Obóz pracy w Anglii

Dni od 24 do 29 – 15.07 – 21.07.2007 r.

Kolejne dni nie odchodziły od ustalonego już na początku schematu. Pracowaliśmy od 7:00 do coraz późniejszych godzin wieczornych. Jak na ironię to właśnie w tych dniach pogoda zaczęła robić się piękna. Kisiliśmy się w fabryce całymi dniami, a po powrocie do domu już było zazwyczaj za późno na cokolwiek. To właśnie w tych dniach trafił się ten przypadek, w którym skończyliśmy pracę o 23:30…
Coraz częściej w tych dniach zabierali nas od zawiasów do pracy na linii malarskiej. Początkowo robiliśmy na linii tylko podczas nadgodzin, ale potem zabierali nas do tej roboty i w normalnych godzinach roboczych.
Linia malarska składała się z kilku urządzeń. Podstawowym była komora malarska podłączona do wentylatora, przy której były dwa stanowiska z pistoletami proszkowymi. Z 5 metrów za komorą malarską stał piec rozgrzany do 220 stopni. Miał długość może 20-25m. Przez komorę i piec przechodził w pętli łańcuch o regulowanej prędkości przesuwu, podwieszony na wysokości ok. 2m. Stąd właśnie nazwa – linia malarska ;). Łańcuch spinał całość w zamknięty obieg.

Artur wiesza haczyki na łańcuchu. Na nich potem podwieszało się różne pierdoły. Widać też piec i jego sterownik, a w tle komorę malarską.

Praca na linii miała różnoraki charakter. Można było stać z pistoletem i malować wjeżdżające do komory elementy. Była to najlżejsza chyba praca, ale też bardzo monotonna. Jak się łatwo domyślić ktoś musiał te wszystkie metalowe pierdoły na linię powiesić – to była druga „profesja”. Trzecią było oczywiście ściąganie gotowych, pomalowanych elementów wyjeżdżających z pieca (przejazd przez piec trwał 15-20 minut).

Artur wyciąga z pieca największy element, jaki malowaliśmy. Był za długi by wziąć zakręt na łańcuchu.

Potem pomalowane elementy od razu się pakowało do pudeł lub magazynowało. Czwartą zaś profesją na linii (i zdecydowanie najgorszą) było czyszczenie. Człek dostawał do ręki szmatę i musiał wycierać wszystko co zostało powieszone na linię… Tej roboty nie lubił żaden z nas.
Przy pracy na linii nie było zmiłuj. Prędkość ruchu regulowali malarze, więc cała reszta pracowników musiała się do tego dostosować. Dlatego właśnie na linii można było albo zupełnie legalnie ściemniać na maksa, gdy wszystko jechało wolno, a obsada linii była wystarczająca, ale można też tam było solidnie się napocić i nabiegać, gdy ludzi brakowało, a linia zasuwała… 🙂 Dodatkowo odgórnym zaleceniem było, aby prace malarskie trwały również podczas przerw. Odsyłało się wówczas połowę załogi linii na przerwę, a druga połowa szła odpocząć dopiero, gdy pierwsza zmiana wracała z kantyny.
Jednym z głównych malarzy był tam – jak już wspominałem – Mariusz.

Na początku nie za bardzo się dogadywaliśmy, gdyż ten ostatni lubił sobie „jeździć” po nas z zupełnie poważną miną, co początkowo braliśmy na serio. Dopiero po czasie zrozumieliśmy specyficzne poczucie humoru Mariusza i od tej pory już, gdy tylko pracowaliśmy razem, a żaden Angol nam nie przeszkadzał, zawsze w robocie było bardzo wesoło. Każdy na każdego najeżdżał, obrzucaliśmy się wyzwiskami i nikt nigdy o nic się nie obrażał :). I nie znaczy to, że robota nam nie szła. O, co to, to nie! Szła nawet lepiej niż przy pomocy Anglików, którzy zawsze stanowili słabe ogniwo w łańcuchu naszej pracy lub wprowadzali niepotrzebny chaos… Ale do tego jeszcze myślę wrócę…
W międzyczasie przez fabrykę przewinęło się kilka osób, które – zgodnie z tym co nam mówiono – szybko znikały. Przez kilka dni pracował na nockę Piotrek, potem drugi Piotrek, a na dniówce przewinął się Paweł i Jakub. Ten ostatni okazał się zupełnie do rzeczy osobą i – z przerwami, ale jednak – pracował z nami najdłużej.

Jakub.

W naszych domowych relacjach z współlokatorami zaczynały się pierwsze zgrzyty. Pewnego dnia po powrocie do domu okazało się, że z naszego pokoju zniknął komputer. Ja rozumiem, że w sumie nie był nasz, więc nie mogliśmy sobie rościć do niego praw, ale fakt wyniesienia go z pokoju pod naszą nieobecność i bez zapowiedzi, już nas trochę zirytował. Podobnie było z rzeczami poprzedniego mieszkańca naszego pokoju, o których pisałem. Pewnego dnia po powrocie z pracy po prostu ich nie było. Co z tego, że na wypełnionych manelami pudłach leżały nasze rzeczy… Trochę nam to śmierdziało, że współlokatorzy włażą nam do pokoju, kiedy chcą gdy nas nie ma, ale jeszcze tym razem złość powstrzymaliśmy.

Nasza kuchnia.

Drugim zgrzytem było nagłe zaistnienie dodatkowych kosztów mieszkania. Okazało się, że Michał nie płacił od dłuższego czasu Council Taxu, który wynosił 800 funtów na rok. Jak już zaczęły przychodzić na pocztę groźby sądowe, to zdecydował się zacząć to płacić i uznał, że musimy się dorzucić… 😐
Majątek to nie był, więc kolejny raz powstrzymaliśmy złość i dorzuciliśmy te parę funtów miesięcznie. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że i to było dopiero przygrywką do późniejszych problemów…
To też właśnie w tych dniach Michał dał popis, rozbijając kupionego kilka tygodni wcześniej na kredyt Jeepa Grand Cherokee. Wracając z pracy, piwkując przy okazji, zaliczył lądowanie na boku. Rozwalił przy okazji wszystkie chłodnice, jakie wóz posiadał (aż trzy :P) i – co najlepsze – mimo wszystko następnego dnia jeszcze gdzieś bryką pojechał. Z jego relacji wynika, że wrócił z tej eskapady do domu z dymiącym silnikiem i wskazówką temperatury poza skalą :). Brawo!

Sposób rozwiązania przez niego sprawy ubezpieczenia auta też był piękny. Uznał, że skoro auto rozbite i nie jeździ, to trzeba zablokować możliwość ściągania z jego konta opłat ubezpieczeniowych. Twierdził, że to załatwi sprawę – nie ma kasy, więc ubezpieczalnia się domyśli, że już umowa ubezpieczeniowa jest rozwiązana ;]. Ponaglenia pisane na czerwonym papierze i groźby ingerencji policji oraz służb windykacyjnych, które zaczęły przychodzić do domu jakiś czas później, dające Michałowi jasno do zrozumienia, że jego sposób rozwiązywania umów jest nie do końca prawidłowy, wywołały u niego interesującą reakcję, zupełnie jednak niezrozumiałą dla normalnego, rozumnego człowieka. „Trzeba ukryć samochód, trzeba stąd uciekać! Mnie tu nie ma!” ;]
Oj, mieliśmy niezłe z Michałem przeboje, ale to jeszcze będę zmuszony poruszyć :). Więc dość na teraz.

I tak dotarliśmy do soboty 21 lipca. Licznik motocykla tego dnia stał na liczbie 25636 pokonanych kilometrów. TDMa dalej nie wykazywała tendencji do konsumowania oleju, co mnie zadziwiało. A poza tym trzymała się dzielnie i znosiła swoją rolę bez żadnych protestów. Jedynie tylna guma jakoś tak zanikła i powoli przyzwyczajałem się do myśli, że będę musiał tu w Anglii zmienić oponę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *