Alpejskie epitafium

Dzień 3 – Poniedziałek, 27 lipca 2020 r.

Hotel serwował śniadanie od 7:30, więc pobudkę zrobiliśmy o 6:50. Po spakowaniu, a jeszcze przed posiłkiem, zamontowaliśmy kufry na motocyklu, a w jadalni zjawiliśmy się w motocyklowym rynsztunku.
Hotel oferował szwedzki stół i wśród różnych rzeczy, które sobie wziąłem do wszamania, było jajko. I gdy już rozsiedliśmy się przy stoliku, w połowie jedzenia napadła nas kelnerka i jajko mi skonfiskowała. Pomyślałem, że to jakaś droższa opcja śniadaniowa, której nie opłaciliśmy, ale okazało się, że… wziąłem surowe jajko ;). Na całe szczęście nie zdążyłem się do niego dobrać, a ta dobra kobieta mi je po prostu ugotowała i po paru minutach zwróciła w formie zdatnej do spożycia :).

Motocykl odpaliliśmy o 7:55. Opuściliśmy Alleghe i najkrótszą drogą zajechaliśmy w 20 minut na parking pod dolną stacją kolejki w Malga Ciapela. Miejsce okazało się zupełnie puste, a kasa jeszcze nieczynna. Lektura plakatów uzmysłowiła nam, że pierwszy kurs kolejki był o godzinie 9:00, więc mieliśmy ok. 40 minut czekania.

Połaziliśmy chwilę po parkingu, a potem ustawiliśmy się do kolejki, gdyż zaczęli zjeżdżać się ludzie. Nie nazbierało się ich jednak dużo, nim wsiedliśmy do pierwszego wagonika.
Przejazd kolejką okazał się bardzo krótki – jakieś 3 może 4 minuty.

Nie był to jednak koniec atrakcji, gdyż czekały nas dwie przesiadki.

Czas przejazdu drugiego wagonika nie był dłuższy, ale wystarczył, żeby zabrać nas w chmury. Stacja pośrednia spowita byłą w gęstym puchu.
Trzecia kolejka zabrała nas już na ostatnią stację – dotarliśmy tam o 9:15. Z wagonika trzeba było jeszcze przejść po kilku kondygnacjach schodów na platformę widokową, znajdującą się na wysokości 3265 m n.p.m. Zachmurzenie było spore, co mocno zaburzyło poziom endorfin u Moniki, niemniej klimat znajdowania się ponad pokrywą chmur też miał swój urok.

Wiało na górze konkretnie, dzięki czemu co jakiś czas biała pierzyna rozwiewała się przed nami, ukazując zapierające dech w piersiach widoki.

Podczas gdy cała „załoga” naszego wagonika latała po tarasie widokowym od barierki do barierki robiąc zdjęcia, ja zorientowałem się, że musi być możliwość zejścia na zbocze góry i śnieg. Nic nie mówiąc Monice poleciałem klatką schodową na dół i kilka pięter poniżej platformy wagonika kolejki znalazłem wyjście.

Wydostałem się z wieży widokowej i oddaliwszy się od niej nieco, pomachałem z dołu do Moniki. Ta oczywiście zaraz do mnie dołączyła i przykład podziałał – lawina turystów ruszyła w nasze ślady. My jednak już w tym czasie zdążyliśmy się oddalić od budynku stacji, zachowując jako taki spokój z dala od ludzi.

Oczywiście śnieżki poszły w ruch, a Monika zrobiła orła na śniegu. Potem zawędrowaliśmy jeszcze dalej po grani w stronę szczytu Punta Penia i natrzaskaliśmy pół miliona zdjęć.

Miejsce było piękne. Po jednej stronie grani mieliśmy dziewicze, gołe, szare, postrzępione skały i sporą przepaść, a po drugiej nieco bardziej łagodne zbocze prowadzące w stronę zielonej doliny, na dnie której widać było sztuczne jezioro wytworzone przez zaporę.

W tamtym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy, że później po południu będzie nam dane jeździć po tej tamie motocyklem.

Gdy już nacieszyliśmy się widokami, powoli ruszyliśmy w drogę powrotną do stacji kolejki. Okazało się, że skryła ona jeszcze przed nami wykutą w skale grotę maryjną, którą w 1979 roku odwiedził papież Jan Paweł II.

Zajrzeliśmy do środka, odpaliliśmy znicz i po chwili zadumy postanowiliśmy zjechać kolejką jeden etap niżej.
Druga stacja pośrednia w dalszym ciągu spowita była w chmurach, ale uznaliśmy, że warto się tam nieco rozejrzeć. I to był strzał w dziesiątkę – spacer w białym puchu wyłonił przed nami ok. 10:30 tablicę muzeum I wojny światowej, tj. ufortyfikowany masyw skalny, przekształcony w niezbyt wymagającą ferratę.

Przed I wojną światową granica pomiędzy Austrią i Włochami przebiegała właśnie przez Marmoladę i w czasie wojny przechodziła tamtędy linia frontu. Na Marmoladzie oraz sąsiednich wierzchołkach trwały zacięte walki…
Pierwsze groty fortyfikacji były dosyć nisko i łatwo dostępne, więc bez problemu do nich dotarliśmy. Dalej jednak szlak prowadził po wąskich ścieżkach, gzymsach, schodkach i ubezpieczony był stalowymi linami, w które powinno wpinać się uprzężą.

I jak to zwykle w tego typu sytuacjach bywało, Monika – zupełnie nie zważając na nasz całkowity brak przygotowania do wspinaczki po ferratach – parła do przodu jak parowóz, a ja – dziamgocząc nieustannie o braku rozsądku takiego zachowania – lazłem za nią jak cień ;).

No i w motocyklowych ciuchach, bez asekuracji, we mgle i z butelką wody w dłoni wyleźliśmy ok. 11:00 na szczyt trasy :). Cóż. Wszystko dobre co się dobrze kończy…

Nie chciałbym dożyć kiedyś popełnienia przez nas błędu w tego typu szaleństwie. No ale podobno najwięcej ryzykuje ten, który nie ryzykuje wcale :).

Po drodze na szczyt zaliczyliśmy kilka jaskiń i „bunkrów” z okienkami strzelniczymi wykutymi w skałach i różnego rodzaju wyposażeniem z epoki I wojny światowej.

Pozwalało to nieco wczuć się w sytuację żołnierzy, którym przyszło walczyć ponad wiek wcześniej na tych surowych górskich zboczach.

Na szczycie ferraty siedzieliśmy kilkanaście minut. Co jakiś czas chmury rozwiewały się, ukazując nam okoliczne skały i stację kolejki linowej. Atmosfera miejsca sprawiała, że nie chciało nam się stamtąd ruszać. Szkoda, że tak się nie dało…

Ok. 11:30 już byliśmy w wagoniku powrotnym, a na sam dół do motocykla zjechaliśmy ok. 11:40. Zanim jednak ruszyliśmy w dalszą trasę, odwiedziliśmy pobliskie pole, na którym pasły się osiołki. Monika oczywiście nie mogła odpuścić sobie możliwości pomuldania tych poczciwych kudłaczy, a i ja nie miałem nic przeciwko.