Anglia

Dzień 1 – 24.06.2006 r.

Pobudka o 6:30 rano. Pogoda za oknem szykowała się przepiękna, więc aż wstawać się chciało i optymizm człeka ogarniał :).
Standardowo najpierw trzeba było wrzucić w siebie jakieś śniadanie, a potem udać się po motocykl. Do garażu podrzucił mnie samochodem brat, który w nocy wrócił z Wawy.
I już po chwili głęboka czerwień lakieru Sevenki zalśniła w porannym słońcu, a silnik miło zamruczał :P. Jeszcze rzut oka na licznik – 65406km – i poturlałem się na stację benzynową dolać pod korek paliwa i dopompować koła.
Po powrocie pod domek, wlazłem na górę już tylko po bagaże. Pożegnałem się z siostrą, która smacznie jeszcze spała ;), po czym z bratem i całym kramem zeszliśmy na dół.
Rozpoczęła się operacja zamiany Seven Fifty w Goldwinga – jak rok temu z Suzą :). No i doświadczenie sprzed roku dało owoce. Wszystkie bagaże wylądowały na grzbiecie Hondy prawie w takim samym porządku, jak kiedyś przymocowane były do Suzy. Jedynie sakwy zamocowane zostały do stelaży, a plecak wylądował w kufrze.

Bagaży tyle samo, co rok temu, a jednak Sevenka nie wygląda na przeładowaną ;).

Po tej operacji pożegnałem się już z bratem i Piotrkiem, który wpadł zobaczyć mój start w podróż, a rodzice wsiedli w samochód i eskortowali mnie do Rud – do mieszkania Kudży.

No to jedziem… 🙂

Do Jacka dojechałem o 8:40. Już Virówka stała zapakowana jak dzika świnia, a Kudża kręcił się wokół niej :).
Dopakowanie, pożegnania i sesje zdjęciowe zajęły nam około 20 minut i – zgodnie z planem – o 9:00 rano wyruszyliśmy już na dobre w drogę.
Plan był prosty. Trzy dni jazdy, dwa noclegi – jeden w Niemczech, drugi w Belgii, w poniedziałek wieczorem 26 czerwca dojazd do docelowego Dukinfield (dzielnicy Manchesteru) w Anglii.

Obładowane sprzęty.

Trasa szykowała się mega nuda. Same autostrady… Ale tak najszybciej było :).
Z Rud wyjechaliśmy na znaną mi od podszewki trasę do Gliwic i już po 20km wbiliśmy się na autostradę A4 w kierunku na Wrocław.
Jak wyjeżdżaliśmy ze ślimaka i włączaliśmy się w autostradowy ruch, wyprzedził nas rozpędzony jak dzika norka Matiz. Już po chwili, gdy zaczęliśmy go doganiać, nagle całym samochodem zaczęło rzucać na lewo i prawo, a z przednich kół poszły kłęby białego dymu. Wystrzał opony… Na szczęście kierowca Matiza opanował samochód i zatrzymał się, a my, jedynie lekko zestresowani – polecieliśmy w drogę. Ładny początek… 😉
Od tego momentu zaczęła się nuda autostrad. Przejechaliśmy blisko 100km do pierwszego postoju na rozprostowanie kości i rzucenie moczem, a po następnych 75km zatrzymaliśmy się na pierwsze tankowanie. Jacek, posiadający Virówkę 535 – słynącą z niesłychanej ilości atrap, imitacji i dziwnych rozwiązań konstrukcyjnych, w skład których wchodzi dzielony bak o zabójczo małej pojemności 13l – musiał tankować co około 170, max 200km… Zasięg mojej bestii był dwukrotnie większy, ale dla towarzystwa zawsze też tankowałem razem z Kudżą :P.
Na stacji zjedliśmy sobie przy okazji drugie śniadanie – kanapki zrobione przez mamę Jacka i czekoladę :).
Posileni – polecieliśmy dalej. Wkrótce rozpoczęła się betonowa nawierzchnia naszej autostrady. Jej kolor zmienił się na jasno szary i do złudzenia przypominał mi austriackie drogi szybkiego ruchu. Pogoda ciągle była świetna, więc bez kłopotów połykaliśmy dziesiątki kilometrów.

