Alpejskie Epitafium

Planem na dalszą część dnia było Passo Giau (nasz nr 7). Przełęcz ta zrobiła na mnie spore wrażenie rok wcześniej i chciałem ją pokazać Monice. Wróciliśmy więc drogą SP642 do SP20 i ta zabrała nas do docelowej SP638. Jak spuszczony ze smyczy hart pognałem przed siebie bez przystanków, aż do samego szczytu. Jazda z tego kierunku na górę była dla mnie nowum – z chłopakami lecieliśmy odwrotnie.

Na szczycie przełęczy zameldowaliśmy się o 12:30. Tutaj obowiązkowo trzeba było zrobić postój i mały spacerek, aby ponapawać się widokami malowniczych masywów skalnych.

Kwadrans zleciał zdecydowanie zbyt szybko.

Gdy wsiadaliśmy znowu na maszynę, zdałem sobie sprawę, że nie ominie mnie klątwa sprzed roku – mieliśmy już mało paliwa i najbliższą stację mogliśmy znaleźć jedynie w Cortinie di Apezzo.  Osłodą tej przykrości była dla mnie jazda na dół Passo Giau – piękne winkle, genialny, choć nieco wąski asfalt i znikomy ruch.

Motocykl wręcz frunął…

Paliwo uzupełniliśmy w centrum Cortiny ok. 13:10.

I czym prędzej opuściliśmy miasto, by zaczerpnąć frajdy ze wspinaczki na Passo Falzarego (przełęcz nr 8). Było to zaledwie 16 km, ale za to jakich! Znowu gnaliśmy na złamanie karku, bez postojów i bez zdjęć. Jak szaleć, to szaleć! 🙂
Na najwyższym punkcie trasy znaleźliśmy się ok. 13:30.

Rozważaliśmy tam przez chwilę wyjazd kolejką linową na taras widokowy, ale ostatecznie uznaliśmy, że wystarczy nam już tego typu atrakcji w jednym dniu. A że nie mieliśmy za bardzo planu na popołudnie (poza jazdą z ogólnym kierunkiem na przełęcz Timmelsjoch), zaczęliśmy kombinować nad mapą i przewodnikiem. I tu Monika wyskoczyła, że chciałaby przejechać się wzdłuż masywu Marmolady po Passo Fedaia (wysokość 2057 m n.p.m.). Nie za bardzo mi ten plan odpowiadał, gdyż oznaczał powrót w rejon stacji kolejki na Marmoladę, gdzie dopiero co byliśmy. Monika była jednak nieugięta i znalazła trasę, która tylko na krótkim odcinku pokrywała się z tym, co już raz przejechaliśmy. Ustąpiłem więc i przystałem na jej zamysł. Nim ruszyliśmy udało nam się jeszcze znaleźć i zarezerwować dosyć tani nocleg w miejscowości Fondo.
Puściliśmy się winklami Passo Falzarego na dół i w wiosce Cernadoi skręciliśmy na trasę SR203.

Droga ta była całkiem przyjemna, chociaż pamiętam, że zabawę psuł nam korowód samochodów, których na krętym asfalcie nie dało się wyprzedzić.

Potem trasa zmieniła się na SR641 i to był właśnie ten dublowany odcinek, którym rano jechaliśmy na Marmoladę.
Ponieważ godzina była już obiadowa, zatrzymaliśmy się w Boscoverde w przypadkowo napotkanej pizzerii. I choć już poprzedniego dnia jedliśmy na obiad pizzę, zupełnie nam to nie przeszkadzało – w końcu byliśmy w kraju będącym kolebką tej potrawy :). Znowu na smak wzięliśmy sobie po małym piwku i pizzę wciągnęliśmy błyskawicznie. Była genialna.

Około godziny 15:00 ruszyliśmy dalej.

Ominąwszy stację kolejki na Marmoladę wpadliśmy na pierwsze serpentyny Passo Fedaia (nasza przełęcz nr 9).

Nie było ich zbyt wiele, a dalej trasa biegła po prostym odcinku wzdłuż prawego brzegu zalewu Fedaia. Po drugiej stronie jeziora było zbocze masywu Marmolady, po którym rano chodziliśmy. Jadąc tamtędy wypatrywaliśmy więc niknących w chmurach masztów i stacji „naszej” kolejki linowej.

Ruch w tym miejscu był dosyć spory a jego kumulację napotkaliśmy przy wjeździe na zaporę tworzącą zalew. Zakazu wjazdu nie zauważyliśmy, więc oczywiście wjechaliśmy motocyklem na ruchliwy deptak wzdłuż zapory i mniej więcej w jego połowie zaparkowałem motóra, by mógł pozować do zdjęć :).

