Alpejskie epitafium

Dzień 2 – Niedziela, 26 lipca 2020 r.

Pobudkę ustawiliśmy na 6:00 rano. Godzinę wyjazdu w trasę mieliśmy ograniczoną przez śniadanie, które pensjonat serwował od 7:00. Gdyby się dało, to wyjechalibyśmy jeszcze wcześniej, gdyż prognozy zapowiadały 100% szans na deszcz od godziny 10:00 rano nad Grossglockner. Co ciekawe za oknem nic jeszcze nie wskazywało na nadciągające pogorszenie pogody – niebo było jasne, świeciło słońce.

Spakowaliśmy się, bagaż wrzuciliśmy na motocykl i punkt 7:00 zasiedliśmy do śniadania. Zjedliśmy je w ekspresowym tempie i już o 7:30 ruszaliśmy na podbój Grossglockner Hochalpenstrasse :).

Bramki poboru opłat osiągnęliśmy po 10 minutach jazdy i po zakupie biletów puściliśmy się na pełnym gwizdu w górę przełęczy (nasz nr 2). Zaczynało się trochę chmurzyć, więc musieliśmy się sprężać, aby zaliczyć całą trasę po suchym.

Szczyt przełęczy, po niemal bezprzystankowej szarży, osiągnęliśmy o 8:00. Uderzające dla mnie było to, że trasę mieliśmy praktycznie pustą. Jak się później okazało był to tylko przedsmak tego, co nas czekało podczas całej wyprawy. Z powodu koronawirusa przełęcze świeciły pustkami. Ruch znany mi z lat poprzednich zmalał o dobre 60%. Dla nas był to istny raj…

Wyjechaliśmy sobie na Bikers Nest i kręcąc się z aparatami w niesamowitej scenerii spowijanej przez coraz groźniej wyglądające chmury, chłonęliśmy ciszę, spokój i majestat gór.

20 minut zleciało jak z bicza.

Temperatura kilkunastu stopni nie doskwierała chłodem.

Gdy wróciliśmy do motocykla i ruszyliśmy w stronę lodowca Pasterze, nagle Monika wydarła się przez interkom:
– Ja pie**lę, świstak! Tam, świstak!
– Ku*wa, jaki świstak – odparłem wystraszony nagłym wrzaskiem – pewnie pies jakiś.
Ale posłusznie wyhamowałem zawróciłem i… faktycznie! Na poboczu drogi był świstak. Skubany, jak do obrazka, ustawił nam się dokładnie przy znaku „Grossglockner”.

Pierwszy raz widziałem takiego zwierza na żywo, więc entuzjazm Moniki i mnie się udzielił. Niemniej kudłacz po chwilowym pozowaniu do fotek zeskoczył z gzymsu drogi i zniknął nam z pola widzenia. Nieoczekiwane, ale jakże pozytywne spotkanie :).
W dalszej drodze do lodowca zatrzymała nas spora czapa śniegu, zalegająca przy drodze. Robienie sobie zdjęć na śniegu w lipcu jest zawsze nie lada gratką, więc oczywiście skorzystaliśmy :).

Na parking pod lodowcem dotarliśmy przed 9:00. Było tam nieprzyzwoicie pusto i cicho.

Do tego stopnia, że bez trudu gdzieś na zboczach wypatrzyliśmy kolejne, hasające i gwiżdżące świstaki.

Obfotografowaliśmy lodowiec, siebie nawzajem, motocykl, kaski na murku i czas nam było ruszać dalej.

Nie zdecydowaliśmy się na zejście do czoła lodowca, z uwagi na nadchodzące załamanie pogody.

Ponieważ udało nam się zaliczyć już praktycznie całą trasę, a pogoda jeszcze się trzymała, pozostało nam trochę pogwiazdorzyć na tle zapór, jezior i co ładniejszych widoków. Zrobiłem kilka przejazdów po zakrętach, które Monika uwieczniła na zdjęciach, a potem ona zasiadła za stery CBF-y, aby móc powiedzieć, że jeździła motocyklem po Alpach :). Ja oczywiście byłem tylko statystą na poboczu, nie wsiadłem na tylne siodełko.

Gdzieś w ferworze tych zabaw niestety Monika zgubiła gąbeczkę z mikrofonu interkomu, co okazało się brzemienne w skutkach. Gdy tylko próbowała jechać z otwartą szczęką kasku, w moich słuchawkach pojawiał się przeraźliwy świst i kwik – jak w ubojni świń. I nic z tym zrobić nie mogłem…

Gdy już Grossglockner nie miał dla nas tajemnic, ruszyliśmy w stronę bramek wyjazdowych z trasy w Winklern. Chmury zbierały się coraz ciemniejsze i wkrótce zaczęło lekko kropić. Punktualnie o 10:00.

Nasz dalszy plan obejmował przedostanie się do Włoch w Dolomity. Mogliśmy polecieć przez Lienz na Innichen lub przekroczyć granicę przez Staller Pass. Naturalnie wybraliśmy drogę przez przełęcz.
Po wydostaniu się z Grossglockner, w stronę Staller Pass jechaliśmy drogą 108. Deszcz przybierał na sile a przed nami było naprawdę szaroburo.
I tu fart.
W wiosce Huben nagle ostro skręciliśmy w lewo i po paru kilometrach uciekliśmy z brzydkiej pogody. Obrany kierunek celował w czyste niebo i już po niedługim czasie zrobiło się słonecznie. Nawet nie założyliśmy kombinezonów przeciwdeszczowych :).

Gdy dotarliśmy pod przejście graniczne i światła przed Staller Pass była 11:40. Na przejazd wahadłowym odcinkiem przełęczy musieliśmy czekać 20 minut, więc zjechaliśmy nad jeziorko, gdzie wałęsało się kilka młodych krówek.

Naturalnie próbowaliśmy się z nimi spoufalić, co mniej lub bardziej nam się udało. W tak doborowym towarzystwie i pięknych okolicznościach natury czas zleciał w mgnieniu oka.

Niemniej na zjazd przez przełęcz nie rzuciliśmy się od razu o 12:00. Odczekaliśmy pięć minut, aby dać czas wszystkim ustawionym w kolejkę maruderom i rowerzystom odjechać na tyle daleko, aby mieć swobodny zjazd.

Fortel niestety nam się nie udał. Przed nami na trasę wskoczył jakiś stary Volkswagen Transporter, który niemiłosiernie smrodził spalinami. Zatrzymywaliśmy się kilka razy, gdy tylko go doganialiśmy, bowiem nie sposób było go na tak wąskim asfalcie wyprzedzić. Niemniej przełęcz numer 3 mogliśmy odhaczyć. No i byliśmy we Włoszech :).