Anglia

Dzień 65 – 28.08.2006 r.

No i wreszcie dzień wolny od pracy! Co prawda rękami i nogami broniłem się przed nim, ale nie wyszło… 😉
Był to poniedziałek. Tego dnia były „wakacje bankowe” (Bank Holiday) – odbywa się takie cudo w Anglii cztery razy w roku. Nikt nie pracuje, a kasę się mimo wszystko dostaje, jak za zwyczajnie przepracowany dzień. Tzn. jeśli jest się na kontrakcie – my jako pracownicy z agencji pracy, nie dostaliśmy kasy za ten dzień… Była tylko nikła szansa załapać się na pracę w ten poniedziałek, co było jakoś ekstra płacone (ponoć zwykła dniówka plus zapłata za każdą przepracowaną godzinę według niedzielnej stawki :)). Walczyłem więc jak lew, żeby się załapać do roboty, ale się nie udało :P.
No to jak już było wolne, trzeba było skorzystać :).
Wstałem dopiero o 9:00 rano. Wyspałem się za wszystkie czasy :).
Po śniadaniu zrobiliśmy wielką naradę w domu, co z tym dniem zrobić. I w końcu zdecydowaliśmy pojechać do centrum Manchesteru, na Picadilly, a później do Old Trafford, do Trafford Centre, które jest podobno jednym z większych centrów handlowych na świecie.
Początkowo trochę się kłóciliśmy, jak się tam dostać. Ja chciałem użyć samochodu, skoro już go mieliśmy, ale reszta uparła się na bus. I może to nawet lepiej, bo w zasadzie być w Anglii i nie przejechać się DoppleDeckerem, to byłaby profanacja :).

Szukamy busa.

No i pojechaliśmy. Najpierw do Ashton, a potem na Picadilly :).
Pierwsze nasze kroki w centrum Manchesteru skierowały się do… kasyna :). Kamil twierdził, że wymyślił doskonały sposób na wygrywanie na ruletce i chciał go przetestować :). No a poza tym odrobina hazardu jeszcze nikomu nie zaszkodziła (no, poza zasobnością portfela :P).
Kasyno of korz było pełne automatów i też w ruletkę ciosaliśmy na automatach.
Najpierw przegrałem 2 funciaki. Odżałowałem, wpakowałem jeszcze jednego i tym jednym odegrałem się, odzyskując wcześniej straconą kasę. Stwierdziłem, że to niezły rezultat i wyszedłem z kasyna na zero… Jacek z Kają wygrali 2 funty, a Kamil przerżnął swoim sposobem 6 funtów :). Jego brat (który przyjechał do nas z Leeds na parę dni i wybrał się z nami na wycieczkę do Manchesteru) przegrał chyba 4 funty.

Nasze kasyno.

Po tej akcji – zgłodnieliśmy. Zaraz obok kasyna jednak był kebab, więc każdy sobie zapodał trochę wsiowego żarcia w żołądek, po czym stwierdziliśmy, że jedziemy do Old Trafford :). To sobie Manchester pozwiedzałem!
Ponieważ Jacek i Kaja już byli wcześniej w Trafford Centre, postanowili zostać w Manchesterze. Pojechaliśmy więc tam tylko my – Kamil, Werka, Kaczy (brat Kamila) i jeszcze jedna para, która przyjechała do nas razem z Kaczym.
Noo, jazda Dopple Deckerem naprawdę mi się podobała :). Oczywiście siedzieliśmy na górze – jak mogłoby być inaczej :P.
Po dotarci na miejsce – wmontowaliśmy się do centrum handlowego…
Matko, jakie to bycze było!! Normalnie „musk staje w poprzek” :).
Główna – jak sądzę – część składała się z dwóch ogromnych, dwupoziomowych skrzydeł. Od wejścia rozchodziły się w lewo i prawo, zataczając lekkie łuki, także całość przypominała kształtem banana ;). Na górze i na dole najprzeróżniejsze sklepy – od jubilerów, przez sklepy z ciuchami, butami, żarciem, egzotycznymi kawami i herbatami, po sklepy modelarskie, zabawkowe itd, itp. Dosłownie było tam wszystko!
Z tego banana można było jednak wejść głębiej – w stronę będącą naprzeciw wejścia. I tam dopiero się zaczynało!
Całość stylizowana na siakieś miasteczko – ściany miały drzwi, okna balkony, na których zresztą siedzieli ludzie z przy piwku… Z okien zwisały „suszące się ciuchy”… Oczywiście ściany zmieniały się – jakby mijało się kolejne budynki…
W pewnym miejscu nagle przechodziło to w ogromną salę. My szliśmy na tym drugim piętrze i doszliśmy do balustrady, która biegła wokół całej tej hali. A hala stylizowana była na parowiec :). Wypisz wymaluj, kurde Titanic! Aż się człek za Leonardo DiCaprio rozglądał ;).

Nie miałem aparatu, a komórka w sztucznym świetle robi badziewne fotki… 🙁

Na suficie wymalowane chmury, balustrada jak relingi na statku, posadzka drewniana, jak pokłady spacerowe, nawet można było znaleźć szalupy, bulaje i kominy :). Wypas! Na dole była ogromna przestrzeń zastawiona stolikami oraz basen. No i potem rozchodziło się to w różne jeszcze inne odnogi – w jednym miejscu było wejście do ogromnego salonu gier, które stylizowane było na antyczne ruiny – coś jak w Tomb Raiderze ;). W środku było również wszystko – stanowiska gier, kasyno, a nawet plac do jeżdżenia elektrycznymi samochodzikami, jak w wesołym miasteczku…
Była też podobno druga, równie duża część budynku jak ten „statek” – zrobiona z kolei na ChinaTown. Byłem tylko przy wejściu do tego – i już pokazywały się typowo chińskie smaczki – takie domki z tymi ichnimi zakręconymi daszkami itd :).
No po prostu byłem w szoku. Niesamowite miejsce! Nawet nie starczyło mi czasu, żeby wszystko obejrzeć, gdyż równolegle rozglądałem się za upominkami, które chciałem do domu przywieźć dla najbliższych. Tyle kasy co tam zostawiłem, to woła o pomstę do nieba :P.
W końcu, o ustalonej godzinie spotkaliśmy się wszyscy (gdyż każdy biegał za swoimi sprawami indywidualnie) i posadziliśmy się w jednej tawernie, na balkoniku przy piwku :). Było mega niesmaczne i cholernie drogie, ale już dajmy temu spokój.
W końcu, z żalem opuściliśmy Trafford Centre. Mieliśmy w planie wpaść jeszcze do Imperial War Museum, ale czasu brakło – pojechaliśmy busem bezpośrednio na Picadilly, skąd kolejnym busem do Ashton. A z Ashton już z buta do domu.
Po takim dniu, pełnym wrażeń, byłem chyba jednak bardziej zmęczony niż po pracy, więc szybko, po kolacji, padłem trupem do łóżka.