Anglia

Dni od 39 do 64 – 2.08.2006 r. – 27.08.2006 r.

Od dnia wypadku moje życie w Anglii stało się z jednej strony mega monotonne, a z drugiej przerodziło się w nieustanną, telefoniczną walkę z ubezpieczalniami… Monotonne, bowiem do końca pobytu już w zasadzie nigdzie nie pojechałem i cały sierpień pracowałem bez jednego wolnego dnia.
W środę 2 sierpnia, dzień po wypadku, pokręciliśmy się z Kudżą trochę wokół ruszenia mojej sprawy. Najpierw podjechaliśmy do naszej agencji pracy do Jacky, skąd wysłałem do ojca na maila skan notki z policji, dotyczącej wypadku, zawierającej dane sprawczyni zamieszania. Potem pojechaliśmy do biblioteki na net, aby sprawdzić różne rady i informacje, które zdążyły mi od dnia wczorajszego zejść na maila. A na sam koniec postanowiliśmy pojechać do Wilmslow na Virówce – tam znaleźliśmy najbliższe przedstawicielstwo ubezpieczalni Zurich. To właśnie w Zurichu była ubezpieczona kobitka z Volkswagena, więc właśnie ta firma ubezpieczeniowa miała się zająć naprawą szkody.
Do Wilmslow dojechaliśmy w deszczu, po czym z trudem, po długim łażeniu znaleźliśmy wreszcie budynek Zurichu. Ale niestety okazało się, że w tym miejscu nie zajmowali się zdarzeniami komunikacyjnymi – jedynie ubezpieczeniami dla firm i przedsiębiorstw. Wyjazd jednakże taki do końca zmarnowany nie był, gdyż dostaliśmy numer telefonu do właściwego oddziału Zurichu.
Po powrocie i zjedzeniu czegoś, około 16:00 zabrałem się za telefoniczne zgłoszenie szkody…
Chyba nie muszę zaznaczać, że była to masakryczna rzecz :). Manchesterski slang jest tak kosmicznie dziwny, że nawet osoby dobrze znające język angielski mają duże kłopoty z jego zrozumieniem. A co dopiero ja – w zasadzie słaby z angola i do tego pozbawiony migowego ;). Co te telefonistki do mnie gadały, to naprawdę jedynie domyślałem się i zgadywałem – ale jakoś to w zasadzie szło…
Zgłoszenie szkody zajęło mi przeszło godzinę. Na początku chyba z 10 razy przełączali mnie między różnymi kobitkami i każda pytała się o te same rzeczy. Dwa razy też mnie rozłączyło podczas oczekiwania na połączenie z kolejną osobą… Już mnie krew zalewała i gdy trzeci raz podawałem swoje dane personalne, to zjechałem babkę i poprosiłem żeby w końcu ktoś kompetentny zabrał się za moją sprawę.
Wreszcie któraś z rzędu osoba doprowadziła zgłoszenie do końca – podałem wszystko co mogłem i dostałem zapewnienie, że ktoś do mnie zadzwoni jak szybko to będzie możliwe. No to wporzo…
Rzeczywistość jednak dała mi szybką lekcję i pokazała mi, iż aby coś zdziałać, muszę sam urzędasów pogonić. Przez następne dwa dni bowiem nie stało się nic… My z Jackiem oczywiście od czwartku znowu zaczęliśmy pracować. Dojeżdżaliśmy do roboty na Virówce. To była mega hardcore’owa jazda!

Tak na Virówce wyglądali Jacek z Kają.
Ja na tylnym siedzonku podczas dojazdów do pracy byłem poskładany jak scyzoryk ;).

W piątek 4 sierpnia zadzwoniłem do ubezpieczalni drugi raz. Dowiedziałem się, że moja sprawa została przeniesiona do innego biura. Miodzio. Poprosiłem o numer i przekręciłem tam. Od razu ciśnienie mi się podniosło, bowiem okazało się, iż połowa moich danych do nowego biura nie dotarła – łącznie z moim numerem telefonu i miejscem pobytu motocykla. A podawałem to ze dwa razy wcześniej… Mogłem sobie czekać do śmierci na kontakt z ich strony… 🙁
Po godzinie od mojego telefonu wreszcie ruszyli dupska i zadzwonili sami. Poinformowali mnie, że na początku przyszłego tygodnia zostanie ustalona data oględzin motocykla przez rzeczoznawcę, a ja otrzymam zastępczy środek transportu, o który już dwukrotnie prosiłem. No cóż, uznałem, że weekend mogę przecierpieć z dojazdami na Virówce :). Upierdliwość, upierdliwością, ale nie chciałem też wymagać niemożliwego – był już piątek, późne popołudnie…
Po weekendzie, w poniedziałek jak na szpilkach czekałem na kontakt ze strony ubezpieczalni i jak zwykle się nie doczekałem… We wtorek, 8 sierpnia znowu zadzwoniłem więc sam… I znowu to samo. Jak koleś mi powiedział, że musi zajrzeć do akt, zaznajomić się z nimi, i że oddzwoni, to myślałem, że rozpierdzielę ten telefon. Ale ok, postanowiłem poczekać…
Przed 15:00 faktycznie gość zadzwonił. Powiedział, że Sevenka pójdzie pod lupę rzeczoznawcy w najbliższy piątek i że powinienem otrzymać zastępczy motocykl następnego dnia – w środę, a najpóźniej w czwartek. No, to super! 🙂
W środę przekręciłem jednak do ubezpieczalni ponownie, żeby podać adres naszej pracy w New Mills. W końcu pracując od rana do wieczora nie miałem jak odebrać tego zastępczego motocykla, więc pomyślałem sobie, że mogą mi go do pracy podrzucić. I tu znowu zonk – koleś mi powiedział, że mają jakiś problem z motocyklami, więc może się sprawa przesunąć o następny tydzień. Wkurzyłem się naprawdę, gdyż w ten weekend Jacek chciał zrobić sobie wolne, a ja nie. Nie miałem jednak sposobu na dostanie się do pracy bez zastępczego środka lokomocji… Jeździliśmy do roboty przecież wspólnie na Virówce Kudży… Gość z ubezpieczalni zapewnił, że zrobi co w jego mocy i że oddzwoni w w czwartek z samego rana…
W czwartek rano oczywiście nikt nie zadzwonił, więc po południu zrobiłem to sam. I dowiedziałem się, że motocykla nie będzie. Objechałem spieniony na maksa jakiegoś Bogu ducha winnego kolesia – naryczałem, że nie chce pieprzonego promu kosmicznego tylko zwykły motocykl, ale nic i to nie pomogło… Powiedziałem więc, że mnie nic nie interesuje, że chce mieć w tym tygodniu pojazd – jak nie motocykl, to samochód. I na szczęście wreszcie poskutkowało. Jeszcze tego dnia dostałem informację, że samochód będę mógł odebrać w piątek z Ashton. Jeszcze się tam trochę nadzwoniłem, bo chciałem, żeby mi auto sami dostarczyli do pracy, ale w końcu się to nie udało. W piątek więc, 11 sierpnia po pracy razem z Jackiem pojechaliśmy Virówką do tego Ashton, do wypożyczalni samochodów. Nie było to daleko, więc o tyle dobrze. I już przed 18:00 miałem wreszcie samochód :). Był to Nissan Micra – klima, ABS, elektryczne szyby, lusterka i… kierownica po prawej :).