Dalszy odcinek przełęczy przeprowadził nas dosyć wąskim asfaltem przez lasy i sprowadził na niżej położone tereny do miasteczka Canazei. Tam zapięliśmy drogę wyższej kategorii – SS48 – którą zajechaliśmy aż do Vigo di Fassa. Tam odnaleźliśmy skręt na SS241, tj. na Karerpass. Jest to jedno z głównych połączeń w Dolomitach między wschodem a zachodem. Na naszej rozkładówce była to przełęcz nr 10. Droga zaczynała się w dolinie Val di Fassa. Wspinaliśmy się łagodnym podjazdem pośród rozległych górskich łąk. Zrobiliśmy sobie nawet krótki postój na rozprostowanie kości na przydrożnym parkingu.

Szczerze mówiąc nie była to zachwycająca trasa, a na jej płaskim szczycie (1752 m n.p.m.) znaleźliśmy skupisko hoteli, restauracji i kawiarni. Ograniczyliśmy się więc jedynie do zrobienia fotki tablicy z nazwą przełęczy i ruszyliśmy w dół. Natrafiliśmy na dosłownie dwie serpentyny…,

za którymi na poboczu drogi zaparkowanych było sporo motocykli i samochodów. Monika powiedziała mi przez interkom, że czytała w przewodniku, iż znajduje się tam jakieś jeziorko „najpiękniejsze na świecie”, ale ilość ludzi zniechęciła mnie do postoju. Oczko wodne faktycznie było śliczne, zwało się Lago di Carezza, ale zrobiliśmy mu zdjęcie tylko z drogi, w ruchu.

Trasa SS241 sprowadziła nas dalej z gór do Bolzano. Im niżej byliśmy, tym bardziej zaczynał doskwierać nam upał. Ostatni odcinek przed miastem przebiegał przez liczne tunele, w których znajdowaliśmy chwilowe wytchnienie, ale najgorsze jeszcze na nas czekało. Nawigacja przeczołgała nas przez centrum Bolzano – musieliśmy przedostać się ze wschodu miasta na zachód. Spokojnie można pokonać to drogami ekspresowymi, a jednak my przeciskaliśmy się przez centrum, w nieprawdopodobnym upale, przekraczającym 35 stopni. Cały czas obawiałem się, że usmaży nam się alternator – w podobnych warunkach padł mi on w korkach w Łodzi w 2012 r. Wytchnieniem była dla nas jazda przez jakiś czas poniżej estakady autostradowej, w jej cieniu.
Szczęśliwie motocykl przeżył i wydostaliśmy się drogę SS42. Ta z wolna wydostała nas ze zurbanizowanego terenu i znowu zaczęliśmy wspinać się na zbocza doliny. Była to przełęcz Mendola, która okazała się dla mnie sporym zaskoczeniem. Nigdy o niej nie słyszałem i w mojej głowie była ona jedynie tranzytowym odcinkiem, który musieliśmy pokonać do zabukowanego hotelu. Tymczasem trasa okazała się genialna!

Może nie widokowo, gdyż panoramę zwykle zasłaniała nam przydrożna zieleń, ale asfalt był niezwykle ostry, szeroki i bardzo kręty. Wspinaczka na szczyt przełęczy była jak tor wyścigowy i też wyścigowo ją pokonaliśmy. Tylko raz zatrzymaliśmy się przy jednym z „okien”, odsłaniających przed nami panoramę na miasto i Dolinę Wiosenną (Panorama Valle della Primavera). Także jeśli chodzi o walory widokowe, zdecydowanie są lepsze przełęcze. Ale jeśli chodzi o fun z jazdy, to naprawdę serdecznie ją polecam :).

O 17:30 znaleźliśmy się na szczycie trasy. Passo Mendola, nasza przełęcz nr 11, nie oferowała tam niczego szczególnego, więc po wykonaniu zdjęcia tablicy ruszyliśmy w dół, na ostatni etap dzisiejszego dnia. I już o 18:10 zaparkowaliśmy motocykl pod Hotelem w Cavareno.

Ponieważ nie udało nam się zrobić żadnych zakupów, musieliśmy wyskoczyć jeszcze do sklepu, a najbliższy był w sąsiednim miasteczku Sarnonico. Sporym rozczarowaniem był dla mnie fakt, iż Włosi zupełnie nie ogarniają czegoś takiego, jak zimne piwo. W sklepie stało tylko na półkach, lodówek nie było… Musieliśmy kupić ciepłe i gdy wróciliśmy do hotelowego pokoju, wsadziliśmy je do umywalki wypełnionej zimną wodą. A że umywalka miała nieszczelny korek, to potem piwo wylądowało w bidecie ;).
Wieczór zleciał nam na planowaniu kolejnego dnia. Ogólnie chciałem pokazać Monice kombo w postaci Jaufenpass + Timmelsjoch i koniecznie zakończyć dzień w Austrii, gdzie wynalazek, zwany lodówką, jest powszechnie znany ;). W odwodzie była więc jeszcze Silvretta, jakby starczyło czasu.
I tyle. Po kąpieli ok. 22:00 padliśmy spać.
Tego dnia nakręciliśmy 222km.