Obóz pracy w Anglii
Dzień 88 – 18.09.2007 r.
No i nadszedł pierwszy dzień powrotu z emigracji do Polski. Dzień, który mógł się dla mnie bardzo źle skończyć… Ale o tym dalej ;).
Wstaliśmy ok. 3:45. Ubraliśmy się, sprzątnęliśmy nasze łóżka, dopakowaliśmy bagaże i przywróciliśmy salonowi wygląd sprzed naszej wprowadzki do tego domu. Potem zjedliśmy lekkie śniadanie i jak najciszej wynieśliśmy wszystkie nasze graty przed dom.
Na szczęście nie padało. Było bardzo wilgotno i zimno, ale pogoda oszczędziła nam deszczu :D. Mimo wszystko kombinezony przeciwdeszczowe na siebie zarzuciliśmy – dodatkowa warstwa nieprzewiewnego materiału na panujące warunki była bardzo wskazana :).
Objuczanie motocykli nieco nam się przeciągnęło, toteż wyruszyliśmy z dziesięciominutowym opóźnieniem – 0 5:10 :).
Ponieważ zdecydowaliśmy przebić się przez Snake Pass do Sheffield, skąd mogliśmy wskoczyć bezpośrednio na M1, trasa nasza na starcie biegła koło naszej fabryki. Uznaliśmy więc, że warto będzie raz jeszcze tam wejść na chwilę, pożegnać się z Jozefem, Tomkiem i Bogdanem, którzy akurat w tym tygodniu pracowali na nocną zmianę. Nasze opóźnienie jednak w stosunku do planu trasy spowodowało, że naprawdę to była krótka piłka. Weszliśmy do środka, uścisnęliśmy grabę kolegom, zamieniliśmy dwa słowa i… już z powrotem wskoczyliśmy na motocykle…
Nasz plan był ambitny. Chcieliśmy dotrzeć jeszcze tego dnia do Niemczech… 🙂 Czyli bez mała 1000km z przeprawą promową :).
Było jeszcze ciemno, gdy ostatni raz przemykaliśmy przez dobrze znane nam okolice. Marple, Charlesworth (tu kanonada klaksonami i przegazówka na pożegnanie :P), Glossop – nasze Tesco (gdzie też zatankowaliśmy) i potem A57 – Snake Pass… Genialna droga!
Zimno było makabrycznie – nawet kombinezony przeciwdeszczowe nie uchroniły nas od zimna. Pod spodem miałem chyba dwa swetry i polar, kalesony i of korz skórzaną zbroję :). Myślę, że temperatura trzymała się na poziomie 3-5 stopni…
Gdy dojeżdżaliśmy do Sheffield – już z wolna dniało. Błądząc troszkę po mieście, w końcu udało nam się wyskoczyć na autostradę i zaczęliśmy gonić. 130-140km/h :). A że temperatura też z wolna szła w górę, już też nie marzliśmy tak bardzo jak na początku. Ja nawet na którejś stacji zrzuciłem z siebie przeciwdeszczówkę :).
Nie dane nam było jednak długo tak pomykać. Im bliżej byliśmy Londynu, tym ruch się wzmagał. Początkowo bawiliśmy się jak to zwykle w wyprzedzanie po wszystkich pasach, ale potem i to stawało się coraz trudniejsze. A w końcu utknęliśmy w korku…
No to co robić… Pas awaryjny i jechane :). Trochę bałem się jednak, by nie nadziać się na jakiś patrol Policji, więc gdy tylko się dało, wjeżdżałem miedzy samochody i pchałem się między nimi. I tak z wolna parliśmy do przodu…
W jednym miejscu jednak popełniłem niezawiniony błąd. Przed samym Londynem natrafiliśmy na remontowany po naszej stronie odcinek autostrady. Ruch puszczony był tak, że pas dla najszybszych poprowadzono wąską nitką wydzieloną z sąsiedniej jezdni autostrady, zaś pozostałe dwa pasy upchnięto na połowie normalnej szerokości „naszej” jezdni. My zatem jadąc pasem dla najszybszych, znaleźliśmy się po przeciwnej stronie pasa zieleni, co od razu wzbudziło we mnie obawę, że możemy mieć z tego tytułu pewne problemy…
No i prorok kurna, czy co? Kawałek dalej był zjazd na obwodnicę Londynu M25, ale ekipa remontowa autostrady nie przewidziała możliwości wydostania się z naszego pasa ruchu na ten zjazd. Nie było żadnego sposobu na przekroczenie pasa zieleni :|.
Wkurzony pojechałem dalej i gdy remontowany odcinek się skończył, zaatakowaliśmy pierwszy napotkany zjazd z autostrady. Skonsultowałem sprawę z mapą i okazało się, że może uda nam się jakoś bocznymi drogami dostać na tę obwodnicę. Jazda przez centrum Londynu byłaby katorgą…
No i jakimś cudem, po małych perturbacjach i problemach z przekroczeniem zatłoczonej trójpasmowej drogi ekspresowej, udało nam się zameldować na M25 :).
Paręnaście kilometrów dalej wjechaliśmy na ten płatny most nad Tamizą (darmowy dla motocykli), za który rok temu przez głupotę zapłaciliśmy z Kudżą :). Tym razem odpowiednio wolno podjeżdżaliśmy do bramek i udało nam się zidentyfikować te darmowe dla motocykli. Oszczędziliśmy funciaka ;).
Dalej było już bez niespodzianek. Pogoniliśmy z M25 na M20 i jednym strzałem dotarliśmy do Folkestone, skąd już wybrzeżem i drogą A20 dotarliśmy ok. 11:30 do Dover. Nasza godzina przybycia dawała nadzieję, że złapiemy prom o 12:00. Szybko zaparkowaliśmy więc motocykle i podbiegliśmy do kasy biletowej.
Tam niestety rozczarowanie. Najbliższy prom do Dunkierki był o 14:00… Jednak w Dover są aż trzy linie pasażerskie, więc spróbowaliśmy zapytać w recepcji innej firmy o prom do Calais… I był! Odpływał o 12:15 :D.
Kupiliśmy bilety i w te pędy pojechaliśmy na odprawę. Przekroczyliśmy bramki wjazdowe, ustawiliśmy się na przyporządkowanej nam linii kolejkowej, lecz zanim zdążyliśmy zejść z motocykli, już sygnaliści kazali nam wjeżdżać na pokład :D. To się nazywa szczęście! Udało nam się zupełnie bez czekania, z biegu załapać na przeprawę przez kanał La Manche :).
Na statku zjedliśmy sobie drugie śniadanie, trochę ciastek, zapiliśmy wodą i… wlepiliśmy oczy w szybę. Obserwowanie znikających nam w oddali brzegów Anglii wywoływało w nas dosyć mieszane uczucia…
Potem usiłowaliśmy przedrzemać rejs na fotelach. Mnie jednak robiło się trochę niewyraźnie na wątrobie, bo mocno bujało statkiem, więc zamiast na zasypianiu, skupiałem uwagę na tym, by nie zapaskudzić podłogi :P.
Półtorej godziny później (plus przesunięcie zegarka), czyli ok. 14:45 przybiliśmy do brzegów Francji. Jakże inaczej to wyglądało niż rok temu! Jasno, ciepło i ciągle jeszcze przed nami ok. 6 godzin dnia, zdatnych do jazdy :).
Ale do pokonania mieliśmy też co najmniej 600km, więc trzeba było deptać…
Wypadliśmy na autostradę i zaczęliśmy ciąć złoty czterdzieści. Wracać zamierzaliśmy trasą dolną, tak jak wracałem rok wcześniej z Kudżą. Arturowi nie udało się dogadać na nocleg z rodzinką w Essen, więc nic nas nie wiązało z górną trasą. A wspomnienie kilkudziesięciokilometrowego korka, który widzieliśmy jadąc do Anglii 3 miesiące wcześniej (na remontowanym od lat odcinku autostrady), trochę nas odstraszało ;).
No i co tu dużo pisać. Rura, ogień, ~200km – stacja, Red Bull… Potem rura, ogień ~200km i zaś stacja, kawa… I tak w kółko. Plus jeszcze nieustanne dolewki oleju do silnika, spotęgowane rozszczelnionym deklem pompy oleju. Cały motocykl miałem obrzygany olejem silnikowym, a z okienka wskaźnikowego znikał on w straszliwym tempie…
O 18:00 postanowiliśmy wreszcie coś ciepłego zjeść. Byliśmy już za Antwerpią, którą udało nam się pokonać bez takiego błądzenia, jak to miało miejsce z Kudżą rok temu. Doświadczenie jednak dużo daje… A byliśmy już w gruncie rzeczy przed samą Holenderską granicą. W kołach mieliśmy jakieś 800km.
Po zatankowaniu postawiliśmy więc motocykle przy ławkach, w które parking wyposażono i wyciągnęliśmy zapuszkowane żarełko :). Kuchenka poszła w ruch i na wyścigi podgrzała nam nasze specjały :P.
Chcieliśmy jak najszybciej się z obiadem uporać, gdyż po głowie chodził mi plan spania w tym samym lesie w Niemczech, w którym spałem z Kudżą. A do tego miejsca mieliśmy jeszcze z 500km!
Uwinęliśmy się więc ze wszystkim w pół godziny i gotowi do drogi, dosiedliśmy sprzętów.
I tu właśnie zaczęły się kłopoty. Już puszczałem sprzęgło by wystrzelić do przodu, gdy powstrzymał mnie krzyk Artura. Zatrzymałem się i Artur powiedział mi, że mam chyba coś mało powietrza w tylnym kole. Spojrzałem na oponę, pomacałem i faktycznie – była dosyć miękka i uginała się pod ciężarem motocykla.
Podjechaliśmy pod kompresor, dopompowaliśmy sobie wszystkie opony – czego nie zrobiliśmy przed wyjazdem z Anglii i szczęśliwi ruszyliśmy w dalszą drogę…
Do dziś nie rozumiem swojego toku myślenia, którym wyjaśniłem sobie te 0,7 bara w tylnym kapciu, jakie miałem przed pompowaniem. Rozumowanie moje oparte było chyba na tym, że od wymiany opony pod koniec sierpnia nie wiedziałem jakie ciśnienie mam w tej gumie. Tyle ile napompowali mi w warsztacie, tyle było, a ja ani razu tego nie sprawdziłem. No i chyba uznałem, że nabili mi za mało luftu, a reszta „siakoś” uciekła przez wentyl ;]. W każdym razie bezkrytycznie przyjąłem, że wszystko jest „okej” i zupełnie zadowolony z siebie po nabiciu kapcia do 2,5 bara, wystrzeliłem na autostradę i rozbujałem się do 150km/h… O oponie zapomniałem zupełnie i tak ciąłem sobie, jak idiota nie podejrzewając, że mogę w oponie mieć dziurę…
No i oczywiście miałem.
Jechałem tak z kwadrans, pokonałem przeszło 30km. Artur przez połowę tego czasu usiłował mnie dogonić, gdy zobaczył, że mam z tyłu znowu flaka. Trąbił, migał światłami, kierunkami, a ja nic nie słyszałem i nie widziałem :). Aż do jednego winkla, na którym wreszcie dowiedziałem się, że coś jest nie tak…
Zakręt był dosyć ostry, a ja leciałem te 150km/h. No i w połowie tego winkla był taki mały uskok asfaltu, po przejechaniu którego zaczął się niezły balet. Całym motocyklem zaczęło rzucać na lewo i prawo, wynosząc mnie z winkla na bariery oddzielające pasy autostrady… Co to była za chwila! Najpierw się zdziwiłem, bo TDMa to naprawdę stabilne bydlę i nigdy wcześniej takich sztuczek mi nie robiła. Ale gdy trzepotanie kierownicy zaczęło się pogłębiać, zrozumiałem, że mam poważne kłopoty… Zamknąłem całkiem gaz… i tyle! Nie wiedziałem co robić, bałem się cokolwiek próbować, by do końca nie wytrącić motocykla z równowagi… Ta chwila trwała wieczność. Wyraźnie dało się wyczuć walkę między siłami pogłębiającymi efekt shimmy, a siłą hamowania silnika, która niwelowała ten efekt…
I nie wiem komu mam dziękować – wygrała ta druga siła…
Wyszedłem na prostą, ciągle jeszcze zwalniając. Ciepło dopiero teraz uderzyło mi po całym ciele. Jadąc już tak może setką zmieniłem pas na prawy i wtedy Artur śmignął koło mnie machając ręką bym zjechał na pobocze. Nie wiem, chyba dopiero wtedy zrozumiałem, skojarzyłem fakty zachowania motocykla i wcześniejszego pompowania koła…
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Nawet nie musiałem patrzeć na koło – wiedziałem co tam zobaczę. Powietrza w oponie było już tak mało, że z trudem postawiłem motocykl na bocznej stopce, która przy tym układzie była po prostu za długa.
I co tu zrobić?
Byliśmy po środku niczego, bez pompki, zestawu naprawczego, bez kasy (wszystko szło po drutach do Polski) i mieliśmy z 1200km od domu. Godzina 19:00 też nie wróżyła znalezienia pomocy. Mieliśmy co prawda taki badziewny spray do opon, ale bez pompki do kół i tak mogliśmy sobie wsadzić go w tyłek. Zresztą, szkoda mi było tej nowej opony, bo po operacji wstrzyknięcia sprayu, poza dojazdem na jej wymianę, do niczego by się już nie nadawała.
W pierwszym odruchu zaczęliśmy łapać stopa, by ktoś pożyczył nam pompkę do kół. Naładowalibyśmy tego sprayu do koła, dopompowali je i dalej można by coś było kombinować…
Pierwszy koleś, który się zatrzymał, powiedział nam, że zaraz za zjazdem, który akurat mieliśmy paręset metrów dalej, jest stacja wulkanizacyjna. To już było coś :).
Odpaliłem silnik, wrzuciłem jedynkę i idąc obok motocykla jakoś doprowadziłem go do tego zjazdu. Artur w tym czasie pobiegł na rekonesans dowiedzieć się czegokolwiek i pierwsza osoba, którą zagadnął, był… Polak :). On nas dopiero uświadomił, że jesteśmy już w Holandii.
Roger – tak nazywał się ten młody człowiek – potwierdził, że na lewo od zjazdu, do którego dopchaliśmy motocykle, jest stacja wulkanizacyjna. Dodał, że jest tam też stacja benzynowa i McDonald :). Czyli prawie wszystko, czego potrzebowaliśmy.
Dotarliśmy na tę stację benzynową i przekonaliśmy się, że wulkanizator jest otwarty inaczej. Czyli zostawało nam czekanie do następnego dnia… 🙁
Najbliższy hotel, jaki znaleźliśmy był niezwykle tani. Jedyne 70E za nocleg od osoby. Czyli albo benzyna na powrót, albo spanie :). Jest fajnie!
Koleś na stacji benzynowej nie pozwolił nam rozbić namiotu (ciekawe dlaczego? :P), ale żeby nie wydać się bezdusznym, poczęstował nas kawą za friko. Też miło!
Po jakimś czasie zmaterializował się koło nas znowu Roger ze swoją dziewczyną. Próbowaliśmy dowiedzieć się od niego, czy są tu jakieś lasy nadające się do rozbicia namiotu. Wskazał nam kilka miejsc i po dłuższej rozmowie poszedł z dziewczyną coś zjeść do McDonalda. Już było ciemno…
My zatem z Arturem zapchaliśmy TDMkę pod kompresor. Wpuszczenie wiatru do koła mogło dać nam jakieś 10-15 minut jazdy – wystarczający czas na znalezienie czegoś pod namiot. Ale gdy już koło się napompowało, pojawił się znowu Roger z informacją, że na parkingu McShita stoi pomoc drogowa. Polazłem więc tam szybko i poczekałem, aż gość z pomocy drogowej skończy pomagać odpalać jakiś znarowiony pojazd. Potem zapytałem, czy potrafiłby mi pomóc.
Dowiedziałem się, że normalnie usługa naprawy opony przez pomoc drogową kosztuje 150E. (Ile?!? :|) Ale koleś okazał się być miłym człowiekiem i powiedział, że zaraz podjedzie pod stację, na której kiblowała TDMa.
No i tak od słowa do słowa, gdy już był przy motocyklu, powiedział, że mi to naprawi za friko :). Podłączył oponę do kompresora, namierzył dziurę i wepchnął w otwór jakimś takim szydłem kołek na kleju. Jak za dotknięciem różdżki powietrze przestało uciekać z opony. Nabiliśmy prawidłowe ciśnienie 2,5 bara i… mogłem jechać dalej 😀
Bardzo gorąco podziękowaliśmy panu z pomocy drogowej i wręczyliśmy mu w prezencie małą piersiówkę Whiskey, którą z Arturem kupiliśmy na poprawę zasypiania w namiocie ;).
Gość zalecił mi jechać przez pierwsze pół godziny nie przekraczając 90km/h, aby rozgrzewająca się opona dobrze zwulkanizowała się z kołkiem, po czym zwinął swoje rzeczy i odjechał…
Wstąpił w nas znowu bojowy duch. Ubraliśmy na siebie wszystko, co tylko mieliśmy i stwierdziliśmy z Arturem, że jedziemy dalej :). Co tam, że już była 21:30!
Wróciliśmy na autostradę i ruszyliśmy w stronę Niemiec – na Aachen i Cologne. Początkowo jechaliśmy jak Bóg przykazał 90-100km/h, a Artur co chwila podjeżdżał od tyłu do mojego motocykla i świecąc sobie lampą, sprawdzał, czy znowu nie gubię powietrza. Ale wszystko było ok :).
Nie wiem, czy wytrzymałem pół godziny, w każdym razie przelotowa zaczęła nam rosnąć. 110-120km/h… Potem i 130km/h, ale na wszelki wypadek szybciej nie próbowałem :).
Zimno się zrobiło sakramencko, ale twardo jechaliśmy. Bez problemów ominęliśmy Cologne i parliśmy dalej na wschód. W ciemnościach, momentami we mgle, nawet – już późno w nocy – w mżawce…
Uparliśmy się, że dojedziemy do tego lasu w Gotha i mimo już potężnego zmęczenia, przemarznięcia do kości, parliśmy do przodu, zatrzymując się tylko na tankowania i Red Bulle ;].
I dojechaliśmy do Gothy! Bez problemów rozpoznałem zjazd i dotarłem do naszej noclegowni. Trochę się tam zmieniło – rozkopali wjazd do lasu, ale na szczęście cała reszta była na swoim miejscu. Łącznie z błotem, w którym utopił się Artur :D.
I tak silniki naszych motocykli ucichły o 3:00 nad ranem. Las, lekka mgiełka, ciemno jak w tyłku… Niezły klimacik :).
Rozłożenie namiotu i wpakowanie się do środka zajęło nam trochę czasu, więc spać poszliśmy dopiero o 4:00 nad ranem…
Pokonaliśmy w sumie tego dnia 1264km… Licznik zatrzymał się na przebiegu 29050km.