Alpejskie Epitafium
Gdy doczłapaliśmy wreszcie do wioski Lumino, nawigacja poprowadziła nas na północ drogą nr 2.
To tam zacząłem rozpoznawać masywy skalne, które mieliśmy po lewej stronie. Byłem pewny, że jedziemy tę samą trasą, którą w 2014 r. śmigaliśmy Fiatem 125p w ramach Złombolu, ale Monika uparcie twierdziła, że to nie to.
I tu gwoli wyjaśnienia. Na etapie planowania trasy mieliśmy w tym rejonie zagwozdkę na co się zdecydować. Mogliśmy zaliczyć słynną St.Gotthard Pass lub – nadkładając niewiele kilometrów – zaliczyć dwie inne, mniej znane przełęcze. No i po długiej debacie w końcu poszliśmy na ilość ;). Objawiło się to tym, że w wiosce Biasca zjechaliśmy w prawo na drogę bez numeru prowadzącą na Passo del Lucomagno. Na naszej liście trofeów miała nr 27.
Pamiętam, że ten odcinek był mało ciekawy. Spory ruch samochodowy i spora urbanizacja terenu powodowała, że jechało się żmudnie. Otaczały nas co prawda strome zbocza i czasami naprawdę imponujące masywy skalne, ale była to jedyna osłoda tego fragmentu trasy.
Sama przełęcz również jakoś specjalnie nas nie zachwyciła, choć biegła przez mocno zróżnicowany krajobraz – a to przez lesiste tereny, a to przez gołe zielone masywy. W okolicy szczytu o wysokości 1920 m n.p.m. napotkaliśmy sztuczne jezioro wytworzone przez całkiem pokaźną zaporę. Ale już i takie rzeczy widzieliśmy wcześniej, więc bez specjalnego sentymentu, po szybkiej fotce, pognaliśmy dalej.
Zjazd w dół to był początkowo prosty odcinek, łagodnie prowadzący w głąb doliny.
Potem napotkaliśmy kilka szerokich serpentyn. Monika od kilku kilometrów zgłaszała potrzebę postoju celem regulacji gospodarki wodnej swego organizmu, więc gdy na poboczu jednej z tych patelni zauważyłem stojącą kabinę Toitoi, zjechałem ostro z asfaltu, aby sprawdzić, czy nadaje się ona do użytku. Inspekcja sanitarna wypadła pozytywnie, więc nie musieliśmy już szukać innych krzaków ;).
Passo del Lucomagno skończyło się w miasteczku Disentis. Tam też skręciliśmy w lewo na drogę nr 19 w stronę kolejnej przełęczy – Oberalppass.
I żeby tylko!
W zasadzie już tam zaczynało się fenomenalne kombo czterech następujących po sobie jedna po drugiej genialnych tras – Oberalpass (nasz nr 28), Furkapass (29), Grimselpass (30) i Sustenpass (31). Idealne połączenie składające się na mega intensywne popołudnie…
Ale najpierw Oberalppass. Tu droga była dobra, szeroka, szybka i prowadziła pośród zielonych, przeważnie gołych gór.
Dopiero przed szczytem napotkaliśmy na kilkanaście serpentyn nim zameldowaliśmy się na wysokości 2046 m n.p.m.
Zastaliśmy tam jakiś hotel z restauracją, szlak kolejowy i jezioro. W sumie nic specjalnego, więc bez rozczulania się wystartowaliśmy w dół. Tu początkowo jechaliśmy dłuższy czas szerokim prostym asfaltem biegnącym po płaskowyżu i dopiero blisko końca przełęczy natrafiliśmy na szerokie wiraże.
W pewnym momencie ukazał nam się ciekawy krajobraz na dolinę z miasteczkiem Andermatt, a przy drodze zobaczyliśmy fajny, zielony pagórek, idealnie nadający się na krótki piknik. Zjechaliśmy więc na pobocze i już po chwili leżeliśmy na trawce, szamając kabanosy i popijając wodę. Była wtedy godzina 12:30.
Odpoczynek dodał nam energii do kolejnego etapu, którym była Furkapass. Musieliśmy tylko zjechać do miasteczka Andermatt i nie zgubić drogi nr 19. Ta wyprowadziła nas za miasto i po początkowym, spokojnym, prostym i płaskim odcinku, za wioską Realp zaczęła się zabawa.
Asfalt był dosyć wąski, ale niezły i zaczął się wić i piąć w górę. Zanim się jednak dobrze rozpędziliśmy, napotkaliśmy na zatoczkę ze znakiem z nazwą drogi. Jechaliśmy po James Bond Strasse :). To tam Sean Connery w 1964 r. wcielał się w Agenta 007 do filmu Goldfinger. Nie mogliśmy odpuścić sobie upamiętnienia tej lokalizacji :).
Po pierwszej sekcji serpentyn wyjechaliśmy na mniej kręty odcinek, który widoczny był aż po horyzont na prawym zboczu doliny rzeki Reuss. Jechaliśmy mniej więcej w połowie wysokości zbocza doliny, mając po prawej stronie górskie szczyty.
Ruch na tym odcinku niestety był spory i przez jakiś czas jechaliśmy w kolumnie kilku samochodów i motocykli. Minęliśmy wodospad Sidelenbach i po przeciętnym asfalcie, acz przy genialnych widokach, ok. 13:25 dotarliśmy na szczyt trasy, znajdujący się na wysokości 2436 m n.p.m.
Sam wierzchołek przełęczy nie był zbyt emocjonujący, ale prawdziwa miazga dla oczu ukazała nam się po zachodniej stronie trasy. Głęboka dolina z wijącym się asfaltem, a w tle kilka planów pasm górskich, z najwyższymi pokrytymi śniegiem i lodowcami. Piękne miejsce!
Oczywiście nie obyło się bez grubej sesji zdjęciowej przy punktach widokowych.
Zeszło nam tam trochę czasu – nie dało się oderwać wzroku od tego majestatu gór.
Gdy wsiedliśmy na motocykl zaczęła się prawdziwa zabawa. Chyba na całym wyjeździe nie grzaliśmy tak szybko jak tam. Gdyby nas złapała jakaś szwajcarska Policja, to zapewne by nas ukrzyżowali, potem spalili na stosie, a motocykl przetopili na kolczatki policyjne. Ale po prostu nie dało się tam jechać powoli. Trasa biegła dosyć stromo w dół, była szeroka, gładka i miała łagodne łuki. Natrafiliśmy też na serię szerokich serpentyn, po których znowu, aż do dna doliny, gnaliśmy ile kucy w CBFie jeszcze żyło.
Na pełnej szpuli wpadliśmy do miasteczka Gletsch, gdzie też znajdowało się rozwidlenie. Dotychczasowym numerem drogi pojechalibyśmy niżej, gdzie jest jeszcze kilka zakrętów. Ale skręcając w prawo na drogę nr 6 zabawa szykowała się jeszcze lepsza – Grimselpass!
Trasę widzieliśmy już z daleka, ze zbocza Furkapass. Seria wiraży układających się w drabinę wyglądała apetycznie…
I tu znowu nie braliśmy jeńców. Pod górkę musiałem nieco bardziej spiąć ostrogami silnik CBFy, aby wyprzedzać samochody, które chciały zepsuć nam zabawę. Nie raz wskazówka obrotomierza zawędrowała pod czerwone pole i zaskakująco szybko wyskoczyliśmy na wierzchołek przełęczy o wysokości 2164 m n.p.m. I choć serce jeszcze ostro pompowało adrenalinę, postanowiliśmy zatrzymać się, aby pozwiedzać to miejsce. Zdawało się mieć większy potencjał od poprzedniego szczytu.