Alpejskie Epitafium
Gdy zjeżdżaliśmy z gór po SP44 z wolna zaczęło robić się bardzo ciepło. Trasa SS49 pozwoliła nam ominąć Bruneck szerokim łukiem i dalej po SS244 pognaliśmy już na południe w stronę Corvary. Na trasie tej była cała masa tuneli, które dawały nam wytchnienie od upału, a gdy tylko znalazła się jakaś zatoczka między nimi, zatrzymałem się, abyśmy mogli zrzucić z siebie część odzieży.
Corvarę osiągnęliśmy ok. 13:30. Był tam taki fajny napis z nazwą miasteczka, na tle którego oczywiście uwieczniliśmy swoje oblicza. Monika była zauroczona pokazującymi się już w oddali zboczami. Byliśmy w Dolomitach!
W pierwszej kolejności postanowiliśmy machnąć fragment tzw. Ósemki Sella, której nie udało mi się zrobić z chłopakami podczas Męskiego Wyjazdu w 2019 r. Rozpadał się wówczas deszcz i w połowie zabawy musieliśmy zawrócić.
A więc z Corvary ruszyliśmy na zachód – przed nami wił się asfalt Passo Gardena (przełęcz nr 4) – droga SS243.
No na tym odcinku Dolomity robią piorunujące wrażenie. Strzeliste, pionowe, szare zbocza, przełamane soczystą zielenią u podnóży.
No i ten asfalt niezwykle kręty, szeroki i dobrej jakości. Raj. Inaczej tego nie można nazwać…
Sama trasa jest dosyć powolna, czułem się tam jak na Torze w Radomiu. Jest też krótka – ma zaledwie 15km, a szczyt znajduje się na wysokości 2136 m n.p.m. Ale zdecydowanie jest to genialny kawałek asfaltu!
Oczywiście kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się, aby uwiecznić się na zdjęciach nim dotarliśmy do skrzyżowania z trasą SS242.
Ta zabrała nas w stronę przełęczy nr 5, tj. Passo Sella. Było już po 14:00. Na tej trasie napotkaliśmy mniej ciasnych nawrotów, niemniej widoki były równie genialne.
Generalnie wykonywaliśmy rundę honorową wokół masywu górskiego, który mieliśmy przeważnie po lewej stronie. W początkowej sekcji tej zaledwie jedenastokilometrowej przełęczy jechaliśmy u samego podnóża pionowych ścian. Potem wyjechaliśmy na zieloną halę z cudowną panoramą, więc gdy tylko udało nam się znaleźć mikrozatoczkę na poboczu, zatrzymaliśmy się, aby zrobić sobie na trawce piknik. I to był strzał w dziesiątkę. Prawdziwa sielanka! Cisza, góry, miękka trawa. Ten odpoczynek pozostanie na długo w mojej pamięci…
Ok. 14:40 osiągnęliśmy szczyt przełęczy (2218 m n.p.m.) i ruszyliśmy w dół. Ruch na trasie ciągle był znikomy, więc mogliśmy nacieszyć się zakrętami. Niemniej na tym odcinku bardziej skupialiśmy się na rozważaniach wybrania się na wycieczkę jedną z wielu kolejek linowych, jakie widzieliśmy w oddali lub mijaliśmy na trasie. Prowadzą one zwykle na jakieś tarasy widokowe, z których rozpościerają się genialne panoramy.
W trakcie rozmów na ten temat przeskoczyliśmy na drogę SS48, tj. na Passo Pordoi – naszą przełęcz nr 6. Na Ósemce Sella leci to bardzo szybko. Nowa trasa, choć napakowana zakrętami, miała znowu zaledwie 15km.
Szczyt trasy (2239 m n.p.m.) osiągnęliśmy tuż przed 15:00. Był tam stacja kolejki linowej i przez chwilę rozważaliśmy wjazd. Ostatecznie Monika uznała, że jeśli mamy skorzystać z jakiejś kolejki, to chciałaby zobaczyć tą z mojego Męskiego Wyjazdu na Passo Falzarego.
Pojechaliśmy więc dalej i po orgii zakrętów wylądowaliśmy w wiosce Arabba. Tym samym domknąłem Ósemkę Sella, czego nie udało nam się osiągnąć z chłopakami w 2019 r.
Ponieważ wróciliśmy do cywilizacji i już byliśmy głodni, weszliśmy do przydrożnej pizzerii. Rozsiedliśmy się przy stoliku i… nikt się nami nie zainteresował. Czekaliśmy na tyle długo, że o mało nie wyszliśmy z knajpy. Kelnerka podeszła do nas, gdy już ubieraliśmy kurtki do wyjścia.
Oczekiwanie się opłaciło. Pizza była bardzo dobra.
Wzięliśmy sobie też po małym piwie dla smaku. A że na zegarze już była godzina 16:00, odhaczyliśmy przy okazji pierwsze poszukiwanie noclegu. Najtańszą opcję znaleźliśmy w niedalekim Alleghe.
Posileni o 16:15 ruszyliśmy w kierunku zabukowanego hotelu. Trasa SR48 doprowadziła nas do odbicia na SP563, a ta stromymi serpentynami sprowadziła nas w niższe partie gór i w nieco bardziej zurbanizowane okolice.
Dalej drogą SR203 biegnącą wzdłuż rzeki dojechaliśmy do urokliwie usytuowanego miasteczka Alleghe i jeziora o tej samej nazwie.
Pod Hotelem Coldai zaparkowaliśmy ok. 17:00. Pokonaliśmy 318km.
Rozgoszczenie w pokoju i odświeżenie się, zajęło nam ok. godzinę i o 18:00 wyszliśmy na spacer. Niedaleko hotelu była stacja kolejki linowej i Monika koniecznie chciała sprawdzić, czy uda się z niej skorzystać. Ale o tej porze była już nieczynna, więc poszliśmy „w miasto”. Spacerkiem doszliśmy do centrum, po czym wybraliśmy się nad jezioro, gdzie idąc nadbrzeżnym bulwarem podziwialiśmy okolicę.
Na tafli jeziora pływało kilka łabędzi oraz pojedyncza, wyjątkowo rozgadana kaczka. Jej głośne kwakanie w otaczającej nas ciszy rozchodziło się wesołym echem.
Do hotelu wróciliśmy o 19:00. Ciągle było przyjemnie ciepło, więc usiedliśmy sobie przy stolikach przed hotelem i zamówiliśmy piwo. Wokół nas pięły się strzeliste zbocza gór.
Nie usiedzieliśmy na tyłkach zbyt długo. Opróżniwszy kufle, ruszyliśmy na kolejny spacer. Tym razem w górę rzeczki, aż do ostatnich, mocno zaniedbanych zabudowań. Przy okazji obskoczyliśmy tamę regulującą przepływ rzeki, a ja zlazłem do samego strumienia, aby pomoczyć ręce w wodzie. Z pagórka, na który weszliśmy, widoczne było całe miasteczko i nasz hotel.
Ok. 20:20 wróciliśmy do pokoju i zaczęliśmy rozmyślać nad kolejnymi dniami. Pomysłów mieliśmy sporo, niemniej konsultacje z Internetem przekreśliły jeden z nich. Mianowicie chciałem Monikę zabrać do Zermatt na najwyższą europejską kolejkę linową, którą zaliczyłem w 2009 r. Ale okazała się ona nieczynna z powodu pandemii.
W tym układzie postanowiliśmy zastąpić tę atrakcję inną, podobną, a znajdującą się w zasięgu jutrzejszego dnia. Pomysł rzuciła Monika i była to kolejka na masyw o wdzięcznej nazwie Marmolada, czyli najwyższy szczyt Dolomitów o wysokości 3343 m n.p.m. Sprawdziliśmy, że Włosi byli nieco mniej spięci koronawirusem i kasę biletową otwierali o 8:30. Nastawiliśmy więc odpowiednio budziki i poszliśmy spać.