Anglia

Dzień 15 – 15.07.2006 r.

Wreszcie!
Tego mi od przyjazdu do Manchesteru brakowało. Jazdy, widoków, podróżowania w nieznane :). A na to wszystko dochodził taki dodatkowy doping, smak nieznanego uczucia – pierwszy raz w życiu zamierzałem zapuścić się tak głęboko w obcy kraj zupełnie samodzielnie…
Plan miałem prosty. Tego dnia, w sobotę, miałem dotrzeć nad Loch Ness, objechać jezioro i znaleźć jakiś nocleg. W niedziele już miałem tylko wracać, oglądając po drodze co tylko by się napatoczyło… :).
Niestety, lub stety nie do końca wszystko odbyło się podług powyższego planu…

Wstałem o 2:00 rano po 4h półsnu. Impreza, która rozpoczęła się dnia poprzedniego w domu – w zasadzie trwała nadal, choć już dogorywała. „Całą” noc było głośno w mieszkaniu, co nie ułatwiało zasypiania, a ja na to wszystko miałem przecież głowę spuchniętą od myślenia o wyjeździe. Ale twardo, według planu wstałem o 2:00 rano i zabrałem się za przygotowania.
W zasadzie ograniczyło się to do zniesienia na dół przygotowanych wczoraj bagaży i zjedzenia czegoś z ostatnimi, nawalonymi jak ruskie plecaki imprezowiczami :).
Około 2:30 nad ranem objuczyłem motocykl (który wyjątkowo nocował na ulicy, nie w ogródku) i… ruszyłem w drogę :).

Moje graty i motór przed rajzą.

Autostradę miałem w zasadzie pod samym nosem, zaledwie parę kilosów od domu, więc już po chwili zjechałem ze ślimaka i rura!
Gdy tylko zapiąłem docelowe 120-130km/h zaczęło się robić strasznie zimno, więc jak już byłem przemarznięty mimo idących pełną parą grzanych manetek, to zatrzymałem się na stacji benzynowej i ubrałem polar. Jak to mówią – lepiej późno niż wcale ;). To poprawiło nieco komfort termiczny na pokładzie Sevenki, więc można było ciut bardziej pogonić.
No i tak jakoś lecąc te 130-140km/h po nudnej autostradzie M6 – jechałem, jechałem i jechałem… i o 5:00 rano zatrzymałem się na kawę na pierwszej szkockiej stacji benzynowej gdzieś w okolicach Carlisle :).

Kawka z rana jak śmietana ;).

Po rozgrzewce – łycha dalej! Tym razem już autostradą M74.

Szkockie pustkowia…

O 7:00 rano – Glasgow. Tam autostrada się urwała. Błędnie pojechałem w stronę centrum, ale na szczęście na końcu autostrady było rondo. Zawróciłem więc i błąd swój naprawiłem, zjeżdżając na drogi omijające śródmieście.
Przeciskając się jakoś lokalnymi, miejskimi drogami, zainstalowałem się w końcu na trasę A82, która ciągnęła się już do samego Loch Ness. Była to tylko przez chwilę dwupasmówka, a potem zaczęła się zwykła droga. Ale za to jaka!
Wkroczyłem w Góry Grampian i po prostu zaczęło się robić przepięknie.

Pogoda była wypasiona – ciepło, bezwietrznie, słonecznie (polar mogłem zdjąć, potem też sweter i dalej było ciepło), więc wszystko było doskonale oświetlone. Trzaskałem foty jak nakręcony – co parę kilosów robiłem postoje na fotki… Jechałem miejscami przez przełęcze, doliny, które otoczone były zewsząd zielonymi, łysymi górami…

Typowa, przepiękna Szkocja. Naprawdę, to było coś niesamowitego… Gdy zaś jechało się obok jakiegoś jeziora (a było ich parę po drodze) to trasa przypominała do złudzenia Norwegię. No, poza tym, że było dużo cieplej, bardziej sucho i mniej drzewiasto ;).

Gdzieś po drodze, jak zatrzymałem się na fotkę, śmignął obok mnie jakiś motonita. Machnął, zwolnił, zawrócił… Okazało się, że chciał sprawdzić, czy wszystko u mnie ok, czy nie mam kłopotów. Kulturka! Zamieniliśmy dwa słowa i rozjechaliśmy się.

Gdzieś przed Fort Wiliam napotkałem niewielkie skrzyżowanie z jakąś boczną, wąską drogą. Tam w Szkocji, trzeba przyznać, że na drodze A82 nie ma tego zbyt wiele. Zainteresowałem się więc tym i postanowiłem sprawdzić, gdzie ta boczna droga mnie zaprowadzi. Na mapie opisana była jako Buachaille Etive Mor.

Droga ta była bardzo wąska – na szerokość jednego samochodu. Wiła się urokliwie wzdłuż gór i przy niewielkiej rzeczce. Co chwila, jadąc tą dróżką, widziałem porozbijane namioty nad samym brzegiem, małe obozowiska i zaparkowane samochody. Uznałem, że to świetna okolica na postój, więc też po krótkich poszukiwaniach znalazłem sobie jakieś ustronne miejsce, gdzie dało się zjechać motocyklem z asfaltu i w spokoju rozłożyć na ciepłe śniadanie. Miejsce było prześliczne – otoczone wokół górami, wszędzie zielona, świeża trawka, szumiąca rzeka…

Zaraz wydobyłem z bagaży swoją kuchenkę i zmajstrowałem sobie ciepły posiłek :).

W błogiej ciszy zeszła mi godzinka i z lekkim posmakiem żalu postanowiłem opuścić ten przytulny zakątek. Trochę trudno było mi wyjechać motocyklem, gdyż musiałem go na trawie i wertepach zawrócić o 180 stopni, ale w końcu dałem radę :).

Jakoś po godzinie 11:00 byłem w Fort William. Tam szybkie tankowanie i jazda dalej. Już przecież nie było tak daleko do celu…
O 12:00 dotarłem do Invergarry. Tam obejrzałem sobie ruiny zameczku, który niezbyt oryginalnie nazwany był Invergarry Castle. W zasadzie nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia ;).

Potem obejrzałem jeszcze coś, co też podług drogowskazu nazwane było zamkiem, ale po dojechaniu na miejsce okazało się, iż był to chyba funkcjonujący hotel. Był albo tylko stylizowany na zamek, albo był to faktyczny zamek przerobiony na hotel :). Stał tam w każdym razie wypasiony Rolls Royce i kilka innych drogich bryczek, przy których warto było też sobie cyknąć fotkę :).

O godzinie 13:00 – falstart Loch Ness. Wyjechałem nagle nad taflę wody i byłem już cały szczęśliwy, że dotarłem do Loch Ness :). Narobiłem fotek, duma mnie rozrywała jak cholera, a w końcu się okazało, że była to końcówka podłużnego jeziora Loch Lochy ;).

Przekonałem się o tym jadąc dalej, ku Inverness. Nagle bowiem jezioro się urwało i przeszło w wąski kanał. Dopiero potem, ten kanał wpływał do faktycznego Loch Ness…
Tam, gdzie był początek mojego docelowego jeziora był istny stadion – miliony autokarów, skwar, ludzi multum…
Odrzuciło mnie, nie chciałem tam się zatrzymywać, przepychać i zostawiać motocykla bez opieki. Co prawda właśnie tam był najlepszy widok na całe jezioro, które jest w końcu podłużne, ale to już moja strata. „Z boku” mało już potem było widać.

Lepszego dowodu, że to faktycznie Loch Ness nie udało mi się znaleźć ;).

Pojechałem dalej drogą A82 wzdłuż jeziora, ciągle ku Inverness. I w zasadzie byłem bardzo rozczarowany – większość drogi była zarośnięta, bez dobrego widoku na taflę wody, a sama trasa biegła wysoko nad brzegiem. Polowałem na jakieś miejsce, gdzie mógłbym podjechać motocyklem nad samą wodę, siąść przy brzegu, zamoczyć rękę, zjeść coś i rozejrzeć się za potworem :). Ale gdzie tam! Nic takiego tam po prostu nie ma…

Jedno z nielicznych miejsc z widokiem na jezioro. Dodatkowo mamy tu jakiś zameczek :).

Dokopyrtałem się w ten sposób do samego Inverness, po drodze podczepiając się pod ekipę Anglików na czopkach :). Miło było mieć towarzystwo…
W Inverness był kompleks galeryjny dotyczący legendy jeziora Loch Ness, jednak wejście było dosyć drogie, a motocykl stał sobie z bagażami bez opieki. Zrezygnowałem więc ze zwiedzania tego miejsca…
Wsiadłem z powrotem na motonga i zacząłem rozglądać się za drogą biegnącą wzdłuż drugiego brzegu jeziora. Na mapie wyglądała ona na gorszą kategorię, więc była nadzieja, że będzie ciekawsza :).
I w rzeczy samej, taka właśnie była :). Odnalazłem ją bez kłopotów – trasa dużo węższa, mniej obarczona ruchem i generalnie dla mnie dużo przyjemniejsza. Już sam fakt, że nie mam żadnej fotki z drogi biegnącej lewym brzegiem niech będzie tego świadectwem ;).

Chwilę po opuszczeniu Inverness…

Objeżdżając jezioro prawym brzegiem udało mi się wreszcie zejść w jednym miejscu nad samą wodę na chwilę. Nie było co prawda jak zostawić motocykla na oku, ale dobre i to. Szkoda tylko, że potwora nie uświadczyłem ;).

Trochę dalej, około godziny 15:00, zrobiłem sobie postój na obiadek przy samej drodze. Znalazłem bowiem całkiem przyjemne miejsce – kawałek trawki i ławki, przy których można było kulturalnie sobie coś ugotować :).
Ponieważ słońce grzało jak cholera, wyskoczyłem z koszulki. Ale myślałem, że kurka muchy mnie przez to zeżrą. Do rozgrzanego ciała zleciały się jak do kupy :P. Na całe szczęście po chwili dały mi spokój. Inaczej bym tam chyba nie wytrzymał…

Posilony, o 16:00 pojechałem dalej. Postanowiłem poszukać czegoś pod namiot w rejonach nieco oddalonych od samego Loch Less, na trasie do domu, gdyż tu nic mądrego nie potrafiłem znaleźć.

Gdzieś po drodze spotkałem ten cmentarzyk. Wyglądał na tle jeziora bardzo malowniczo…

Droga w pewnym momencie odeszła od jeziora i zaczęła się wspinać wysoko w górę, aż do punktu widokowego. Ślicznie tam było…
No i tak jakoś jechałem dalej, fotki strzelałem – ciągle było przepięknie… Nie ma się co rozpisywać, bo i tak sensu to nie ma… To trzeba zobaczyć :).

Już o 17:00 byłem z powrotem w Fort William i po zatankowaniu motocykla pojechałem dalej, ku Glasgow. Już miałem z 800km w kołach, ale postanowiłem rozbić namiot gdzieś w Górach Grampian.

I tu popełniłem błąd. Myślałem, że rozbiję się w miejscu, gdzie rano jadłem śniadanie – przy tej wąskiej dróżce z rzeczką. Miejsce idealne! Ale jakoś tak ominąłem skrzyżowanie z tą drogą, by było jeszcze bardzo jasno i nie czułem w zasadzie tak mocno zmęczenia… No a potem, to już było po herbacie. Gdy już naprawdę miałem dość i chciałem po prostu zejść z motocykla i odpocząć – do Glasgow miałem już rzut beretem. Opuściłem dawno pasma górskie i miejsc nadających się pod namiot po prostu nigdzie nie było. Tzn. może nawet były, ale biorąc pod uwagę fakt, że jechałem sam, żadne z nich nie gwarantowało mi dostatecznego komfortu psychicznego jeśli chodzi o bezpieczeństwo – to musiałoby być naprawdę ustronne miejsce…
Zacząłem więc nawet zjeżdżać na wszystkie płatne pola namiotowe, ale tam z kolei wszędzie albo widniał napis: „Members of … club only”, albo „Campsite full”. No i kupa…
Dojechałem po godzinie 20:00 do Glasgow. Od tego miasta do domu już były tylko autostrady, więc i zero możliwości rozbicia namiotu. Do domu miałem ciągle jakieś 350km…
Nie było wyjścia. Wysłałem esa do domowników, żeby ktoś był na chodzie gdy wrócę, gdyż klucza nie miałem do chaty i nie miałbym jak wejść do środka. Po tym dosiadłem motonga i pognałem jak dzika świnia na sterydach ku Manchesterowi…
To już była rzeźnia. Po prawie 900km jeszcze na dokładkę 350km… Na szczęście pogoda ciągle dopisywała – było jeszcze ciepło i jasno.
Pierwsze 150km pokonałem na raz – w godzinę i 15 min. Gnałem cały czas 160km/h, a przez krótki odcinek nawet 190km/h. Ale moto zeżarło przy takim traktowaniu 8,1l/100km, więc postanowiłem mu trochę odpuścić. Od tankowania więc na następnym odcinku leciałem już „tylko” 130-150km/h i te ostatnie 190km, z małym błądzeniem już w samym Manchesterze, zajęło mi równe dwie godziny.
Muszę tu zaznaczyć dwie rzeczy. Pierwsza, to zadziwiający fakt, iż w dzień w Anglii nie ma owadów! Po prostu przez cały pobyt w Anglii, za każdym razem gdy wracałem z jakiejś wyprawy, dalszego wyjazdu – lampa, szyba, lusterka w motocyklu były dziewiczo czyste, bez jednej muszki. Zwróciłem na to uwagę, gdyż w Polsce nie da się wrócić choćby z najkrótszej przejażdżki bez śladów owadziej rzezi na frotowych elementach motocykla. W Anglii – wręcz odwrotnie. Znajdź jedne zwłoki po przejechaniu choćby tysiąca kilometrów, to stawiam piwo! 🙂
Ale jak napisałem – było tak tylko w dzień. Jak się ściemniło, gdy wracałem ze Szkocji, rozpoczęły się istne naloty dywanowe. Wszelkiego rodzaju paskudztwo bombardowało mi kask i szybę motocykla z niespotkaną dotąd przeze mnie intensywnością. Po powrocie szyba była wręcz czarna od much…
Drugą rzeczą, która niesamowicie mnie irytowała, było podawanie odległości w milach. Niemożliwie frustrująca sprawa! A najbardziej właśnie dało mi to w kość, gdy grzałem jak dzika świnia ostatnie 190km ze Szkocji do domu. Na znakach niewielkie liczby, w stylu 60 mil do celu, jedziesz ciągle 160km/h, dupa boli jak jasna cholera, a tu po 10 minutach np. trafiasz na znak – 55 mil. Wiem, przesadzam, ale było to bardzo denerwujące. Niewielkie cyfry sprawiały wrażenie, że już coś jest niedaleko (przyzwyczajenie do kilometrów), a z drugiej strony cyfry te zmniejszały się sakramencko wolno… Naprawdę deprymująca sprawa!
W końcu, około północy, dojechałem do domu. Pełen wrażeń, szczęśliwy, ale i wypompowany z sił i życia.

Pokonana trasa. Blisko 1300km w 22 godziny…

Alan nie spał i wpuścił mnie do domu. Wrzuciłem więc tylko bagaże do pokoju, wyskoczyłem z ciuchów i padłem spać jak trup.
Moto spisało się rewelacyjnie. Pokonałem tego dnia w przeciągu 22 godzin 1291km bez najmniejszych kłopotów. Licznik zatrzymał się na przebiegu 69211km.