Alpejskie epitafium

Dzień 6 – Czwartek, 30 lipca 2020 r.

Pobudkę ustawiliśmy na 6:30. Za oknem kolejny raz przywitała nas przepiękna pogoda. Ubraliśmy się w motocyklowe ciuchy, spakowaliśmy manele i kufry wrzuciliśmy na motocykl już o 6:50. Śniadanie miało być na 7:00, ale właściciel pensjonatu nie wykazał się punktualnością i do śniadania siadaliśmy z piętnastominutowym opóźnieniem. Chwila czekania jednak opłaciła się, gdyż pierwszy raz na tym wyjeździe dostaliśmy na zimnej płycie lokalne wędliny i sery. Pieczywo świeże, wyborna kawa – no wyżerka na wypasie.

Po posiłku, podziękowaliśmy właścicielowi za gościnę i o 7:40 wskoczyliśmy na CBFę. I od razu dostała wycisk, gdyż praktycznie zaraz po opuszczeniu Campodolcino zaczęliśmy ostrą wspinaczkę po serpentynach naprawdę stromego zbocza Splugenpass – naszej przełęczy nr 25. Podczas jazdy po jednej stronie mieliśmy pionową ścianę skalną i często wyższą partię drogi, do której prowadziły ciasne agrafki, a po drugiej stronie pionową przepaść, od której dzieliła nas tylko bariera energochłonna. Odcinek ten miał też sporo tuneli i zadaszeń, zabezpieczających przed spadającymi skałami.

W pewnym miejscu zdałem sobie sprawę, że znam tę trasę z 2009 r. i nawet namierzyłem jedną trawiastą zatoczkę, przy której mam zdjęcie z tamtego wyjazdu. Nie mogłem sobie odpuścić wykonania „powtórki po latach” ;).

Po parunastu kilometrach stromej wspinaczki wydrapaliśmy się na otwarte, łyse, trawiaste hale.

Wstęga asfaltu przyjemnie wiła się pośród nierówności terenu i wkrótce doprowadziła nas do zapory tworzącej rozległe jezioro Lago di Montespluga. Na przełęczy byliśmy zupełnie sami i jedyne towarzystwo, jakie napotkaliśmy, to krowa. Stała na środku drogi i nieco się zestresowała naszym widokiem ;).

Objechaliśmy jezioro wzdłuż brzegu, podziwiając otaczające nas szczyty, odbijające się w tafli wody jak w zwierciadle.

I dalej natrafiliśmy na ostatnią sekcję dziesięciu serpentyn, które – choć miały bardzo dobrą nawierzchnię – pokonaliśmy niespiesznie, gdyż klimat miejsca nie nastrajał do schodzenia na kolano.

Winkle doprowadziły nas do wierzchołka przełęczy znajdującego się na wysokości 2113 m n.p.m., za którym ukazała nam się druga strona zbocza i czekające na nas zakręty.

Po krótkim postoju dla obiektywów puściliśmy się po krętym asfalcie w dół. Opuściliśmy gdzieś po drodze Włochy i zawitaliśmy w Szwajcarii. Oczywiście komórkę miałem zabezpieczoną przed pazernością tego kraju, a nawigacja była zaprogramowana na cały dzień, aż po upatrzony hotel.
Podczas zjazdu w dalszym ciągu ruch na trasie był praktycznie zerowy, więc droga należała do nas. Ja przeżywałem co rusz przebłyski wspomnień, gdy natrafialiśmy na jakieś charakterystyczne znane mi miejsca, jak np. tę „drabinę” ciasnych serpentyn:

Wjazd do miasta Splugen oznaczał koniec trasy, którą z tego miejsca muszę serdecznie polecić. Na pewno znalazłaby się w pierwszej dziesiątce najlepszych tras wyjazdu :).
W Splugen skręciliśmy w lewo na drogę nr 13. Biegła ona równolegle do autostrady o tym samym numerze i dosyć szybko doprowadziła nas do pierwszych zakrętów S. Bernardino Pass , która stała się naszą 26. przełęczą.

Trasa ta na początkowym odcinku była dosyć wąska, miała dobry asfalt i była diabelnie kręta. Naliczyłem ponad 20 ciasnych nawrotów na bardzo krótkim odcinku. Serpentyny jak katapultą wystrzeliły nas w wyższe partie gór. Potem zrobiło się mniej stromo, a ciasne wiraże zamieniły się w genialne do pokonywania łuki. I to wszystko w miodnej scenerii masywów skalnych niknących w pierzynie chmur.

Najwyższy punkt przełęczy, o może niezbyt imponującej wysokości 2066 m n.p.m. osiągnęliśmy już o 9:00 rano.
Imponujące było natomiast samo miejsce – płaskowyż z malowniczym jeziorem Laghetto Moesola z niewielką wysepką na jego środku. Na otaczających jezioro wyślizganych skałach i pagórkach poukładane były niewielkie stożki kamienne, dodające tej lokalizacji klimatu.

Oczywiście zsiedliśmy z motocykla i wydrapaliśmy się na jeden z pagórków. Znaleźliśmy tam czerwoną ławeczkę, która aż prosiła o to, aby na niej siąść i oddać się chwili zadumy. Zważywszy, że nie panoszyły się wokół nas dzikie tłumy turystów i wokół panowała cisza, chwile te były naprawdę magiczne.

Gdy znowu dosiedliśmy motocykla, czekała nas jeszcze wisienka na torcie – zjazd na dół po bardzo przyczepnym, dobrym i szerokim asfalcie. Bez innych samochodów i motocykli. Naprawdę każdemu motocykliście życzę, aby choć raz udało mu się coś takiego przeżyć…

Na sam dół trasy, do wioski San Bernardino, zjechaliśmy o 9:30. Znaleźliśmy tam stację benzynową i po uzupełnieniu paliwa, pognaliśmy dalej drogą nr 13 na południe. I w zasadzie nie jestem w tej chwili pewien, czy nie skrzywdziłem przełęczy S. Bernardino pisząc, że się skończyła! W 2009 r. z chłopakami w tym miejscu wskoczyliśmy na autostradę (która nota bene też była genialna), ale to co działo się teraz, przerosło moje wszelkie oczekiwania. Szeroki, świetny asfalt i ponad 30 wiraży o zróżnicowanym profilu.

Te ciaśniejsze miały zazwyczaj bardzo przyjemny promień, pozwalający brać je nieco szybciej od nawrotów o 180 stopni z początku trasy. Dla mnie była to prawdziwa uczta wśród drzew, z widokiem na imponujące wiadukty przeplatającej się z naszą drogą autostrady. Mega  kawałek jazdy! Także chyba bardziej sprawiedliwe byłoby napisanie, iż koniec S. Bernardino Pass znajduje się dopiero w wiosce Mesocco, gdyż dopiero od niej skończyły się zakręty i zaczęła żmudna jazda przez kolejne miasteczka.

Ograniczenie prędkości do 60 km/h w terenie zabudowanym i do 80 km/h poza wioskami nie pozwalały na szaleństwo, więc turlaliśmy się tak przez szeroki i urokliwy wąwóz.

Z czasem upał zaczął narastać i zrobił się na tyle kąśliwy, że gdy tylko znalazł się cień, zatrzymałem się na modyfikację naszego ubioru. Była już 10:15.