Alpejskie epitafium

Dzień 5 – Środa, 29 lipca 2020 r.

Pobudka na szczycie Stelvio Pass była czymś surrealistycznym. Równie surrealistycznie piękna pogoda przywitała nas za oknem – niebo było błękitne i bez jednej chmurki.

Po porannych obrzędach o 7:00 zeszliśmy na śniadanie. I tu też nie było rozczarowania. Świeże pieczywo, ser, wędlina, jajka i prawdziwa, wypasiona kawa z ekspresu. Wisienką na torcie był miód – ale taki prawdziwy, żywy plaster miodu prosto z pasieki. Pierwszy raz takie coś widziałem i miałem okazję skosztować.

Po posiłku ok. 7:35 już byliśmy przy motocyklu. Był mocno uwalony po wczorajszej ulewie i niechętnie zapalał. Ale nie dziwiło mnie to – poranek był chłodny, w nocy temperatura spadła do zaledwie kilku stopni, więc solidnie wychłodziło elektrolit w akumulatorze…

„Nasze” okna to te zaraz nad napisem „Ristorante” i pierwsze po prawej od niego.

Nasz dzisiejszy plan oparty był w całości o przewodnik i nie brakowało mu ambicji – aż 7 przełęczy, nie wliczając opuszczenia Stelvio Pass.

Zjazd ze szczytu zachodnią stroną przełęczy był mega przyjemny i kręty. Oczywiście nie obyło się bez postojów na zdjęcia, bo nie dało się obok takich widokach przejechać obojętnie.

Trochę zmarzliśmy, bo nasza strona zbocza nie była doświetlona przez słońce i w cieniu temperatura nie przekraczała 10 stopni.

Zjechaliśmy do Bormio, złapaliśmy pierwsze promienie słońca i dziarsko drogą SP29 pognaliśmy w stronę Passo del Gavia – naszej przełęczy nr 19. Szybko zaczęliśmy wspinać się znowu w góry po wąskiej i krętej drodze o dobrej nawierzchni. Byliśmy tam zupełnie sami – nie jeździło tam absolutnie nic. Gdy ok. 8:40 zrobiliśmy sobie kilkominutowy postój, przejechało koło nas po paru minutach jedno auto.

Gdy ruszyliśmy dalej, asfalt się zepsuł, ale zrobiło się pięknie. Była to jedna z tych przełęczy, na której nie dało się rozwinąć prędkości, czy ostro pokonać zakrętu, ale wszystko rekompensowały widoki. Do tego stopnia, że jechałem nawet wolniej, niż by to było możliwe, kręcąc głową na wszystkie strony jak papuga.

Wokół nas były łyse, łagodne, gładkie i zazielenione skały, przypominające klimatem Norwegię.

Na wierzchołku przełęczy (o wysokości 2652 m n.p.m.) trafiliśmy na śliczne jezioro (Lago Bianco) spowite w głębokiej ciszy. Dochodziła 9:00 rano.

Za szczytem przełęczy ukazały nam się na widnokręgu wysokie, zaśnieżone szczyty, a poniżej nas kolejne jeziorko (Lago Nero). Prowadził do niego raczej kiepski asfalt.

Po drodze napotkaliśmy na mały górski potok, a raczej wodospad, z którego zaczerpnęliśmy wodę do butelki, gdyż zapas nam się mocno skurczył.

A dalej już natrafiliśmy na kamienisty dukt, którym dało się dojechać do tafli tego nowego jeziorka. Oczywiście nie mogliśmy ominąć tego obojętnie, więc CBFa musiała pokazać swoje możliwości terenowe, których kompletnie nie posiada ;). Ale jakoś udało się doczołgać nad sam brzeg wodnego oczka. Cisza i majestat gór, odbijających się w tafli jeziora jak w lustrze, robiły tam robotę…

Gdy już nacieszyliśmy się chwilą i udało się wyjechać z powrotem na asfalt, ruszyliśmy w drogę po ciasnych serpentynach w dół. No, droga była tam naprawdę wąska, a jej krawędź przeważnie niczym nie zabezpieczona.

Mijanie się z nielicznymi samochodami jadącymi z przeciwka było wyzwaniem. Jechaliśmy więc powoli i ostrożnie. Ale zupełnie nam to nie przeszkadzało. Ta przełęcz zapadła mi w pamięć jako spokojne, ciche miejsce do kontemplacji natury – szybkiej jazdy zupełnie mi nie brakowało.

Koniec trasy odnaleźliśmy w wiosce Ponte di Legno. Skręciliśmy w prawo na drogę SS42, która dosyć krótkim tranzytem miała zaprowadzić nas do następnej przełęczy. Temperatura zaczęła rosnąć i poranny chłodek poszedł w zapomnienie.
W okolicy Edolo skręciliśmy na drogę SS39, która była w zasadzie kolejną przełęczą – Apricia Pass, nasz numer 20. I w zasadzie nie była ona w żaden sposób szczególna. Ot, przypominała zwykłą drogę krajową, biegnącą wiele kilometrów wąwozem wśród lasów.
I jak na drogę przelotową przystało, był na niej znacznie większy ruch, więc telepaliśmy się z samochodami i ciężarówkami. Nie zrobiliśmy na tej trasie ani jednego zdjęcia i nawet nie udało nam się zlokalizować tablicy szczytowej, która znajduje się w samym środku wioski Apricia na wysokości zaledwie 1176 m n.p.m. Także ogólnie nie polecam. Był to po prostu tranzyt w stronę Szwajcarii, który też nieco skróciliśmy – normalnie powinniśmy dosyć długim zawijasem zjechać do wioski Tresenda, a my zaoszczędziliśmy sporo kilometrów stromym zjazdem do Poletty. Ale i tam kilka samochodów popsuło nam przyjemność z jazdy po zakrętach.
Na samym dole znaleźliśmy drogę SS38, skręciliśmy w prawo w stronę Tirano i po niedługim czasie znaleźliśmy się na granicy ze Szwajcarią. Od razu zmianę kraju dały nam odczuć liczne wahadła, remonty, koparki, a nawet helikopter, który latał nam nad głowami, transportując całe drzewa :). Serio!
Od granicy droga zmieniła oznaczenie na nr 29 i był to prawie sześćdziesięciokilometrowy odcinek naszej przełęczy nr 21 – Berninapass.
Początkowo trasa biegła przez liczne wioski i jedyną atrakcją było jezioro Poschiavo. Później opuściliśmy zurbanizowany obszar i wjechaliśmy w leśny wąwóz poprzecinany tunelami. Trasa była szeroka i mało skomplikowana, przypominała zwykłą drogę krajową.

I w zasadzie na całej jej długości, aż do szczytu, napotkaliśmy zaledwie kilka ciaśniejszych serpentyn. Podjazd nie był szczególnie stromy, więc powoli wygrzebywaliśmy się z leśnych terenów na bardziej łyse i skaliste. Najciekawsze były widoki po naszej lewej na masyw Bernina z najwyższym szczytem o wysokości 4049 m n.p.m.

Wierzchołek przełęczy (2330 m n.p.m.) osiągnęliśmy ok. 11:30. Było tam śliczne jezioro lodowcowe Lago Bianco, którego kolor silnie kontrastował ze skałami. I choć mieliśmy też na wyciągnięcie ręki lodowiec, to naszą uwagę przykuwał… helikopter :). Jak to w Szwajcarii – na szczycie trwała jakaś budowa i materiały transportowali lotniczo. Pilot maszyny był tak wytrenowany, że pobranie, czy postawienie ładunku wykonywał na pełnej prędkości z iście zegarmistrzowską precyzją. Widok hipnotyzujący.

Dalsza trasa biegła już w dół, łagodnym zboczem w szeroką, jasną, skalistą dolinę. Droga była prosta, nieskomplikowana, niewymagająca. Można by tam bić rekordy prędkości, gdyby nie ograniczenia i dosyć spory ruch.

Napotkaliśmy tylko 3 ciasne agrafki, przy których też był rewelacyjny widok na ten czterotysięcznik – Piz Bernina. Ale przesmarowałem parking i już nie chciałem zawracać, bo mieliśmy bardzo mało paliwa. Monika była tym faktem mocno zniesmaczona, więc gdy tylko udało mi się znaleźć stację i zatankować, zawróciłem na ten punkt widokowy. No i zdjęcia są :).

Nasz dalszy plan trasy można nazwać gigantycznym objazdem miasta Sankt Moritz. To co mogliśmy zrobić, skręcając z Berninapass w lewo w zaledwie 9km, zrobiliśmy skręcając w prawo i zaliczając dwie przełęcze w pętli o łącznej długości przekraczającej 70km :).