Rogal na twarzy Jacka mówi wszystko :).

Po drodze wpadł jeszcze jeden postój, porobiliśmy kilka fotek i filmików, a na kolejne tankowanie zatrzymaliśmy się dopiero przed samą granicą w Zgorzelcu.
Przejazd przez granicę odbył się sprawnie i bezproblemowo. Byliśmy zatem już w krainie porządku i autostrad ;). Od razu dało się to odczuć – jak rok temu – poprzez poprawę nawierzchni dróg, oraz… elektrownie wiatrowe ;). Powtórka z rozrywki sprzed roku – widok niesamowicie majestatyczny i piękny…
No i dalej turlaliśmy się te 120km/h po autostradach, żabimi skokami po 70-90km, co drugi postój tankując sprzęty…
Ok. 14:00 zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu na obiadek. Tym razem były to kotlety schabowe z chlebem, które Jacek dostał na drogę od mamy. Było to naprawdę mega dobre :).

Posileni – polecieliśmy dalej.
O 15:30 już byliśmy w okolicach Dresden. Obaj odczuwaliśmy już znacznie monotonię niemieckich autostrad, toteż – po 100km nieustannej jazdy – zatrzymaliśmy się kolejny raz – tym razem na pobudzającą kawę ;).
Wytargałem z sakwy kuchenkę benzynową, którą dostałem na urodziny – taką samą, jakiej używaliśmy z Krzychem w Skandynawii – i już po chwili nad ogniem wesoło bulgotał wrzątek. Kawa zdecydowanie była dobrym pomysłem… 🙂

Kibelek wzywa ;).

Zaledwie 30km dalej zatankowaliśmy sprzęty, ale przy płaceniu odrzucili moją kartę Visa :|. Na szczęście miałem od ojca trochę Euro „na wszelki wypadek”, więc mogłem zapłacić. Ja tam w planie miałem płacenie na całej trasie kartą i nic swoich pieniędzy nie miałem… Dzięki Tato! 🙂
60km przed miejscowością Erfurt – kolejny postój. Zaniepokojony odrzuceniem karty, zadzwoniłem do domu, żeby poprosić o sprawdzenie stanu konta – czy przypadkiem gdzieś ktoś mi nie skasował w Polsce jakiejś astronomicznej kwoty podczas płacenia. Ale niedługo później, zanim dostałem odpowiedź z domu, podczas tankowania w okolicach samego Erfurt – kartę już przyjęło. No to git. Znaczy tamta stacja była jakaś lewa ;).

Przed godziną 20:00 zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Przy samej autostradzie nic nie dało się znaleźć, gdyż teren przeważnie odgrodzony był siatką zabezpieczającą drogę przed dziką zwierzyną. Musieliśmy zatem zjechać z autobana i poszukać czegoś na lokalnych drogach.
Uczyniliśmy tak w okolicach miejscowości Gotha. Mnie ta nazwa miasta kojarzyła się z samolotem z I wojny światowej (moje staaare hobby), więc jakoś tak właśnie tam chciałem zjechać z autostrady.
I wybór okazał się trafny. Już po parunastu minutach poszukiwania znaleźliśmy wypasiony, oddalony od zabudowań lasek, w który lajtowo dało się wjechać. Tak też uczyniliśmy i po małych perypetiach z utopioną w błocie po felgę Virówką ;), zaszyliśmy się tak głęboko w tym lasku, że sam diabeł miałby problem nas tam znaleźć.

Namiot stanął szybko. Wprowadziliśmy się do środka, zabezpieczyliśmy moskitierą przed komarami i zabraliśmy za kolacyjkę. Była poniekąd wyjątkowa :P. Kabanosy i pół litra Żołądkowej Gorzkiej :D.
Całej flachy jednak nie obaliliśmy, bo następnego dnia czekała nas daleka przecież trasa, ale i tak po niedługim czasie w doskonałych humorach, w samych majtach buszowaliśmy wokół namiotu i motocykli ;).
To był zdecydowanie udany koniec bardzo udanego dnia…
Tego dnia padło blisko 700km. Na licznik wkręciło się 66097km. Trasa, jaką pokonaliśmy, prezentuje się mniej więcej następująco: