Obóz pracy w Anglii

No i rozpoczęły się najgorsze dni wyprawy. Dni rozczarowań, frustracji i problemów. Ale kolejno!

Dzień 3 – 24.06.2007 r.

Wstaliśmy o 8:30. Wrzuciliśmy w siebie przygotowane nam przez Barta śniadanie, po czym zabraliśmy się za pakowanie. Nie chcieliśmy wyjeżdżać za wcześnie, gdyż sprawa naszego mieszkania w Manchesterze ciągle nie była jeszcze rozwiązana. Według umowy miałem zadzwonić w sprawie chaty do Boba (który załatwił nam chatę rok temu) zaraz po przyjeździe do Anglii. Wczoraj już było za późno, więc zostawiłem sobie to na rano. A że była niedziela, to nie chciałem dzwonić zbyt wcześnie…

Pakujemy się.

Siedzieliśmy więc sobie przy kawie i gawędziliśmy, a ja co jakiś czas od 10:00 próbowałem dodzwonić się do Boba. Jego komórka jednak ciągle wydawała się być wyłączona…
O 11:00 zdecydowaliśmy się ruszyć do Manchesteru i ścigać Boba na każdej stacji po drodze :). Pożegnaliśmy się więc z moim Qzynem, podziękowaliśmy za nocleg i gościnność (jeszcze raz dzięki Bart!!!), po czym ruszyliśmy w stronę autostrady M1.
Gdy już się na niej znaleźliśmy, zaledwie po 70km (pokonanych of korz w deszczu) stanęliśmy na pierwszej stacji, a ja chwyciłem za telefon. I dodzwoniłem się do Boba! 😀 Dostałem informację, że mieszkanie już na nas czeka, ale musimy jakoś przeczekać do wieczora, gdyż Bob był poza Manchesterem… Niefajnie, ale to już w zasadzie pryszcz… 🙂
W tym układzie, zupełnie niespiesznie pojechaliśmy dalej. W nieustannie padającym deszczu zjechaliśmy z M1 na M6, ominęliśmy Birmingham i z wolna dobiliśmy pod sam Manchester. Tam po małych problemach ze zjazdem na M56 (coś pokręciłem i trafiliśmy na zjazd ku północnej Walii :P), wreszcie znaleźliśmy się na obwodnicy Manchesteru – M60. Deszcz napierał coraz intensywniej… Makabrycznie się jechało :(.
Z M60 zjechaliśmy na M67, z której już mieliśmy zjazd bezpośrednio do Hyde. Nie miałem w sumie pomysłu gdzie pojechać i co zrobić. Była niedziela, godzina 16:00… Wszystko zamknięte, a my bez dachu nad głową :|.
Zajechaliśmy pod „naszą” agencję pracy KPJ Recruitment i pomysły nam się skończyły ;]. Ponieważ jednak niezbyt podobało mi się stanie na deszczu, zaproponowałem „azyl” pod dachem najbliższej stacji benzynowej ;).
Zajechaliśmy na Shella, przy którym rok wcześniej miałem wypadek. Tam schowaliśmy się pod dach i… tyle! Staliśmy tam jak ostatnie łajzy przeszło dwie godziny, wgapiając się w podjeżdżające pod dystrybutory samochody… Czekaliśmy na telefon lub sms od Boba.

Po 18:00 zagadnął nas jeden koleś, który podjechał na stację w błękitnym Audi. Od słowa do słowa wyjaśniliśmy mu, co tu robimy i na co czekamy. I nagle gość zaproponował nam kawę u siebie w domu :). A ponieważ wszystko było lepsze od stania na stacji, od razu przyjęliśmy propozycję z wdzięcznością :).
Pojechaliśmy za jego samochodem. Koleś ku memu zdumieniu jechał non stop po trasie, którą rok wcześniej dzień w dzień zasuwałem na Sevence do pracy :). Zatrzymał się w końcu koło jednego domu. Zaparkowaliśmy graty i weszliśmy do jego mieszkania. Poczęstował nas kawą, posadził na sofie, odpalił TV, gdzie leciał sobie Top Gear… No, wreszcie jakiś relaksik! 😀
Mimo to jednak w napięciu czekaliśmy na wyjaśnienie sprawy z mieszkaniem. Koło 20:00 nie wytrzymałem więc ciśnienia czekania i sam zadzwoniłem do Boba. Ten kazał zadzwonić mi pod jakiś tam numer i pogadać z kimś, kto miał nas przyjąć. Miodzio… Podał też adres, pod który mieliśmy się udać.
Nasz nowy znajomy zaproponował nam, że nas podprowadzi pod wskazany adres. Było to bowiem gdzieś w Oldham – rejonach mi kompletnie nie znanych. No cóż – z wdzięcznością przyjęliśmy propozycję.