Tego samego dnia, w piątek 11 sierpnia, zadzwonił do mnie rzeczoznawca. No i niestety powiedział, że sprawa z motocyklem wygląda na szkodę całkowitą. A to za sprawą przestawionego ogranicznika skrętu kierownicy, który w oczach Anglików kwalifikował ramę do wymiany. A to się im nie opłacało… Parę godzin później dostałem drugi telefon i dwie propozycje – albo biorę 1300 funtów, albo 1100 funtów i wrak… Oczywiście wybrałem drugą opcję…
Od tego dnia już w zasadzie wszystko szło z górki. Już wiedziałem, że motocykla nie naprawią, więc nie ma się co spieszyć i ich poganiać. Kasę z odszkodowania mogli mi zawsze w razie opieszałości przelać na polskie konto, więc już tak gorączkowo tam nie wydzwaniałem. Jedynie pod dużym znakiem zapytania stał mój powrót do Polski, ale miałem jeszcze trochę czasu (do końca sierpnia), więc się tym za bardzo nie martwiłem.
Kolejny raz przekręciłem do ubezpieczalni tydzień później, w piątek 18 sierpnia. Dowiedziałem się, że otrzymam pocztą czek na sumę 1100 funtów, a motocykl zostanie przetransportowany na koszt ubezpieczalni pod nasz domek :). Super, naprawdę tym mnie zaskoczyli, gdyż myślałem, że odbiór motocykla będzie już na mój koszt. Potem jednak musiałem się trochę znowu nadzwonić, gdyż policyjny garaż twierdził, iż muszę motocykl przetransportować sam pod dom, a za każdy dzień zwłoki z jego odbiorem, będę musiał płacić. Ale parę telefonów naprostowało sprawę i… miałem Sevenkę odzyskać następnego dnia, w sobotę 19 sierpnia! 😀
No i kolejne miłe zaskoczenie – stało się jak zapowiedzieli. O 10:00 rano Kaja odebrała motocykl w moim imieniu. Ja siedziałem w pracy o tej godzinie…
Po powrocie do chaty, pierwsze co chciałem zrobić, to usłyszeć silnik Sevenki :). Ale niestety naciśnięcie startera szybko rozwiało moje nadzieje – rozrusznik zakręcił się zaledwie parę razy, po czym akumulator wyzionął ducha… Zajrzałem do niego i kicha – niestety większość elektrolitu musiała się wylać podczas wypadku. Czyli zonk… Zmartwiło mnie to o tyle, iż znowu oddaliło się podjęcie decyzji o sposobie powrotu do domu. Termin się już przecież zbliżał – musiałem być w Polsce najpóźniej 3 września…
A dlaczego oddalało? Otóż od dłuższego czasu miałem w głowie karkołomny plan próby powrotu do Polski na motocyklu w takim stanie, w jakim „wyjechał” spod swego oprawcy – Volkswagena Taurana. Podsunęły mi ten pomysł zdjęcia jakie miałem w komórce, przedstawiające motocykl po wypadku. Bryka bowiem, wbrew pozorom, nie wyglądała na poważnie uszkodzoną… Powrót zaś na Sevence był dla mnie w tamtej sytuacji najprostszym rozwiązaniem. Nie musiałbym się martwić o szukanie innego sposobu dostania się do Polski, o kupowanie biletów, pakowanie bagaży, transport motocykla do kraju… No i Jacek nie musiałby wracać do domu przez pół Europy sam na małej Virówce… Brak akumulatora oddalał jednak sprawdzenie, czy Sevenka w ogóle nadawała się do jazdy…
Od razu zabrałem się więc do działania, aby to kolejne opóźnienie możliwie jak najbardziej skrócić w czasie. Pojechałem samochodem do sklepu motocyklowego, gdzie zamówiłem nowy akumulator. Niestety nie mieli takowego na miejscu… Potem, po powrocie, zająłem się przywracaniem jako takiej sprawności motocyklowi. Zdemontowałem najpierw szybę, bo była krzywa i uświniona z oleju, a potem umyłem całego sprzęta. Był ciągle sponiewierany i ubabrany z benzyny, oleju, płynu chłodniczego i hamulcowego :). Potem wyprostowaliśmy z Jackiem kierownicę – z grubsza, siła razy gwałt, ale zawsze :). W następnej kolejności usunąłem wyciek płynu hamulcowego, dokręcając poluzowany przewód, skleiłem klamkę sprzęgła przy pomocy taśmy klejącej i uchwytu łyżeczki od herbaty, a na koniec przy pomocy drutu i taśmy klejącej przymocowałem urwany podnóżek. I to było wszystko co mogłem zrobić…

McGuyver by się nie powstydził :P.

Lagi wyraźnie jakoś twardziej pracowały. Ale oleju nie puszczały i na różne sposoby mierząc wyszło, że są równe i proste :P. Ale to i tak dopiero jazda próbna mogła zweryfikować…
W sobotę 20 sierpnia obudziłem się z potwornym bólem szyi. Nie wiem do dziś co to był za postrzał. Dość, że nie potrafiłem w ogóle podnieść się z łóżka, a potem każdy ruch powodował paraliżujący mięśnie skurcz w karku. Wziąłem jakieś prochy przeciwbólowe i na sztywnym karku pojechałem autem do roboty ;). Trochę nie potrafiłem sprawdzać, czy nic nie jedzie przy włączaniu się z podporządkowanych, ale jakoś bez przygód do pracy dojechałem.
Zaznaczyć tu tylko chciałem, że jazda w weekendy do pracy odbywała się już zupełnie po ciemku. W lipcu było szaro, w sierpniu już ciemno. Niesamowicie wyglądała o tej porze panorama Manchesteru. Morze świateł…

Dopiero cztery dni później, 24 sierpnia dostałem akumulator. Nówka sztuka, świeżo naładowany :). Normalnie myślałem, że wylezę se skóry, czekając aż odpalę Sevenkę!
W domu zainstalowałem baterię, założyłem szybę, dolałem płynu hamulcowego do przedniego hebla i zabrałem się za odpalanie silnika. I muszę przyznać, że szło to cholernie opornie. Dźwięk kręconego silnika był inny niż kiedykolwiek, ciągle jakby na dwa gary załapywał, ale nie chciał pracować. Kilka razy wystrzelił z wydechu… Bawiłem się chyba z 5 minut z przerwami, aż w końcu kochana zaskoczyła :). Początkowo była pewno częściowo zalana, a częściowo miała puste gaźniki. Potem zaś kręciłem cały czas bez ssania i gdy w końcu zaryzykowałem i je włączyłem – silniczek zaskoczył bez pudła :).
Ubrałem się w zbroję i polazłem pośmigać. Pogoda mi sprzyjała – praktycznie ostatnie dwa tygodnie były deszczowe, a tego dnia wyszło słoneczko i było ciepło :).

Pierwsze wrażenia z jazdy były nieciekawe. Wyraźnie czułem, że motocykl jakoś inaczej, źle brał powolne zakręty. Teraz, po czasie myślę, że mogły być lekko przesunięte i ponaprężane lagi w półkach, a wrażenia dopełniała nie do końca prosta kierownica.
Hamulce przednie ledwo hamowały i ogólnie byłem mocno zaniepokojony zachowaniem maszyny… Ale po przejechaniu paru kilometrów hamulce się „dotarły” i zaczęły brać prawie z wcześniejszą siłą. Puszczenie kierownicy nie powodowało ściągania ani nerwowości w zachowaniu motocykla. Lagi wydawały się twardsze, ale pracowały, tłumiły, nie klinowały się i nie puszczały oleju… Z wolna czułem się pewniej i coraz ostrzej testowałem moto – wjeżdżałem we wszelkie dziury, pokonywałem coraz szybciej „leżących policjantów”, składałem się głębiej w zakręty… Przyspieszenia i dohamowania… Coraz wyższe prędkości – w ramach of korz rozsądku… Wreszcie stwierdziłem, że jeśli test ma być wiarygodny, to muszę sprawdzić moto na autostradzie. Wbiłem się więc na najbliższą i z wolna zacząłem rozpędzać. 100, 110, 120km/h… Jeden łuk, drugi łuk, koniec autostrady. Zawróciłem na końcowym rondzie i tym samym odcinkiem wróciłem. 130, 140, 150km/h! Dwa szybkie łuki przy 140km/h – moto szło jak po szynach! 🙂
Decyzja zapadła – Sevenka miała z tarczą, a nie na tarczy wrócić do Polski! 🙂
W międzyczasie dostałem też pocztą odszkodowanie za wypadek w postaci czeku, więc w piątek 25 sierpnia go zrealizowałem w banku.
Weekend 26 i 27 sierpnia przeżyłem już bez żadnych wodotrysków, według standardowego schematu – czyli w pracy… 🙂
Rajza testowa na Sevence zamknęła się w 33km. Na licznik weszło 70583km.