Obóz pracy w Anglii
Dzień 23 – 14.07.2007
Tego dnia pracowaliśmy tylko 6 godzin od 7:00 rano do 13:00. Pogoda zrobiła się śliczna, więc postanowiliśmy wykorzystać wolny czas na nieco dłuższą moto wycieczkę niż dotychczas :).
W domu zjedliśmy szybki obiad i gdzieś przed 15:00 spakowaliśmy kanapki, ciastka i napoje do kufra TDM, odpaliliśmy sprzęty i ruszyliśmy w drogę :).
Praktycznie zaraz „za płotem” mieliśmy Park Narodowy Peak District, więc uznaliśmy, że warto byłoby go choć z grubsza zwiedzić :).
Zajechaliśmy do Glossop, zatankowaliśmy sprzęty i w długą po trasie A57! Traska nazywała się wdzięcznie Snake Pass (w wolnym tłumaczeniu Przełęcz Węża), co jednoznacznie kojarzyło nam się z krętym przesmykiem, czyli czymś co tygryski lubią najbardziej ;).
I w rzeczywistości trasa nie zawiodła naszych nadziei. Początkowo wiła się ślicznie przez kolorowe pustkowia, wspinając się na płaski grzbiet jednego z licznych wzniesień, dając nam okazję pokonywania licznych głębokich wiraży w niesamowitej scenerii. Oczywiście postoje na zdjęcia były nieodzowne…
Nieco dalej nasza Droga Węża zaczęła kręto zapadać się w przełęcz. Po prawej i lewej wyrosły nam po chwili zielone trawiaste zbocza, które nagle, ni stąd ni zowąd, bez ostrzeżenia pokryły się lasem iglastym. To było jak pstryknięcie palcami – puste zielone ściany z biegającymi owcami, zakręt – i już bujny, ciemny, gęsty las… Coś niesamowitego! :). Do ostatniego momentu nic nie zdradzało nadchodzącej zmiany scenerii.
Jadąc dalej tą traską, nagle wypadliśmy na długą prostą, przy której znajdowało się śliczne jeziorko. Zatrzymaliśmy się, porobiliśmy kilka fotek…
…po czym uznaliśmy, że warto rzucić na tę okolicę okiem z wyższej perspektywy. Może dwa kilometry wcześniej zauważyliśmy szutrową drogę wspinającą się na lewe zbocze przełęczy, wzdłuż którego jechaliśmy. Bardzo kusząca sprawa ;).
Zawróciliśmy, znaleźliśmy tę szutrówkę i dalej na górę! I nie pożałowaliśmy. Z góry roztaczał się naprawdę prześliczny widok.
Kiedy już nasyciliśmy wzrok krajobrazem, zjechaliśmy na dół i ruszyliśmy dalej przez Snake Pass.
Wreszcie dojechaliśmy do skrzyżowania, które nas zainteresowało. Droga odbijająca w lewo prowadziła wzdłuż jeziora, a potem wzdłuż tworzącej je rzeki. Skręciliśmy więc w tę dróżkę, jednak po kilku kilometrach dotarliśmy do zakazu ruchu. Kręciło się tam duszo pieszych i rowerzystów. Nam się jednak nie chciało łazić z buta, więc zawróciliśmy na A57.
Z trasy tej zjechaliśmy niewiele dalej w prawo, w stronę Bamford. Mapa wskazywała nam tam kilka interesująco wyglądających dróg najniższej kategorii, wijących się w samym sercu Parku Narodowego.
Przemknęliśmy przez miejscowość Hope i dotarliśmy do Castletown. Jak sama nazwa tej miejscowości wskazuje znajdował się tam niezgorszy zamek, ale my olaliśmy go ciepłym moczem ;]. Zdecydowanie bardziej interesowały nas uroki natury i kręte asfaltówki ;).
To w Castletown odkryłem, że w kufrze zrobiła mi się mała powódź… Odkręcił się korek z napoju i wszystko w kufrze pływało. Plecak, ciastka, kanapki… Poza plecakiem wywaliłem wszystko w cholerę i dalej pojechaliśmy na głodniaka :P.
Zaraz za Castletown trafiliśmy na prześliczny – nazwijmy to – wąwóz, środkiem którego biegła nasza droga.
Strzeliste, niemal pionowe, całe zarośnięte trawą ściany robiły niesamowite wrażenie. Droga biegnąca między nimi była wąska, ale na szczęście udało nam się zjechać na trawę, by uwiecznić to miejsce na fotkach…
Dalej pomknęliśmy podrzędnymi dróżkami ku Edale. Były one zupełnie puste, a że widoków specjalnych przed nami nie odkrywały – pokręciliśmy tam nieco bardziej manetkami gazu :). Oj było szybko i naprawdę fantastycznie :D.
Droga nasza wypadła w końcu znowu koło miejscowości Hope. Zakręciliśmy ładne kółko :). Mieliśmy tam jednak dylemat, którędy śmigać dalej. Ale że mapa nic mądrego nam nie mogła zaoferować, pojechaliśmy drugi raz przez Castletown i wcześniej opisany wąwóz, by dalej już odbić w stronę Chapel en le Firth. Trochę udało nam się tam pobłądzić, ale i to dostarczyło nam całkiem niezgorszych widoczków ;).
Ponieważ z wolna robiło się późno, zdecydowaliśmy się wracać już do domu. Nie było niestety drogi podrzędnej, prowadzącej do Charlesworth, więc skorzystaliśmy z drogi wyższej kategorii – A624, zmierzającej do Glossop przez Hayfield. Fakt ten jednak nie znaczy, że powrót był nudny. O nie! Droga ta dostarczyła nam również ślicznych widoków, oraz nieco wyższych przelotowych.
Udało nam się tam też pokazać parze angielskich motocyklistów na plastikach, jak się jeździ ;). Dostaliśmy się za sznurek samochodów i mimo, że mieliśmy lekko o 80-100 kucy mniej pod dupami niż Angole, bez większego brawurowania udało nam się ich łyknąć z kolumną samochodów, nim oni zdecydowali się również coś powyprzedzać :).
Kawałek dalej Artur jednak trochę przeholował z ułańską fantazją. Przelatywaliśmy przez szerokie, dobrze oznaczone, widoczne i „owysepkowane” skrzyżowanie, gdy nagle w lusterku wstecznym zobaczyłem jak z kół XJoty Artura idzie ciężki, siwy dym wywołany brutalnym, awaryjnym hamowaniem… Tor ruchu motocykla wycelowany był prosto w leżącą na środku skrzyżowania podłużną wysepkę… Tuż przed kolizją przedniego koła z krawężnikiem Artur jednak odbił w prawo na pas ruchu pojazdów jadących z przeciwka – prosto na czołówkę z włączającym się do ruchu samochodem. Na szczęście prędkość motocykla już była niewielka, zaś kierowca bryki połapał się, że coś się dzieje, toteż oba pojazdy rozminęły się bezkolizyjnie na jednym pasie :).
Dopiero później Artur mi powiedział, że w przypływie euforii szybkiej jazdy, widząc jak na dłoni to puste skrzyżowanie, postanowił dla wygłupu ominąć wysepkę leżącą na środku po prawej, niewłaściwej stronie jezdni. Jednak zaraz po tym jak ja przez krzyżówkę przeleciałem, z lewej strony wjechał na skrzyżowanie samochód skręcający w prawo – czyli wjeżdżał na pas, którym zamierzał śmignąć Artur. Jak mówił ten ostatni, gdy się zorientował w sytuacji, już nie miał szans zmienić toru jazdy motocykla na właściwy pas przed wysepką i stąd tak ostro hamował… Mówił, że to było jego najgorsze hamowanie w życiu… ;]
Dalej już było spokojnie. Bez przygód i wartych odnotowania faktów wróciliśmy ok. 19:00 do domu…
Pokonaliśmy tego dnia setkę kilometrów.
Wyjazd zaliczam do jak najbardziej udanych. Co się ślicznych krajobrazów naoglądaliśmy to nasze. A że nie machnęliśmy jakiejś monstrualnej liczby kilometrów, to i cóż z tego?
Co ciekawe, od przyjazdu do Anglii moto przestało jeść olej, a po powrocie z tej wycieczki pokazywało, że ma go więcej niż trzeba… I bądź tu mądry i pisz poematy… 🙂
W domku już potem był tylko relaksik – kąpiel, piwko, komputer… I w końcu wyrko. Rano trzeba było znowu iść do pracy.