Anglia

Dni od 16 do 33 – 16.07.2006 r. – 27.07.2006 r.

Niedziela była dniem totalnego wyluzowania i odpoczynku. Wstałem dopiero przed 10:00 i w zasadzie przez cały dzień nie zrobiłem prawie nic pożytecznego. Odpoczywałem sobie po wczorajszej rajzie – tyłek bolał mnie całkiem konkretnie ;). Jedyną konstruktywną rzeczą, jaką zrobiłem, było umycie bryki i oszacowanie strat po szkockiej wycieczce :P. Tak strat – okazało się bowiem, że podczas rajzy zgubiłem prawy ciężarek zwieńczający kierownicę. Tak zawzięcie kręciłem gazem, że aż się odkręciła śruba mocująca :).

Od poniedziałku znowu rozpoczął się normalny kierat. Praca, praca, praca. Mieliśmy przed sobą dwa pełne tygodnie hakowania przed następnym wolnym weekendem…

Inwencja angielskich współpracowników :).

Już zaraz w poniedziałek zaproponowałem, że moglibyśmy ruszyć się do Londynu i nad Stonehenge. W Londku mieszka mój Qzyn – Bartek, więc była szansa, że uda się nam zaczepić na nocleg. A przy okazji Qzyn mógłby nas trochę po Londynie oprowadzić i pokazać nam to i owo :).
Jacek i Kaja wyrazili zainteresowanie, więc w ciągu tych dwóch tygodni dogadałem się telefonicznie z Qzynem co do naszej wycieczki. Bart zaprosił nas na cały weekend z dwoma noclegami – od piątku do niedzieli :). Super!

Dni mijały w szarej monotonii. W ciągu dnia praca i ciągle zbijanie tych drewnianych drzwi, a popołudniami nudnawe regenerowanie sił. Czasem pożyczałem od Jacka jego laptopa i pisałem niniejszą relację na bieżąco, ale jakoś topornie mi to szło ;).

W wolnych chwilach męczyliśmy PlayStation Miguela.

Pogoda od „szkockiego weekendu” zrobiła się niemożliwie piękna. Anglię nawiedziły największe upały od lat czterdziestu. Gotowaliśmy się w robocie, a w wymiarze samych przerw (godzina dziennie) udało nam się niezgorzej opalić ;).
W przeciągu tych 12 dni musieliśmy też pobawić się nieco w angielską biurokrację. Musieliśmy załatwić Home Office – coś w stylu zezwolenia na pracę. Wypełnienie wniosków, zorganizowanie zdjęć do legitymacji, wypisanie czeku na (bagatela) 70 funtów i… marsz na pocztę! Heh, za rok ma to coś kosztować 150 funtów, podczas gdy rok temu kosztowało tylko 50… Angole się bronią przed morzem imigrantów :). I w zasadzie nie należy im się dziwić, gdyż podczas mojego tam dwumiesięcznego pobytu nie było dnia, żebym nie spotkał jakiegoś Polaka na ulicy, o innych narodowościach nie wspominając.

Moto podczas codziennych dojazdów do pracy spisywało się rewelacyjnie. Nie protestowało, szło pod te różne górki o nachyleniach do 20% (!) jak burza i generalnie dawało wszystkie możliwe dowody swojej niezawodności :). Choć cudów jednak nie ma – w tak ostrej eksploatacji zaczęły wysiadać z wolna tylne łożyska. Luz na kole powiększał się z każdym dniem i nic na to poradzić nie mogłem :). Świece też dawały znać o swoim dużym przebiegu – moto nieco trudniej odpalało na zimno, choć objawiało się to jedynie dłuższym kręceniem na rozruszniku. No i spalanie… Przy takich dojazdach, na wiecznie niedogrzanym silniku, oscylowało w granicach 6,5l/100km… Choć to i tak w zasadzie nie tak źle :).

Sevenka na tle tablicy naszego zakładu – STP Procesing Group.

Jedyną rzeczą, jaka mnie naprawdę martwiła, był olej. Już byłem pewien, że wyprawa na pewno nie zamknie się w granicach 6tyś.km, więc czekała mnie jego wymiana – tu, w Anglii… Problem polegał na tym, że robocizna w tym kraju jest cholernie droga, więc za taki drobiazg zapłaciłbym fortunę. Zrobienie tego we własnym zakresie uniemożliwiał mi z kolei brak klucza do odkręcenia filtra oleju… No i zonk… Skończyło się na tym, że zacząłem rozglądać się za takowym kluczem :). Doszedłem bowiem do wniosku, że cena takiego narzędzia będzie niższa od wymiany oleju w jakimś serwisie.
W zasadzie jednak problem oleju, z uwagi na pewne późniejsze wydarzenia, potem wydał mi się zupełnie błahy i go w końcu nie wymieniłem… Ale o tym później :).

Dużym kłopotem w życiu codziennym były… okoliczne koty :). Tak się jakoś dziwnie złożyło, że upatrzyły sobie właśnie nasz ogródek, aby założyć w nim „miejski szalet”. Mówiąc mniej ładnie – srały i sikały nam codziennie po całym ogródku… Pół biedy jeszcze, gdyby robiły to sobie gdzieś w kącie, ale nie! Szczały nam centralnie po naszych motocyklach! 😐 Nasze pokrowce przeciwdeszczowe były od spodu całe żółte z kociego, śmierdzącego jak siedem nieszczęść moczu. Wystarczyło tylko chwycić taki pokrowiec w celu założenia lub zdjęcia go z motocykla – i już ręce śmierdziały szczochami :|.

Jacek walczy z pachnącą materią ;].

Kupy też przy panujących upałach nie pachniały fiołkami, więc wyjście do ogródka zaliczało się do sportów ekstremalnych :). No a przecież codziennie musieliśmy wchodzić tam i ruszać pokrowce przynajmniej dwa razy… Rzeźnia :|.

24 lipca wyprowadzili się z domu Miguel i Rachel. Niestety odbyło się to przy niezłej rozróbie, gdyż nasi współlokatorzy postanowili powynosić z domu część nie swojego wyposażenia. Rachel zrobiła niezłą awanturę, nie obyło się bez interwencji właściciela domu… Taki lajf – można z kimś mieszkać miesiąc, a zwierz z niego wyjdzie dopiero na sam koniec… Mnie całe przedstawienie ominęło, gdyż byłem wówczas na zakupach ;).

Dnia 27 lipca, w czwartek, wreszcie przyszła mała odmiana w monotonii życia :). Jacek musiał pojechać w przeciągu dnia do centrum Manchesteru, żeby załatwić National Insurance Number. Musiał więc mieć swój własny środek transportu. Pojechaliśmy zatem do pracy na dwóch motocyklach i… szarżowaliśmy jak dzikie świnie na całej trasie :). Może to śmieszne, ale dla nas była to bardzo miła odmiana…
I tak jakoś zleciały nam te dwa pracowite tygodnie. Licznik w czwartek 27 lipca zatrzymał się na przebiegu 69620km. W piątek dnia następnego planowaliśmy ruszyć do Londynu…