Anglia

Dzień 71 – 3.09.2006 r.

No i rozpoczął się najnudniejszy dzień powrotu do domu :). A to za sprawą tego, że w zasadzie nie udało nam się ani razu pobłądzić i jak po sznurku dojechaliśmy do domów.
Ale – tradycyjnie – po kolei…
Poderwaliśmy się w miarę wcześnie. Ja spać całą noc nie mogłem, więc marzyłem o tym, żeby już się podnieść i pojechać.
Po opuszczeniu naszego lasu, pokulaliśmy się dalej, ku Erfurt i Dresden. Dopiero rano mogłem zaobserwować efekty nocnej jazdy błotnej – Sevenka była uświniona jak siedem nieszczęść…
Zatrzymaliśmy się standardowo na najbliższej stacji na kawkę i toaletę poranną. Stacja nie była zbyt piękna – nie było za bardzo gdzie tyłków posadzić, więc śniadanie zjedliśmy na krawężniku. Zaś w samym kibelku człek czuł się jak w salonie luster. Nie było ani jednego centymetra kwadratowego bez lustra. Można się było przejrzeć z każdej strony podczas szorowania zębów ;).
Gdy tak szamaliśmy to śniadanie, nagle jedna przechodzące obok dwie niewiasty przemówiły do nas ludzkim głosem, życząc nam smacznego. Heh, byliśmy tak zaskoczeni, że nie zdążyliśmy nic mądrego odpowiedzieć, nim te zniknęły w czeluściach swojego samochodu i odjechały.

Śniadanie na krawężniku? Dlaczego nie? :).

Po opuszczeniu stacji śmignęliśmy dalej, ku Polsce. Standardowo trzymaliśmy prędkości 120-130km/h i tak po prostu sobie jechaliśmy.
Gdzieś przed Dresden bodajże zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej po paliwko. Podjechałem pod dystrybutor, zaczynam nalewać paliwo i nagle słyszę za sobą „Nie mogę, SR!” (chodziło o moją rejestrację).
Patrzę – cała ekipa w siakimś obładowanym dużym kombiku na rybnickich rejestracjach :). Co lepsze, za chwilę zauważyłem kierowcę – okazał się nim być mój znajomy z osiedla – mieszkał dosłownie blok obok mnie… I co jeszcze lepsze, po trzech zdaniach okazało się, że napotkana ekipa również wraca z Manchesteru, a jedna z dziewczyn zapytała: „A to może Ty mieszkałeś razem z Kamilem i Jackiem?” Zbaraniałem zupełnie, jaki ten świat mały, i odparłem że tak :). Zapytali mnie, gdzie jest Kudża i dopiero wtedy ten zauważył całą akcję – stał parę dystrybutorów dalej :).
Nie ma to jak spotkać przypadkiem w obcym kraju znajomych z osiedla, jadących z tego samego obcego miejsca, oddalonego od domu o blisko 2000km :).
Pogadaliśmy chwilę, po czym rozjechaliśmy się w swoje strony. Ekipa w samochodzie trzymała nieco wyższą prędkość przelotową, więc jechać wspólnie nie mogliśmy.

Postanowiliśmy zjeść coś konkretnego dopiero w Polsce, gdyż gotować nam się na kuchence nie chciało, a nie mieliśmy już za bardzo euraków. Z tym gotowaniem to był jeszcze inny problem. Otóż do mojej kuchenki trzeba było tankować benzynę z baku motocykla. Robiłem to przy użyciu strzykawki do dnia wczorajszego. Do wczoraj, gdyż udało mi się strzykawkę… utopić w baku :). Po prostu cylinderek strzykawki wpadł do zbiornika, a ręku został mi tylko tłoczek :D. No i kuchenka była bezużyteczna :).
No i wreszcie dotarliśmy do Zgorzelca! 🙂
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, po paliwo i kibelek. Oczywiście pierwsze co nas spotkało, to polskie przekleństwa i babcia klozetowa, licząca sobie pieprzone 1,5zł za przyjemność skorzystania z kibla. Miodzio! Byłem w domu!
Gdy pojechaliśmy dalej, rzuciło nam się w oczy coś innego, czego normalnie się nie dostrzega, jak się żyje w Polsce. Temperament polskich kierowców… Po kulturce, jaka panowała w całej Europie, było dla nas rzeczą niecodzienną wyprzedzanie na wąskiej jak cholera drodze kolumny samochodów na trzeciego :). Trzeba było szybko wrócić do polskiej rzeczywistości, żeby nie zostać rozjechanym! Ale naprawdę, przez pierwsze parędziesiąt kilometrów czuliśmy się jak w buszu…
Przebiliśmy się przez dziurawą jak cholera i remontowaną jednocześnie drogę od granic państwa do autostrady A4. Mając w pamięci piękne, europejskie punkty gastronomiczne przy autostradach, już śliniliśmy się na jakieś polskie jedzonko w napotkanej knajpie.
Ale kurde, zapomnieliśmy, że jesteśmy w Polsce. Na odcinku 150km autostrady do Wrocławia nie spotkaliśmy absolutnie NIC. Żadnej restauracji i żadnej stacji benzynowej. Do Wrocka dotelepaliśmy się oboje na głębokich rezerwach paliwa i zatankowaliśmy na pierwszej napotkanej, obleśnej stacji Orlenu.
Zdecydowaliśmy się zatem zjeść coś w samym Wrocławiu. Zauważyliśmy przy autostradzie masz KFC, gdzieś pośród parkingów i hipermarketów. Zjechaliśmy więc z autostrady i zaparkowaliśmy graty przy tymże punkcie karmienia.
I tu kolejne zderzenie z polską rzeczywistością. DO dyspozycji mieliśmy pizzerię i KFC. W pizzerii nie chcieli przyjąć zapłaty kartą, a w KFC była cała pielgrzymka ludzi w kolejce do kas. Masakra! Oczywiście nigdzie też nie znaleźliśmy bankomatu, żeby już na tą pizze skoczyć :|.
W takim układzie nie zjedliśmy nic i zdecydowaliśmy na pustych żołądkach pojechać już do domu…
Wróciliśmy na autostradę i poganiani wizją rychłego zobaczenia domu i jedzenia, zasuwaliśmy cały czas 140-150km/h.
Przed samymi Gliwicami Kudża wyprzedził mnie jednak i zatrzymał na poboczu. Zakomunikował mi, że mieszanka prędkości i polskiego paliwa spowodowała, że po zaledwie 100km takiej jazdy włączyła mu się rezerwa. Trzeba było zwolnić…
Wreszcie opuściliśmy autostradę. Ostatni raz napełniliśmy zbiorniki paliwa i już gnając na łeb na szyję, przez kompletne zadupia dotarliśmy do Rud :). Według planu rano, mieliśmy dotrzeć na około 18:00-19:00 do domu, a była ledwo 16:45…
Oddałem Jackowi jego graty, które wiozłem na swoim moto (namiot i parę drobiazgów z kufra), zamieniliśmy parę zdań z rodzicami Jacka i… poleciałem do domku przez Stodoły :).
No, ja już też czułem domek! Popierdzielałem naprawdę sportowo przez tą dziurawą, pełną kolein i krętą drogę :). Ale wreszcie było przyjemnie! Adrenalina i radocha w sercu!
Jak się okazało, czekało na mnie jeszcze jedno miłe spotkanie po drodze. Już byłem w Rybniku, gdy dojeżdżając trochę szybciej niż mówią przepisy do jednego ronda, z daleka zauważyłem jakiś mały motorek. Coś mnie tknęło, ale wzrok mam na tyle kijowy, żeby z tej odległości być pewnym. Ale jak się zbliżyłem do owego motorka, dosiadanego przez dwójkę motocyklistów, już wiedziałem, że to moi rodzice :). Mały motorek, bowiem moja mama zaczęła się uczyć jazdy i wspólnie z tatą od jakiegoś czasu dojeżdżali na małym Gienku 250 na placyk manewrowy :). I teraz właśnie z niego wracali :).
Zrównałem się z Gienkiem i patrze jak rodzice jadą. Obydwoje tylko rzucili okiem, pozdrowili i dopiero po chwili dotarło do nich, że ja to ja :D. Ale radocha była! 🙂
Zatrzymałem się na najbliższym parkingu i już po chwili się obściskiwaliśmy :). Nie ma to jak po dwóch miesiącach wrócić do domu…
Potem już tylko garaż, rzut oka na licznik (72654km) i domek!

Podsumowanie:

Powrót zamknął się w liczbie 2071km. Zatem droga do domu okazała się dłuższa o 186km od drogi do Manchesteru ;).
W sumie motong pokonał 7248km w ciągu dwóch miesięcy od wyjazdu z domu. W zasadzie żaden wyczyn, jednak zważywszy na fakt, iż 2149km z tego zostało pokonane bez napraw po spotkaniu z VW Tauranem – tu już coś znaczy :). Słowem – Seven Fifty to istny, niezniszczalny i kompletnie bezawaryjny czołg, nie motocykl! Kochana bestia…
Wyjazd zatem zaliczam do tych jak najbardziej udanych. Szczęście mimo wszystko nam sprzyjało…
Pozostaje mi dylemat – czy motocykl naprawiać, czy sprzedawać. Kasa zarobiona, plus odszkodowanie, plus ewentualna kasa ze sprzedaży, to całkiem ładna kwota, więc można by pokusić się o nowszy sprzęt… Myśli te nachodzą mnie tylko przez ten wypadek. Gdyby nie on, nawet by mi sprzedaż Sevenki przez głowę nie przeszła!
No, ciekawe gdzie mnie poniesie za rok?