Nasz Samarytanin :).

Podjechaliśmy pod wskazany adres do Oldham. Podziękowaliśmy naszemu „Samarytaninowi” za pomoc i ten sobie pojechał.
„Nasza” chata z zewnątrz wyglądała jak chata – nic szczególnego. Dopiero w środku oczy wylazły nam na wierzch… 😐 W skrócie – pełno dymu, ćpunów i brudu. Syf, malaria i pająki! Masakra!
Jak się okazało „mieszkańcy” tego przybytku nic o naszym przyjeździe nie wiedzieli. Dowiedzieli się pół godziny wcześniej, że przybędzie mieszkać z nimi jedna osoba ;]. Wypas ;).
Gdy zobaczyliśmy „nasz” pokój, to też nam się aż ciepło na sercach zrobiło. Klitka 2 x 2 m :). Ze zlewem :). Dałbym cztery i pół gwiazdki!
Zadzwoniłem szybko do Boba, że coś tu kur*a jest nie tego. Na co dostałem uspokajającą wiadomość, że to jest tylko „dom dla gości” (sic!) :D. A jak tak, to spoko… ;]
Było już koło 22:00, więc nie mając żadnych innych perspektyw, siłą rzeczy musieliśmy tę noc tam przegonić. Jakoś zorganizowaliśmy się w tym naszym „pokoju”, w „kuchni” przygotowaliśmy sobie kolację, po czym zabarykadowaliśmy się „u siebie” i poszliśmy spać.

Żeby zrobić to zdjęcie, Artur wtulił się w sam róg pokoju… 🙂

Dzień 4 – 25.06.2007 r.

Wstaliśmy około 8:00. Szybko zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy graty i cichaczem uciekliśmy z tej żulerni.

Stół z pełną zastawą 😀

Zaatakowaliśmy w pierwszej kolejności KPJ…
Jacky była w biurze. Bardzo ucieszyła się na nasz widok i w sumie vice versa :). Uśmiechy, żarty, chaotyczne pytania… I wreszcie po chwili przeszliśmy do konkretów. Czyli mieszkanie i praca :P.
Artur zabrał się za wypełnianie papierków, które na szczęście ja wypełniłem rok wcześniej, a Jacky zadzwoniła do STP – fabryki, w której pracowałem rok temu. No i – jak się pewnie łatwo domyślić – pracy w niej nie było… 😐
Qrrrrr!
Najgorszy scenariusz, jaki tylko mógł nas spotkać, stał się rzeczywistością… Byliśmy bez pracy i dachu nad głową, a w portfelach prawie pusto.
Jacky oczywiście zbyła to wszystko żartem i stwierdziła, że szybko znajdzie dla nas jakąś inną robotę – musi tylko trochę podzwonić. Nadrabiając więc minami posiedzieliśmy w biurze gawędząc jeszcze chwilę, po czym w podłych nastrojach opuściliśmy KPJ.

Jacky przy pracy.

Deszcz oczywiście padał, a my nie mieliśmy co ze sobą zrobić. Toteż trzeba było wysrać się na Boba i chwycić ster w swoje ręce. Umiesz liczyć – licz na siebie!
Pierwsze co mi wpadło do głowy, to pojechać do STP. Miałem tam w końcu paru znajomych sprzed roku – zarówno Polaków jak i Anglików, więc istniała szansa, że ktoś będzie miał jakieś namiary na chatę do wynajęcia…
W STP przyjęli nas bardzo miło. Zamieniliśmy kilka słów z samym managerem fabryki, który powiedział, że bez problemu możemy się pokręcić po fabryce i porozmawiać z kolegami. Tyle dobrze :).
Z polskiej zeszłorocznej gwardii spotkałem tam Sebastiana, Szczepana i Damiana. Dwaj pierwsi zostawili nam namiary na ich stare dwupokojowe mieszkanie, za które płacili 375 funtów miesięcznie. Nie było to dla nas zbyt tanie rozwiązanie, ale zawsze mieliśmy już coś w zanadrzu! 😀
Drugą alternatywę zaproponował nam nieznany mi dotąd Polak – Adam, który przyszedł do KPJ na moje miejsce – gdy rok temu opuściłem z końcem sierpnia fabrykę. Powiedział nam, że ma wolny pokój w swoim mieszkaniu, który moglibyśmy wynająć za 325 funtów na miesiąc. To już brzmiało przyzwoicie – około 40 funtów na tydzień… Wymieniliśmy się numerami i ustaliliśmy, że o szczegółach porozmawiamy na miejscu – w jego mieszkaniu w Charlesworth około 18:00. Było światełko w tunelu :).
Wszystko cacy, tylko że była godzina 11:00. Musieliśmy się więc gdzieś zutylizować na 9 godzin ;]. Żeby jeszcze pogoda nam sprzyjała, to moglibyśmy nawet walnąć się gdzieś biwakiem na trawce. Ale oczywiście lało jak jasna cholera…
Suma summarum – wylądowaliśmy w kantynie STP. I tam siedzieliśmy, drzemaliśmy, łaziliśmy, jedliśmy…

I tak aż do 15:00, kiedy to nie wytrzymałem nudy i zarządziłem odjazd ;).
Podskoczyliśmy z powrotem do Hyde do KPJ. Chciałem dowiedzieć się, czy może już jakaś praca się dla nas nie znalazła, ale niestety Jacky nie było. Pojechaliśmy zatem pod wskazane nam – jak mi się wydawało – miejsce przez Adama. Opisał mi wcześniej dosyć dokładnie okolice, w której mieszka, a mnie skojarzyło się to ze skrzyżowaniem w miejscowości Marple. I na tym skrzyżowaniu, w pełnym deszczu staliśmy dobrą godzinę, klnąc i złorzecząc na wszystko i wszystkich. Od Boba, przez pogodę, na angielskich murach skończywszy. (Zachciało mi się dotknąć mokrej od deszczu, pozłacanej ramki jakiejś witrynki umieszczonej na murze, a ta popieściła mnie prądem… :/)
Wreszcie przed 18:00 zadzwoniliśmy do Adama. Powiedzieliśmy mu, że stoimy w ustalonym miejscu, na co on nam odpowiedział, że to nieprawda ;]. Po krótkich wyjaśnieniach wykombinowaliśmy, że jesteśmy w innej miejscowości, niż powinniśmy ;].
Zapytałem się przechodnia jak dojechać do tego Charlesworth. Usłyszawszy wyjaśnienia, przemoknięci i przemarznięci wsiedliśmy na motocykle i ruszyliśmy we wskazanym kierunku.
I Charlesworth się znalazło 8km dalej :). I Adam się znalazł i nasza przyszła chata też… ;]
Mieszkanie znajdowało się zaraz przy jedynym skrzyżowaniu tej mieściny, nad sklepem z warzywami. Do mieszkania wchodziło się od tyłu, od strony małego podwórka, stanowiącego również parking wysypany białym żwirem. Motocykle mogły więc stać fajnie schowane przed wzrokiem przechodniów.

Nasz pokój nie był wielki, ale dla nas w zupełności wystarczający. Pełen był jakichś gratów poprzedniego mieszkańca pokoju, który wg. słów Adama zniknął bez słowa i zapłaty za wynajem. Mieliśmy tam jedną sofę, kilka poduszek z foteli, malutki stolik, grzejnik, stolik wędkarski, komputer i popakowane w pudła, wspomniane wcześniej manele.

W chacie kuchnia była fajnie wyposażona, łazienka, jak łazienka – całkiem spora i oprócz tego był jeszcze jeden duży pokój zajmowany przez ciotkę Adama, a na górze dwa pokoje – Adama i jego kuzyna Michała.
Warunki nie były rewelacyjne, ale zdecydowaliśmy się tam zamieszkać :). Choć muszę przyznać, że nie mieliśmy pojęcia na co się piszemy… 😉
Reszta dnia zleciała nam na organizowaniu się w naszym pokoiku, kąpielach, jedzeniu, wygrzewaniu i generalnie na odpoczynku fizycznym i psychicznym. Wreszcie mieliśmy dach nad głową!


Dni 5 i 6 – 26 i 27.06.2007 r.

Oba te dni były bliźniaczo podobne do siebie. Wstawaliśmy około 8:00, po śniadaniu zasuwaliśmy do KPJ by dowiedzieć się, że pracy nie ma, ale będzie, godzinę spędzaliśmy na necie w bibliotece i po małych zakupach w Tesco, które znajdowało się w Glossop (3,5km od Charlesworth), wracaliśmy do domu i nudziliśmy się do nocy. Czekaliśmy też oczywiście na jakieś wieści od Jacky… Założyliśmy też Arturowi konto w banku. Moje z zeszłego roku jeszcze żyło :).

W domu odpaliliśmy sobie komputer, który stał w pokoju i popołudniami rżnęliśmy w pasjansa i pinballa ;]. Ale jednak komp bez neta, to jak żołnierz bez broni… I hełmu… I munduru… I portek w sumie też ;).
Morale w tych dniach oczywiście mieliśmy bardzo niskich lotów. Kasa szybko się kończyła, a sprawa pracy wyglądała nieciekawie. Zdecydowaliśmy, że jeśli do dnia następnego Jacky nic nie załatwi, zaczniemy rejestrować się we wszystkich napotkanych agencjach pracy w Manchesterze…

Charlesworth.

Dzień 7 – 28.06.2007 r.

Tego dnia wstaliśmy o 8:30 i kiedy zabieraliśmy się za robienie śniadania, niespodziewanie zadzwoniła do nas Jacky z informacją, że jeden z nas musi jak najszybciej dostać się do pewnej fabryki do pracy :). Szkoda, że tylko jeden, ale zawsze to już było coś!
Zdecydowaliśmy, że pracę tę podejmie Artur. Ja znałem się lepiej z Jacky i trochę lepiej orientowałem się w okolicach Manchesteru. Gdybym to ja zaczął pracować, nie miałbym możliwości pomagać Arturowi – np. w szukaniu dojazdu do miejsca pracy.
Odnaleźliśmy na mapie miejsce, do którego mieliśmy się udać. Była to miejscowość Strines – 4km od New Mills, gdzie pracowałem rok wcześniej. Wsiedliśmy więc na bryki i pojechaliśmy. Po małym błądzeniu odnaleźliśmy wskazane miejsce i zaparkowaliśmy motocykle koło fabryki.
Chwilę później już czekaliśmy w hallu biura, gdzie poczęstowano nas herbatą :). Miło! No i gdy już ją dopijaliśmy, pojawił się starszy jegomość, do którego kazała nam się zgłosić Jacky… Wyjechałem mu z całym przemówieniem, kim jesteśmy i czemu w liczbie mnogiej, na co usłyszeliśmy ku naszej wielkiej radości, że wcale im to nie przeszkadza, że jest nas dwóch :D.
Jak się okazało rozmawialiśmy z samym managerem fabryki – Denisem. On też zaprowadził nas po chwili na halę, gdzie już zaczął przydzielać nam zadania…! Niestety musiałem zwrócić mu uwagę, iż w przeciwieństwie do Artura niestety nie byłem przygotowany do podjęcia pracy – Jacky wyraźnie mówiła, że przyjmą tylko jednego z nas. Denis powiedział, żebym w takim razie przyjechał jutro, a Artur miał zostać już dziś :). Wypas!! 😀
Tak też się stało. Artur został, a ja pojechałem pozałatwiać kilka palących spraw. W Hyde porozmawiałem z Jacky, przedstawiłem nową sytuację, odebrałem buty robocze Artura, wziąłem dla niego dokumenty Home Office i P46, żeby nie płacić podatków ;). Potem zajechałem do New Mills do Adama, wziąłem od niego klucz do naszej chaty i go skopiowałem, byśmy byli z Arturem niezależni. Zrobiłem też zakupy, by mieć co jeść w najbliższych dniach i wróciłem do domu.

Widok na wejście do mieszkania (ta biała budka :P).

Artur wrócił około 18:00. Okazało się, że już robił nadgodziny i że generalnie fabryka zajmuje się wyrobami metalowymi. Cały dzień składał metalowe zawiasy…
Od dnia następnego miałem się przekonać sam, co też przyjdzie mi robić w tym roku w Anglii…
Licznik w moto podkręciłem do 24795km w tych dniach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *