Obóz pracy w Anglii
Dzień 66 – 27.08.2007 r.
Wstaliśmy już o 6:00 zupełnie jak w zwykły roboczy dzień. Jednak perspektywę mieliśmy dużo ciekawszą – wyprawa do Walii! 🙂 Mieliśmy ją przecież pod samym nosem, więc grzechem byłoby się tam nie wybrać. Już rok wcześniej planowałem tam pojechać, ale wypadek mi w tym przeszkodził.
Aby jednak nie kręcić się tam na oślep (jak po Szkocji rok temu), poprosiłem rodziców by w necie znaleźli mi ciekawe miejsce do zobaczenia w Północnej Walii. Próbowaliśmy też kupić jakiś przewodnik z Arturem, ale niestety bez powodzenia.
Po zjedzeniu śniadania i szybkich przygotowaniach, o 7:10 ruszyliśmy w drogę. W drodze do Hyde, gdzie był zjazd na autostradę, zatankowaliśmy jeszcze sprzęty, Artur pokleił taśmą naderwany kierunkowskaz i wreszcie byliśmy gotowi na autostradową szarżę.
Wpadliśmy na M67, którą dojechaliśmy do obwodnicy Manchesteru M60 i z niej już zjechaliśmy na M56 prowadzącą do Północnej Walii.
Ponieważ motorki były niezbyt załadowane, każdy z nas przetestował na pustej prostej prędkość maksymalną ;). Artur wg. swojego licznika osiągnął niemalże 190km/h, a ja niemalże 200km/h :P. Trochę się rozczarowałem, gdyż myślałem, że pobiję rekord 210km/h ustanowiony na Sevence. Cóż, pewnie to kwestia kufra centralnego…
Za miejscowością Stoke autostrada się urwała. Już zwykłymi drogami dojechaliśmy do Queensfferry, gdzie skręciliśmy w prawo na drogę A548 biegnącą wzdłuż wybrzeża. Wydawało mi się, że będzie to wyglądało jak droga prowadząca wybrzeżem Chorwacji, jednak srogo się rozczarowałem. Z trasy morza nie było widać prawie w ogóle, a tereny wokół były zaniedbane i nieciekawe.
Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy w końcu się wkurzyłem i skręciłem w pierwszą uliczkę prowadzącą ku plaży, aby rzucić wzrokiem na morze. Szkoda tylko, że było tak chłodno i nie dało się zamoczyć tyłków w wodzie :).
Jadąc dalej wzdłuż wybrzeża dotarliśmy do miejscowości Convy, gdzie też stał sobie całkiem ładny zameczek. Nie zabytki jednak przyjechaliśmy zwiedzać, więc ruszyliśmy dalej, skręcając już na południe, gdzie na mapie było zielono :P. Na południu też od naszej lokalizacji naniesione na mapę były wodospady Swallow Falls – nasz pierwszy docelowy punkt, który planowaliśmy obejrzeć. Jak na ironię, może tydzień po wyprawie do Walii dowiedziałem się, że prawdziwie urokliwe i warte zobaczenia widoki zaczynały się właśnie na zachód od Convy, bliżej wyspy Anglesey…
Ale i na południe nie było źle. Jechaliśmy Doliną Convy, mijając po prawej bardzo strome, zalesione zbocze górskie, stanowiące granicę Parku Narodowego Snowdonia. Nie trudno więc się domyślić, że próbowaliśmy gdzieś odbić w prawo, by się trochę na te zbocze powspinać ;).
Niestety większość uliczek kończyła się najdalej po kilkuset metrach, często bramami różnych farm. Tylko jedna betonowa droga prowadziła stromo pod górkę, ale tak masakrycznie, że aż zrezygnowaliśmy z prób jej forsowania. Byle jaka łata piasku i gleba gotowa przy zjeżdżaniu…
Zagadnął nas tam jednak jakiś starszy, miejscowy Angol, który prowadził tam zakład, w którym wytwarzał ręcznie różne cuda. Miał dosyć duży kawał ziemi, na której stała postawiona ręcznie przez niego chata oraz różne ręcznie wykonane urządzenia – jak np. pompy prądotwórcze napędzane wodą. Ciekawe było też to, że wszystkie dachówki pokrywające zabudowania były jego rękodziełami wykonanymi z kamienia, jak też zresztą wszystko inne co tylko posiadał. Nieźle zakręcony chłop!
Rozpytaliśmy się go co warto w Walii zobaczyć, ale niestety nic sensownego nam nie powiedział. Pożegnaliśmy się więc i ruszyliśmy dalej ku Swallow Falls.
Dojechaliśmy do Betws-y-coed, z którego mieliśmy już tylko kilka mil do naszego celu. Jednak ni cholery nie można było wypatrzeć żadnego znaku, którędy jechać! Niby największa atrakcja w tej części Walii, naniesiona nawet na mojej mapie o fascynująco niedokładnej skali 1 do 2 milionów, a tu zero znaków, reklam, NIC!
Po małej konsultacji z mapą (taką dokładniejszą :P) pojechaliśmy na czuja drogą, którą uznaliśmy za prawidłową. Była szeroka, dobrej kategorii i biegła wzdłuż rzeki, więc była nadzieja, że wodospady się znajdą. Ujechaliśmy jednak dobre kilka kilometrów, rzeka gdzieś zniknęła, więc zwątpiłem, że jest to dobry kierunek… A teraz już wiem, że był prawidłowy :].
Zawróciliśmy i zatrzymaliśmy się w Betws-y-coed. Postanowiliśmy spróbować wziąć rzekę od drugiej strony, gdzie prowadziła wg. mapy fajna wąska droga. Ale najpierw trzeba było coś przetrącić. Była już 11:00, a nie jedliśmy nic od 7:00.
Rozwaliliśmy się w parku koło rzeczki, wciągnęliśmy drugie śniadanie i po rozważaniach nad mapą ruszyliśmy dalej.
Nasza asfaltówka biegła początkowo koło rzeki, jednak po chwili od niej odbiła. Zniknęły zabudowania, piesi i rowerzyści, wjechaliśmy w jakieś lasy, droga zawęziła się do szerokości jednego samochodu i wiła w terenie. Już przestałem wierzyć, że zobaczymy jakikolwiek wodospad, jednak droga była na tyle fajna, że jechaliśmy nią dalej.
I faktycznie w pewnym momencie, ni z gruchy, ni z pietruchy wypadliśmy nad jakimś jeziorem.
Nie wiedzieliśmy, czy w ogóle mogliśmy po tej drodze wzdłuż jeziorka jechać, gdyż dostaliśmy się na nią forsując zamkniętą bramę ;). Potem już się przyzwyczailiśmy, że co kilka lub kilkanaście kilometrów natrafialiśmy na podobne bramy. Trochę irytująco się je pokonywało – trzeba było złazić z motocykla, bramę otworzyć, wsiąść na moto, minąć bramę i za sobą ją jeszcze zamknąć. Ale co ciekawych miejsc dzięki temu zobaczyliśmy to nasze ;).
Napotkane jeziorko było całkiem ładne. Dużo ładniejsze od Loch Ness :P. Ale też nie było niczym szczególnym.
Gdy już ominęliśmy jezioro i pociągnęliśmy asfaltówką dalej, pokonawszy parę kilometrów nagle minęliśmy po lewej drewniane schodki biegnące nad płotkiem. Oddzielał on drogę od stromego zbocza, zarośniętego drzewami, krzewami i innymi zielonymi tworami ;]. Schodki musiały tam być z jakiejś przyczyny, więc ciągle jeszcze jadąc, zapuściłem żurawia, co też tam na dole po lewej jest. I mignął mi na ułamek sekundy przez zarośla mały… wodospad :).
Zatrzymaliśmy się, zaparkowaliśmy motocykle przy drodze, przytulając je do wspomnianego płotu, sforsowaliśmy go drewnianymi schodkami i oczom naszym ukazała się ścieżka prowadząca w głęboką – nazwijmy to – rozpadlinę. Na jej przeciwległym zboczu właśnie po chwili ukazały nam się dwa wąskie i strome wodospady :).
Zleźliśmy ścieżką na samo dno rozpadliny. Tam akurat byli dwa Angole, więc poprosiliśmy ich o zrobienie nam fotki na tle wodospadów :).
No i co tu dużo pisać, było tam ślicznie…
Rozejrzeliśmy się po okolicy, czy jeszcze czegoś interesującego zarośla nie kryją, jednak nie znalazłszy niczego, wróciliśmy do motocykli i ruszyliśmy dalej.
A dalej to już pobłądziliśmy zupełnie. Natrafialiśmy czasem na skrzyżowania i zawsze skręcaliśmy tam, gdzie były najgorsze drogi ;). No i w pewnym miejscu skręciliśmy w szutrówkę oddzieloną od „głównej” drogi szlabanem. Na znaku przy szlabanie jednak widniał znak, że można po tej szutrówce poruszać się pojazdami silnikowymi, więc bez wahania szlaban przekroczyliśmy :).
Szutrówka zaczęła piąć się pod górkę, wpadła w las i po chwili już miejscami jechaliśmy po… zwykłych wydeptanych szlakach ;). Ale co tam! Trzeba było zobaczyć, gdzie nas ten ślepy traf zaprowadzi…
Wyskoczyliśmy w pewnym momencie z zarośli na kamienistą drogę, po której co chwila śmigały rowery. Tam spotkaliśmy dwoje starszych wiekiem turystów, których zapytaliśmy jak się z tego lasu wydostać :). No i za bardzo nie wiedzieli, bo byliśmy już szmat drogi od dróg publicznych :P.
Gdy tak z nimi rozmawialiśmy, nagle podjechał do nas jeden rowerzysta i wyjaśnił nam, że musimy się trzymać głównych kamienistych szutrówek, które są drogami pożarowymi i prowadzą na obrzeża lasu. Poinstruował nas jak najlepiej jechać dalej i po chwili popedałował w swoją stronę. Podziękowaliśmy więc turystom za pomoc i ruszyliśmy we wskazanym kierunku :).
I faktycznie – po chwili wydostaliśmy się z lasu na asfalt i wróciliśmy – znowu – do Betws-y-coed.
Wspólnie uznaliśmy, że lejemy już sikiem prostym na Swallow Falls. Jakiś wodospad już widzieliśmy, więc po co tracić więcej czasu na szukanie innego…
Ruszyliśmy więc dalej na południe, w stronę Coedy Brenin Forest Park – jak zwykle zielony placek na mapie ;).
Wbiliśmy się na A470. Droga ciągnęła się wśród prześlicznych widoków, toteż co chwile zatrzymywaliśmy się by pocykać jakieś fotki :).
I tak zagalopowaliśmy się aż do Dollgellau. Chcieliśmy co prawda już wcześniej gdzieś odbić na wschód, ale jak na złość nigdzie nie było po drodze żadnej stacji benzynowej, a już z wolna wypadało nam zatankować. Wiedzieliśmy, że jeśli wbijemy się w kolejne podrzędne dróżki, to benzyny nam bankowo zabraknie…
W Dollgellau wreszcie stacja się znalazła. Uzupełniliśmy paliwo i ruszyliśmy na podbój kolejnego „zielonego placka” :).
Zjechaliśmy na boczne drogi i zaczęliśmy nimi błądzić. A że żołądki już z wolna dopominały się obiadu, rozglądaliśmy się za dogodnym miejscem na zjedzenie posiłku :).
I takowe się dosyć szybko znalazło. Było wręcz magiczne. Klimat jak z Robin Hooda…
Stare jak świat, szerokie, rozłożyste drzewa stojące koło pokrytego mchem murka, biegające wokół owce, wilgoć w powietrzu i padający od koron drzew cień… Miodzio! Zdjęcia za Chiny nie oddają tego klimatu, jaki tam panował :).
Ze 20 metrów dalej zaś była ładna zielona trawka na słońcu i to właśnie tam postanowiliśmy się rozwalić z kuchenką i coś zjeść. Jedynym mankamentem były leżące wszędzie wokół owcze klocki, ale przy odrobinie ostrożności dało się ich uniknąć. Mnie się prawie udało – tylko kask położyłem na minie :P.
To była sielanka… Cisza, ciepły posiłek, relaks na trawie i stojące obok motocykle… Kocham to! 🙂
Jednak, jak to w życiu bywa, nie mogliśmy tam siedzieć za długo. Po jedzeniu odpoczynek ograniczyliśmy więc do minimum, po czym zebraliśmy się w dalszą drogę. Plan był ciągle jeszcze nakierowany na zwiedzanie, jednak z powolnym odbijaniem już w stronę domu. Na mapie widzieliśmy fajną podrzędną drogę biegnącą na wschód, w poprzek naszego „zielonego placka” – tj. Parku Narodowego Snowdonia – i do niej postanowiliśmy dotrzeć.
No i kilka niespodzianek obrany kierunek nam zgotował :). Najpierw przeuroczy, strzelisty las, przez który przemykaliśmy po dobrej jakości asfalcie.
Potem zaś nagle natrafiliśmy na… budkę telefoniczną :). W sercu lasu :).
I tak jadąc dalej, z wolna wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń i po prostu co rusz musieliśmy się zatrzymywać na zdjęcia. Tak wielu interesujących i ślicznych miejsc na raz to dawno nie widziałem ;).
Gdy w końcu dostaliśmy się na tę docelową drogę przecinającą wzdłuż Park Narodowy, okazało się, że jest ona bardzo wąska i wcina się w zupełne pustkowia. Bardzo przyjemnie się tamtędy jechało i szkoda słów by to opisywać. I tak się nie da ;).
Przez dłuższy czas jechaliśmy wzdłuż jakiejś rzeczki i gdy przyszło nam ją wreszcie przekroczyć – znowu nie dało się tamtędy bez postoju przejechać :).
Droga była niezwykle długa i co rusz nas zaskakiwała. Jednak to co dobre, szybko się kończy… Dotarliśmy do Llanuwchllyn, gdzie już wbiliśmy się na zwykłą, lepszą drogę A494, prowadzącą już na wschód, w kierunku domu.
Szybko się przekonaliśmy, że powrót do Manchesteru to nie będzie taka bułka z masłem. Ten nasz jeden, jedyny wolny dzień od pracy, dla Anglików był końcem długiego weekendu. Trzy miliony Angoli wracało więc z Walii właśnie tą drogą do domów :). Korki jakich jeszcze nigdy w swoim życiu nie widziałem!
Jest wyzwanie, trzeba działać :). Czyli po prostu pchać się ile wlezie… Bez bicia przyznaję, że tak agresywnej jazdy jak podczas tego powrotu do domu, to ja jeszcze nigdy w swoim życiu nie uprawiałem. Po prostu jechaliśmy 50-100km/h jak w Polsce – po prawej stronie… Ja prowadziłem, za mną jechał Artur, a za nim jeszcze jeden Anglik na plastiku… Na lewym pasie samochody albo stały, albo czołgały się 10-30km/h. I tak na dystansie – bez mała – 50km! Gdy nic nie jechało z przeciwka – prawy pas i pełna tuba, ile tylko fabryka dała. Gdy coś wyskakiwało z przeciwka – maksymalne hamowanie i szukanie dziury w sznurze samochodów. Niby nic takiego, ale… robiliśmy tak nie tylko na prostych… :] Na lewych zakrętach przytulałem się do prawej krawędzi jezdni i wychylałem jak najmocniej w prawo, by jak najszybciej wypatrzeć to co mogło wyskoczyć z przeciwka. No i gdy się coś pojawiało – pogłębienie złożenia, hamowanie i ucieczka między fury w korku. Na prawych winklach było troszkę łatwiej, bo gdy coś wyskakiwało zza zakrętu, wystarczyło wyprostować się i na maksa hamować, przytulając się do samochodów w korku ;]. Naprawdę to była maksymalnie hardcore’owa jazda i w paru przypadkach naprawdę na centymetry chowałem się w dziury między samochodami, by mnie coś nie zdjęło ;). Sprzęgło i hamulce mocno się tam namęczyły…
Tak szarżując dojechaliśmy jakoś do Llangollen, potem do Wrexham i wreszcie do Chester, gdzie zalogowaliśmy się na M56. Mogliśmy odetchnąć. Po takiej ostrej jeździe na krawędzi, autostradowy przelot z prędkościami 110-130km/h był po prostu relaksem :). I tak też po swoich śladach zostawionych rano wróciliśmy o 20:00 do domu.
W sumie pokonaliśmy 507km. Zadziwiające dla mnie było to, że nie ubyło znowu oleju w motocyklu, mimo, że był naprawdę nielekko traktowany. Czary?
Sama wycieczka tak do końca nam się nie udała. Dla Artura była świetna, a ja chyba się już bardziej wymagający robię, bo nie wywarła na mnie wielkiego wrażenia. Może dlatego, że miałem zupełnie inne wyobrażenie Walii…
Enyłej i tak nie żałuję. Swoje zobaczyliśmy, pośmigaliśmy, odpoczęliśmy od pracy… I chyba o to właśnie chodziło :).
Na liczniku po powrocie z wyprawy było 27372km.