Alpejskie Epitafium
I to był strzał w dziesiątkę. Poza fajną rzeźbą wykonaną ze złomu, którą obfotografowaliśmy z każdej strony, zauważyliśmy na jednym budynku szyld z namalowanymi świstakami. Poszliśmy tam i na galerii znajdującej się ze 2m nad drogą, na której już było kilka osób, znaleźliśmy sztuczny wybieg dla świstaków :). I nawet zwierza nie były pochowane w norach, gdyż właśnie szamały obiadek :).
Ależ fajne futrzaki!
Obserwując je banany nie schodziły nam z twarzy :). Gapiliśmy się na nie dobre 10 minut…
Podczas naszego pobytu na wierzchołku Grimselpass trwała między nami ciągła dyskusja, czy jest to przełęcz, którą pokonaliśmy Fiatem 125p w trakcie Złombola 6 lat wcześniej. Monika upierała się, że to nie ta trasa, a ja już byłem pewien swego. I gdy tylko ruszyliśmy w dalszą drogę i po paru zakrętach ukazało nam się jezioro Grimselsee, Monia wreszcie uwierzyła. Fenomenalny widok na jasnoszare masywy górskie i te niesamowite jeziorka, których koloru nawet nie podejmuję się opisywać.
Orgia zakrętów, tuneli i cudnych krajobrazów trwała do 14:40, kiedy to dotarliśmy do Innertkirchen. Tym samym przełęcz Grimselpass pozostała już tylko wspomnieniem, ale jeden skręt w lewo na drogę nr 11 naprowadził nas na kolejną – Sustenpass, czwartą i ostatnią z tego niesamowitego kombo alpejskich tras.
Pierwsze kilometry tej przełęczy prowadziły krętym i dosyć wąskim asfaltem przez lasy. Pamiętam, że usiadła nam na tym odcinku na ogonie „dzika” Skoda, która nie zabrała się za wyprzedzanie, ale jechała agresywnie i bardzo blisko nas. Podświadomie wywierała na mnie presję, by jechać szybciej, choć pewnie nie minę się z prawdą, jeśli napiszę, że nie chciałem dać się wyprzedzić. Idiotyczne męskie ego sprawiło, że na tym etapie po prostu zapier**łem ;).
Nie pamiętam już jak i gdzie zgubiliśmy pościg. Być może za sprawą jakiegoś przystanku, gdyż niepostrzeżenie wyjechaliśmy w wyższe partie gór i ukazujące nam się widoki aż prosiły o postój dla obiektywów. Jechaliśmy kolejny raz po zboczu góry, często przez naturalne tunele, lecz tym razem lewą stroną doliny o nazwie Gadmental. Po prawej zaś z każdym kilometrem krajobraz coraz bardziej zachwycał. Nie dało się koło tych cudów natury przejechać obojętnie, więc wykonaliśmy jeden dłuższy postój przed szczytem trasy i podziwialiśmy masywy górskie pokryte rozległymi jęzorami lodowców.
Wierzchołek przełęczy osiągnęliśmy ok. 15:15. Znaleźliśmy się na wysokości 2224 m n.p.m.
Sustenpass, jak zresztą cała kombinacja ostatnich przełęczy, była jedną z lepszych tras motocyklowych, jakie pokonałem w życiu.
Zjazd na dół odbyliśmy po stosunkowo prostej drodze z łagodnymi łukami w głąb doliny Meien. Całą trasę widzieliśmy przed sobą jak na dłoni. I już tak mocno niespiesznie dotarliśmy do miasteczka Wassen, gdzie trasa znalazła swój koniec.
Zbliżała się godzina 16:00 i już od dłuższego czasu niepokoiłem się o niezaklepany nocleg. Gdyby okazało się, że w upatrzonym hotelu Posthaus Urigen nie ma już wolnych pokoi, mielibyśmy spory kłopot ze znalezieniem innego, nie chcąc narażać się na wysokie opłaty korzystania z Internetu w roamingu…
Zapięliśmy drogę nr 2 i pognaliśmy na północ. W rejonie Silenen uzupełniliśmy paliwo i dalej, za Schattdorf skręciliśmy w prawo na drogę nr 17. Była to w zasadzie kolejna przełęcz – Klausenpass – ale nie planowaliśmy pokonywać jej w całości, gdyż w jej ciągu mieliśmy ten upatrzony nocleg. Bardzo szybko rozpoczęliśmy kolejną wspinaczkę w wyższe partie gór i znowu zaczęło robić bajkowo pięknie.
Ale uroki tej okolicy docenić potrafiłem dopiero, gdy ok. 16:30 dotarliśmy pod hotel i dostaliśmy pokój :). Brak rezerwacji na szczęście nie skończył się nerwowym szukaniem innego noclegu, ale frycowe zapłaciliśmy – pokój był droższy o 5 Franków od głowy w porównaniu z ofertą z Bookingu. Niemniej za taką miejscówkę warto było dopłacić!
Tego dnia pokonaliśmy 371km po górach i zaliczyliśmy aż 7 genialnych przełęczy. Pod kątem motocyklowych wrażeń był to w 100% udany dzień.
A dzień się jeszcze przecież nie skończył!
Hotel był mega klimatyczny. Pokoik otrzymaliśmy niezbyt duży, a łazienka była w korytarzu, wspólna z pozostałymi pokojami, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało.
Na dzień dobry musieliśmy się nieco odświeżyć, więc każdy z nas wziął szybki prysznic. Potem zabrałem motocykl z ulicy na teren hotelu i zaparkowałem go pod samą ścianą, aby w razie czego miał przynajmniej symboliczną osłonę od deszczu.
Nie było to takie nieuzasadnione – nadciągała w nasz rejon jakaś granatowa chmura i gdy już siedzieliśmy przy stolikach przed hotelem czekając na zamówione dania, w tle zrobiło się ciemno, a niebo rozorały błyskawice. Do nas front burzowy nie dotarł – zapewnił nam tylko niesamowity spektakl przy posiłku.
Monika zamówiła sobie sałatkę, a ja kawał mięcha z frytkami i gotowanymi warzywami. Do tego oczywiście piwo i… raj, no po prostu prawdziwy raj na ziemi! 🙂
Poza rachunkiem ;).
Po tej uczcie i opróżnieniu butelek poszliśmy na spacer. Pogoda się wyklarowała, ciemne chmury pognało za horyzont. Temperatura, mimo że już było grubo po 19:00, trzymała się na przyjemnym poziomie. No i trzeba przyznać, że mieliśmy gdzie spacerować.
Okoliczne trawiaste, równiutko skoszone pagórki kusiły, aby zdobywać je jeden po drugim. Trochę ograniczały nas płotki i pastuchy, ale znaleźliśmy i nieogrodzone pagórki. Podziwialiśmy też anty-lawinową technologię budowania domków – ściany od strony zbocza były zabezpieczone trawiastymi nasypami sięgającymi dachów.
W końcu wyleźliśmy na jeden z pagórków, aby popatrzyć na zachód słońca. Przyroda zapewniła nam prawdziwy pokaz swoich możliwości w kolorowaniu nieba.
Ale był to słodko-gorzki wieczór, bowiem był ostatnim w takich magicznych okolicznościach. Plany na jutro przewidywały jeszcze kilka przełęczy, ale po południu chcieliśmy już lecieć w stronę Salzburga, aby skrócić sobie w jak największym stopniu nudny tranzyt do domu. Wycisnęliśmy więc z tego wieczoru każdą minutę.
Szkoda, że czasu nie da się zatrzymać…
I na koniec taka ciekawostka.
Tego wieczora kolega przysłał mi informację, że w wyniku intensywnych opadów deszczu Stelvio Pass zostało zasypane przez lawinę:
:O
Niesamowity fart, że udało nam się zdobyć Stelvio zaledwie dwa dni wcześniej i to przez kaprys losu… No i że trasa nasza w magiczny sposób przez wszystkie dni omijała deszczowe fronty!