Alpejskie epitafium
Dzień 8 – Sobota, 1 sierpnia 2020 r.
No i niestety nastał ostatni dzień wyjazdu. Mało ciekawy obowiązek machnięcia blisko 800km do domu.
Wstaliśmy standardowo po 7:00. Tyle dobrego, że pogoda w dalszym ciągu nam sprzyjała i za oknem świeciło słońce.
Wciągnęliśmy śniadanie i chwilę po 8:00 już szykowaliśmy się do jazdy. Towarzyszyła nam przy tym nieco wystraszona żmija, tudzież inny zaskroniec. Znam się na tym jak świnia na gwiazdach, więc nie wiem, co to było :).
Początek trasy powrotnej odbył się po lokalnych, całkiem przyjemnych drogach. Kolejno były to trasy o numerach 170, 161 i 178. Mieliśmy jeszcze na tym odcinku całkiem ładne widoki na górskie masywy. Ale były to już ostatnie takie atrakcje.
Gdzieś po drodze uzupełniliśmy paliwo i po krótkiej wizycie w Bawarii dotarliśmy w rejon Salzburga. Zrobiło się upalnie, ale postanowiliśmy napić się kawy przed czekającą nas monotonią autostrad. Znalazł się jakiś parking z McDonaldem i ciepła kofeina napełniła nasze żołądki.
I zaczęła się nuuuuda autostrady A1. Jechaliśmy półtorej godziny nim zdecydowaliśmy się na krótki postój.
Potem nuuuda i pod Amstetten tankowanie.
Potem nuuuda i za Sankt Polten postój na odpoczynek. Dochodziła 13:00.
Potem nuuuda S5, S1 i A5, z której nie wiedzieć czemu nawigacja zgoniła nas w stronę Brzecławia. Za granicą już w Czechach od razu zrobiliśmy postój po paliwo. Była 14:30.
Potem nuuuda i kolejny strzał do Brna, w którym dwa razy pobłądziłem, skręcając w niewłaściwe zjazdy.
Potem w połowie drogi do Ołomuńca wypasiona rozrywka – znaczy przerwa na odpoczynek dla tyłków na stacji paliw.
I był to ostatni postój. Na hardkorze od tego miejsca grzaliśmy bez przerw, aż nie zatrzymaliśmy się pod domem w Gotartowicach o 17:40. Pokonaliśmy w sumie 786km.
Podsumowanie
Cały wyjazd zamknął się dystansem 3812km pokonanych w 8 dni. Licznik motocykla po powrocie wskazał 189624km.
Motór uradził bez zająknięcia. Naprawdę jestem pełen szacunku dla tej maszyny, że przy tym przebiegu zachowuje tak wysoki poziom bezawaryjności.
Pokonaliśmy 35 alpejskich przełęczy i zahaczyliśmy o 5 krajów, z których te najistotniejsze w skrócie można podsumować następująco:
Szwajcaria – miała niezwykle piękne i bezpłatne trasy, ale była najdroższa, kradła kasę z telefonu i miała zdecydowanie najwięcej rozkopanych, remontowanych miejsc.
Włochy – bezpłatne trasy i bajeczne Dolomity były niekwestionowanymi atutami, ale przeważnie wszystko w kraju tym było pozamykane, stacje paliw nie miały obsługi (automaty) i nie dało się kupić zimnego piwa ;).
Austria – miała przepiękne trasy, najtańsze paliwo, zimne piwo było powszechnie dostępne, ale wszystkie przełęcze były płatne.
No i cóż dodać więcej.
Zdecydowanie tak właśnie miała wyglądać nasza z Moniką podróż poślubna w 2017 r. Bardzo chciałem pokazać jej Alpy z motocykla i – choć z kilkuletnim opóźnieniem – to wreszcie się udało. W dodatku los okazał się na tyle łaskawy, że podarował nam niesamowicie piękną pogodę, praktycznie puste trasy, a kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności, jak puzzle poskładało się w jedną, w 100% udaną wyprawę. Pech nie podróżował z nami ani przez chwilę…
Podróżowało jednak coś innego. Opis naszych przygód nie oddaje wszystkiego, co podczas wyjazdu przeżywaliśmy, co mieliśmy w sercach. Całego bagażu emocjonalnego, który ze sobą wieźliśmy. Zdjęcia również nie są w stanie tego ukazać, choć ich dobór w opisie jest nieprzypadkowy. I choć była to niezapomniana przygoda, w której chciałoby się trwać, stała się niestety naszą ostatnią…
Cóż rzec więcej. Wszystko co dobre zwykle kończy się szybko. Zdecydowanie za szybko. I choć w duszy pozostaje tęsknota za wspólnymi chwilami pośród alpejskich cudów natury, należy cieszyć się, że dane nam było przeżyć coś tak wspaniałego, do czego nie raz będziemy wracać pamięcią. Tego już nic nam nie odbierze.
A Tobie czytelniku polecam pojechać w Alpy choć raz w życiu. Naprawdę warto!