Mając większość rzeczy przygotowanych do drogi udało nam się wsiąść na motocykl kilka minut przed planowanym na godzinę 7:00 startem.

Licznik CBFy pod domem pokazywał 185812km.
Trasa nasza była w zasadzie kalką moich przejazdów z ubiegłych lat z Męskich Wyjazdów. Czyli na dzień dobry pognaliśmy autostradą na Brno.
Dosyć szybko zorientowałem się, że z jakiegoś powodu nie ładuje mi się służący za nawigację telefon, więc po niecałych 100km zatrzymaliśmy się na MOP-ie, aby wszamać śniadanie i zobaczyć, co się dzieje. Byliśmy już w Czechach.

Początkowo za problemy obwiniałem samą ładowarkę i chciałem kupić na stacji nową. Jednak kosmicznie wysoka cena zakupu chińskiego badziewia skutecznie mnie zniechęciła. Uznałem, że spróbujemy znaleźć tańszą opcję na innej stacji.
Posileni ruszyliśmy w drogę i po kilku kilometrach nagle ładowanie się naprawiło. Tak samo z siebie :). I do końca wyjazdu nie było z nim już problemów.
Ok. 9:20 byliśmy w Brnie. Tam zatankowaliśmy motocykl i chwilę odsapnęliśmy. Z Brna skierowaliśmy się ku Wiedniowi i po przekroczeniu austriackiej granicy w Mikulovie nawigacja z miejsca wpuściła nas na drogi szybkiego ruchy, na które nie mieliśmy jeszcze winiety. Jechałem więc trochę podenerwowany i w napięciu wypatrywałem jakiejkolwiek stacji paliw. Sporo kilometrów pokonaliśmy, nim wreszcie zostało nam dane zobaczyć zbawienny szyld OMV. Dochodziła 11:00.

Mając naklejkę winiety na szybce motocykla i kofeinę w żyłach od razu jechało się raźniej. Pogodę mieliśmy wyśmienitą – początkowe 16 stopni urosło w porywach do 26, także ani ziąb, ani upał nas nie nękały.
Kolejny postój po paliwo wypadł ok. 12:30 daleko za Sankt Polten i sporo przed Amstetten. Potem nieco straszyły nas chmury burzowe na horyzoncie, ale ostatecznie ominęliśmy je szerokim łukiem.

Ok. 14:00 zatrzymaliśmy się na przypadkowym parkingu ok. 50km od Salsburga, aby wciągnąć trzecie śniadanie. Zrezygnowaliśmy z ciepłego posiłku, gdyż mieliśmy sporo zapasów, które trzeba było zjeść.

Posileni objechaliśmy Salzburg obwodnicą i ukazały się nam pierwsze pasma górskie. Monika zaczęła swoje wygibasy z aparatem, dzięki czemu mam co publikować ;). Pokazywałem też jej miejsca z Męskich Wyjazdów, a w szczególności okolice Sankt Johann im Pongau.

W rejonie Taxenbach, a więc zaledwie 10km przed skrętem na Grossglockner, uzupełniliśmy paliwo. Byłem w szoku, że do celu dotarliśmy tak szybko – zegar wskazywał dopiero godzinę 16:00.
Odnalezienie naszego noclegu w Haus Brunhilde zajęło nam kilkanaście minut, a w pokoju rozgościliśmy się o 16:30.

Pokonana trasa.

Godzina była jeszcze młoda, pogoda piękna, więc stanęliśmy przed dylematem – co zrobić z resztą dnia? Normalni ludzie, mając 780km w kołach, oddaliby się pewnie relaksowi, kąpieli, odpoczynkowi. No więc my znaleźliśmy na mapie najbliższą przełęcz i wskoczyliśmy znów na motocykl :). Bagaże naturalnie zostały w pokoju.

Padło na Gerloss Pass i wodospad Krimml. Nie mieliśmy tej trasy w naszym ogólnym planie wycieczki, więc był to taki bonus, pozwalający wykorzystać dzień na maksa.

Dojazd w rejon przełęczy zajął nam niecałą godzinę. Gdy znaleźliśmy przy parkingach i bramkach szlaku do wodospadu Krimml, szybko zorientowaliśmy się, że tej atrakcji o tej porze nie uda nam się zaliczyć. Oczywiście zarówno parkingi jak i wejście na szlak były płatne i dosyć drogie, a dojście do punktów widokowych trwałoby do zmierzchu.

W tych okolicznościach jedyne co zrobiliśmy, to puściliśmy się serpentynami w górę Gerloss Pass. Pierwszy raz na tym wyjeździe przyszło nam zaczerpnąć przyjemności z głębokich wiraży w przepięknej scenerii. Polowaliśmy też na okienka w przydrożnej zieleni, aby choć z daleka rzucić okiem na wodospad Krimml. Wikipedia mówi, że ma on 380m wysokości, co czyni go jednym z najwyższych w Europie. Składa się z 3 progów, z których pierwszy i zarazem najwyższy ma wysokość 140 metrów, dwa kolejne są nieco niższe. Także zdecydowanie jest na co popatrzeć!

Ok. 18:00 dotarliśmy do bramek na szczycie przełęczy. Za bramkami (gdzie trzeba uiścić opłatę za przejazd) już wiele zakrętów nie ma, więc oczywiście zawróciliśmy i pognaliśmy serpentynami w dół.

I w zasadzie to było tyle. Przełęcz (nasz numer 1 w wyprawie) uznaliśmy za zaliczoną, więc ruszyliśmy w drogę powrotną. Zahaczając o stację paliw po benzynę i piwo, po 19:00 wróciliśmy do naszego pensjonatu.

Wieczorna przebieżka.

Z tą dodatkową przebieżką w sumie machnęliśmy tego dnia 931km. Wieczorek spędziliśmy na odpoczynku przy zimnym piwku. Dzień wykorzystaliśmy do oporu i już koło 22:00 padliśmy spać.