Obóz pracy w Anglii

Dzień 8 – 29.06.2007 r.

No i nastał pierwszy (dla mnie) dzień pracy :).
Wstaliśmy o 6:30. Szybkie śniadanie, pakowanie kanapek do pracy i o 7:20 wyjechaliśmy do roboty. Mieliśmy być na 8:00, a dotarliśmy kwadrans przed czasem.
Z początku zabrałem się w robocie za te same zawiasy, które Artur robił wczoraj. Jeszcze nie przypuszczałem, że będzie to moje podstawowe zajęcie przez najbliższe tygodnie ;]. Ale o tym później.
Fabryka nazywała się HC Cardiem Ltd. Zajmowała się produkcją różnych metalowych pierdół dla hipermarketów, takich jak haczyki do wieszania towaru, półki różnego rodzaju, całe regały, stojaki reklamowe itd. itp. Czyli dużo gięcia, cięcia i spawania metalu. Na terenie fabryki były więc różne prasy, giętarki, laser do wycinania skomplikowanych elementów, kilkanaście stanowisk spawalniczych, linia malarska (malowanie proszkowe) i paczkarnia. Zawiasy skręcaliśmy właśnie w obszarze wydzielonym dla paczkarni. Fabryka składała się bowiem z kilku obszarów dla różnych specjalistycznych czynności, a wszystko razem mieściło się w jednej dużej hali.

Wejście na halę i plac przed fabryką.

Zdołaliśmy się już pierwszego dnia dowiedzieć, że oprócz nas w fabryce pracuje jeszcze 4 Polaków. Dwóch spawaczy – Tomek i Bogdan, malarz – Mariusz i „chłopak od wszystkiego” – Michał, były student teologii.
Ponieważ za szybko szło nam składanie zawiasów we dwóch i zaczęło brakować nam elementów składowych, szybko zabrali mnie do innych czynności. Wylądowałem przy pile kątowej, którą wyrównywałem spawy w takich sporych metalowych drzwiach. Też jeszcze nie wiedziałem, że drzwi te nie opuszczą mnie do końca pracy w tej fabryce ;).
O 16:30 skończyliśmy robotę. Był piątek, a w piątki nie dało się specjalnie brać nadgodzin…
Wróciliśmy więc do domu, zjedliśmy obiad i potem, korzystając z ładnej pogody – wybraliśmy się na przejażdżkę motocyklami po najbliższej okolicy.
No i co tu dużo mówić… Okolicę do śmigania mieliśmy rewelacyjną! Zaledwie dwa kilometry od domu widoki już zapierały dech w piersiach, a asfaltówki prześwietnie wiły się w terenie :). No i oczywiście już tego dnia zauważyliśmy z Arturem, że mamy pokrewne umiłowanie do wjeżdżania motocyklami w najmniej przyjazne dla nich tereny ;). Każda napotkana szutrówka, droga kamienista – były nasze :).

Do domu wróciliśmy ok. 20:00 by wywiązać się z danej sobie parę dni wcześniej obietnicy. Otóż zobowiązaliśmy się zrobić sobie imprezę, gdy tylko uda nam się znaleźć pracę ;). W moich bagażach czekała na to butelka Żołądkowej Gorzkiej :).
Z obietnicy wywiązaliśmy się jak jasna cholera… 😀
Początkowo popijaliśmy sobie po cichu w pokoju przed kompem. Z racji braku kieliszków – z podstawek plastikowych do jajek ;]. Graliśmy sobie przy tym w Pinballa, zdobywając z czasem coraz mniejsze ilości punktów ;].

Na ekranie już widoczne pobudzenie fantazji :].

Wraz z ubywającą ilością trunku w butelce, nasza fantazja rosła, toteż wpadliśmy na pomysł, by udać się na spacer… 🙂 Pomysł był iście brzemienny w skutki ;).
Najpierw udaliśmy się na teren małego kościółka w Charlesworth, przy którym znajdował się stary cmentarz. Spokojnie obejrzeliśmy sobie jak stare są nagrobki, po czym naszym oczom ukazały się… konie! Podbiegły pod murek oddzielający teren kościoła od pola, po którym biegały. No i oczywiście zaraz łaziliśmy z tymi poczciwymi zwierzętami po ich polu :).

Artur normalnie koni się boi :).

Potem, opuszczając konie, przeszliśmy przez płot na teren jakiegoś placu zabaw. Napotkana kukła oczywiście była powodem naszej ogromnej radości :).
Następnie poleźliśmy wzdłuż drogi, ot tak, zobaczyć co też będzie za zakrętem. I tak idąc, już zupełnie po ciemku, nagle na wysokim wzniesieniu po prawej zobaczyliśmy świecący na czerwono krzyż… Oczywiście postanowiliśmy to zbadać, idąc dokładnie po linii prostej w stronę zaobserwowanego zjawiska :). Co z tego, że nie było żadnej drogi, tylko pola i płoty ;]. Drogi okrężne nie wchodziły w rachubę :).
No i po kilku płotach wyleźliśmy na drogę, przy której stał duży kościół, który wyposażony był w tenże zauważony krzyż… Widok jak z horroru! :).

Niestety na zdjęciu wszystko zzieleniało ;). Ale i tak szacun za ostrość zważywszy na okoliczności…

Ponieważ nie było tam jednak nic więcej interesującego, postanowiliśmy zawrócić do domu. Już normalnie, po drogach :). I wszystko byłoby świetnie, gdyby na naszej drodze nie stanął On… 😉
Słomiany Koleś W Kapeluszu…
Zanim zorientowałem się, że to kukła – już nie miał kapelusza :). I głowy. Odpadła po prawym prostym Artura :).

A co dalej się z tą kukłą działo, to już lepiej chyba nie wspominać…

Z 15 minut później już byliśmy w domu. Bogatsi o kapelusz, grzecznie poszliśmy spać ;). Następnego dnia czekała nas przecież praca…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *