Alpejskie Epitafium

Wraz z opuszczeniem gór zrobiło się pieruńsko gorąco, więc zatrzymaliśmy się ok. 13:00 w Solden i kupiliśmy sobie zimną kawę w markecie – takiego chemicznego gotowca w kartoniku. Na bezrybiu i rak ryba – swoje zadanie spełniła :).

Podczas tego postoju sprawdziłem poziom oleju i okazało się, że silnik upomniał się o swoje. Od początku wyprawy „zniknęło” prawie pół oczka wskaźnikowego. Przyzwyczajony do tego, że CBF oleju nie żre, nie zabrałem ze sobą w trasę żadnego zapasu. „Pół oka” to jeszcze nie jest tragedia, ale przy panujących upałach wolałem mieć w silniku wysoki stan oliwy, aby lepiej chłodziła alternator.
I tu zaowocowała innego rodzaju przezorność, którą od lat stosowałem. Nie bez powodu zalewałem silnik olejem firmy Shell. Zaledwie 10 minut później trafiliśmy na stację benzynową tej marki, gdzie bez trudu, choć za bandycką cenę, dokupiłem butelkę oleju. Dokładnie takiego, jaki w silniku śmiga. Dolałem jakieś ćwierć litra i ze spokojną głową pojechaliśmy dalej.

A dalej był upalny tranzyt. Najpierw droga nr 186 zaprowadziła nas do autostrady A12. Tam mogliśmy nieco przycisnąć z prędkością, ale to w żaden sposób nie przełożyło się na odczucia termiczne. Żar lał się z nieba nieprawdopodobny – termometr omiatany pędem powietrza pokazywał momentami 36 stopni…

Jedyną ulgę dawały nam tunele, których kilka na trasie zaliczyliśmy. W nich temperatura potrafiła spaść do znośnych 26 stopni.
Z autostrady zjechaliśmy w okolicy Rifenal na drogę nr 180 i po chwili wpadliśmy w Landecker Tunnel, którego długość to prawie 7km. Cudowne 7km ulgi, bez tej gigantycznej żółtej świecącej kuli, która najwyraźniej chciała usmażyć nas na twardo.
Za tunelem w miejscowości Prutz ok. 14:15 musieliśmy zatrzymać się, aby uzupełnić paliwo. Potem, jadąc dalej na południe, przekroczyliśmy kolejny raz granicę i wpadliśmy do Włoch.

Droga zmieniła numer na SS40 i była to w sumie kolejna przełęcz – niska (1455 m n.p.m.) i mało imponująca Reschenpass, nasz numer 16. W zasadzie czułem się na niej jak na zwykłej drodze krajowej. Najciekawszym jej aspektem było jezioro Lago di Resia, które powstało w sztuczny sposób w roku 1948. Inwestycja ta wymagało zatopienia wioski Graun, czego jedynym namacalnym do dziś świadectwem jest wystająca z tafli jeziora wieża kościelna. Nasz niezastąpiony przewodnik twierdzi, iż jest to najczęściej fotografowana wieża kościelna w Europie. I coś w tym musi być – sami zrobiliśmy jej kilka zdjęć, a nawet się przy niej nie zatrzymaliśmy ;).

Za przełęczą, po godzinie 15:00, trafiliśmy w ogromny korek wywołany ruchem wahadłowym. Upał chciał nas zjeść, więc zacząłem przyglądać się mapie w poszukiwaniu jakiejś alternatywnej drogi ratunku. Byliśmy w okolicy miasteczka Malles Venosta i tuż przed nami znajdowało się odbicie na wąskie lokalne dróżki, które mogły zaprowadzić nas do Szwajcarii – wprost na Umbrail Pass. Jest to alternatywny sposób wjazdu na Stelvio, który wypróbowałem w 2009 r. W tamtym czasie przełęcz Umbrail na sporym odcinku była szutrowa, ale i tak wydała się nam lepszą alternatywą od ugotowania w drogowym zatorze.

Zrezygnowaliśmy zatem ze zdobycia Stelvio Pass jego najsłynniejszym zboczem i skręciliśmy w prawo ku Szwajcarii.
Przebijanie się przez lokalne dróżki i wioskę Laudes Laatsch miało swój urok. Wąskie uliczki, kocie łby, przejazdy pod zabytkowymi budynkami ogromnie cieszyły Monikę, a i ja odczuwałem ulgę, że uciekliśmy z korka.

Dopiero jednak po przekroczeniu granicy okazało się, jak genialną decyzję podjęliśmy. Przełęcz Umbrail (nasz nr 17) okazała się być wyremontowana – miała piękny, ostry asfalt i świeciła absurdalnymi wręcz pustkami na swych apetycznych serpentynach…

No lepszego prezentu od losu nie mogliśmy otrzymać! Naprawdę wielokrotnie w podobnych miejscach w Alpach przeżywam wewnętrzne rozdarcie. Z jednej strony chce się gnać przed siebie na złamanie karku, czerpać pełną garścią przyjemność z pokonywania wiraży, a z drugiej strony kusi jechać wolno i chłonąć piękno miejsca, w którym się znalazło, turlać się i rozglądać, wdychać górskie powietrze po otwarciu szczęki kasku… No i jeszcze przecież zawsze człowiek chce w takiej sytuacji zatrzymać czas fotografią…

Słowem – polecam! To chyba lepszy kawałek asfaltu od typowej „drabiny” Stelvio Pass. Ciekawe, że na cztery wyprawy w Alpy jeszcze nigdy po niej nie wjeżdżałem ;).

Szczyt przełęczy, o wysokości 2503 m n.p.m., zdobyliśmy ok. 16:00. Znajduje się on na granicy z Włochami (do których kolejny raz wjechaliśmy) i łączy z drogą SS38, tj. zachodnim podjazdem na Stelvio Pass. Zostało nam więc skręcić w lewo i cieszyć z ostatnich wiraży Królowej Przełęczy – naszego trofeum nr 18.

Na szczycie pogoda w dalszym ciągu trzymała się w ryzach, więc widoki mieliśmy rewelacyjne.

Sesje fotograficzne na tle znaku Stelvio i panoramy wschodniej części trasy pochłonęły nam dobre pół godziny.

Dopiero potem zaczęliśmy zastanawiać się nad resztą dnia i szukać noclegu.

I tu niespodzianka. Najbliższy hotel, który oferował śniadanie i mieścił się w „widełkach” akceptowalnych przez nas cen, znajdował się… 400m od miejsca w którym staliśmy :). Nawet przez chwilę nie przeszło nam wcześniej przez głowę, że moglibyśmy nocleg zaliczyć w takim miejscu, gdyż zazwyczaj hotele na szczytach gór są daleko poza naszym zasięgiem finansowym, o dostępności pokoi nie wspominając… Ale w tych okolicznościach… do diaska, czemu nie?
Zjechaliśmy z punktu widokowego pod znaleziony hotel i w recepcji potwierdziliśmy dostępność pokoju. Bez wahania powiedziałem, że bierzemy. Takiej okazji nie można było przepuścić!
Trafił nam się może nie jakoś specjalnie klimatyczny pokoik, ale czysty, schludny i – no do jasnej ciasnej – z jakimi widokami! 🙂

Rozpakowaliśmy się, odświeżyliśmy nieco, po czym głód wygonił nas o 17:25 do restauracji hotelowej. Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz i zamówiliśmy jedzenie i piwo. Ciągle nie do końca docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Gdy na stół wjechały nasze potrawy, zaczęliśmy obserwować po zachodniej stronie trasy nadciągające pogorszenie pogody – szczyty gór zaczęły znikać w granatowych chmurach. Przyspieszyliśmy więc spożywanie posiłku, gdyż chcieliśmy zdążyć przed deszczem jeszcze wyjść na spacer – za naszym hotelem był szlak prowadzący gdzieś w wyższe partie gór.
Zjedliśmy, duszkiem wypiliśmy piwo i po opłaceniu rachunku o 17:45 niemal biegiem ruszyliśmy na szlak.

Zdążyliśmy wyjść zaledwie na niewielki taras widokowy, z którego mieliśmy świetny widok na wschodnią „drabinę” Stelvio Pass i już zaczęło kropić. Obawiając się ulewy i piorunów, zmuszeni byliśmy wrócić do pokoju.

I nawałnica nadeszła ok. 18:00. My na szczęście obserwowaliśmy ją już z okien pokoju. Zaczęło się błyskać, lać i wiać. Na tarasie hotelowym porozrzucało wszystkie leżaki, a na ulicy fruwały kosze na śmieci, parasolki i inne wyposażenie, którego handlarze nie zdążyli zabezpieczyć. Dzielnie w tym wichrze i strugach deszczu walczyli, ratując dobytek.
Martwiłem się trochę o CBF, czy przypadkiem jakiś mocniejszy podmuch jej nie przewróci, ale nie odważyłem się wyjść. Z okna motocykla widać nie było.
Jak nawałnica szybko przyszła, tak szybko przewiało ją dalej. Ok. 19:00 już nie padało. Monika zdążyła się wykąpać i gdy wyszła z łazienki, zaproponowałem, że można spróbować znowu wyjść w góry na szlak.
Monice takich rzeczy nigdy nie trzeba było dwa razy powtarzać, więc oczywiście poszliśmy. I był to strzał w dziesiątkę. Wiało trochę, ale nie padało, powietrze było rześkie, a widoki przepiękne.

Najpierw doszliśmy do małego schroniska, czy hotelu, znajdującego się na wysokości 2845 m n.p.m.

Od tego miejsca szlak już biegł po relatywnie płaskim terenie, po którym zaczęliśmy ganiać jak wypuszczone z klatki zające. Ubyło nam z 15 lat i bawiliśmy się, jakby jutro miało nie nadejść…

Szlaków biegnących na okoliczne szczyty i wzniesienia było tam sporo i ciągnęły się po horyzont. Monika oczywiście najchętniej zaliczyłaby je wszystkie, ale było późno i o dziwo nawet nie próbowała mnie przekonywać, aby iść dalej i wyżej.

Po prostu cieszyliśmy się chwilą. I było pięknie.

Spędziliśmy na tym spacerze prawie 2h i doczekaliśmy do namiastki zachodu słońca. Namiastki, bowiem nie było go widać w chmurach i ukazało nam się tylko na chwilę, nim schowało za pasmo górskie. Nieprawdopodobnie zachowywało się przy tym światło i cienie rzucane przez góry. Aż żal, że mieliśmy ze sobą tylko kalkulatory, którymi nie sposób było tej magii barw uchwycić.

Schodząc już szlakiem do naszego pokoju, weszliśmy jeszcze do tego małego hoteliku. Była tam mała knajpka, niemal po brzegi wypełniona gośćmi. Dla nas znalazł się ostatni stolik, blisko wyjścia, więc usiedliśmy i zamówiliśmy sobie do spółki jedno piwo. Nie mieliśmy więcej gotówki przy sobie – kosztowało 5,5 euro. Po tylu wrażeniach, smakowało naprawdę wybornie.
Do pokoju hotelowego wróciliśmy ok. 21:00. Wziąłem prysznic i po prostu padłem spać
Tak, to był zdecydowanie ten dzień, dla których warto żyć.

Trasa przejazdu. Pokonaliśmy 380km.