Obóz pracy w Anglii
Dni od 31 do 65 – 23.07 – 26.08.2007 r.
Nooo, ten okres czasu, to już naprawdę ten tytułowy obóz pracy. Przez te 34 dni, czyli ponad miesiąc czasu, pracowaliśmy bez dnia przerwy, po 9-14h dziennie :). I ciągle było nam mało! 😉
Przez pierwsze ok. dwa tygodnie tego okresu w fabryce silnie dało się odczuć, że zawiasy wróciły na priorytetową pozycję w hierarchii pilności zadań do wykonania. Skręcaliśmy je od 7:00 do 16:00 każdego dnia, a w nadgodzinach odsyłali nas na giętarek, którymi produkowaliśmy elementy składowe zawiasów. To była masakryczna monotonia. Dzień w dzień machanie kluczem i wykonywanie 300-400 zawiasów. Mieliśmy tego już naprawdę serdecznie dość…
W sobotę 28 lipca nasi współlokatorzy dali kolejny popis swoich możliwości w uprzykrzaniu nam życia. I tym razem już bez hamulca, w postaci matki Michała, która kilka dni wcześniej wróciła do Polski.
Zjechaliśmy na chatę koło 18:30. Zjedliśmy obiad, machnęliśmy jeszcze zakupy i gdy zabieraliśmy się za odpoczywanie – Adam i Michał, w sztok nawaleni, wrócili do domu. Zapodaliśmy sobie kulturalnie piwko i pizzę na kolację i jakoś do 23:00 słuchaliśmy bełkotu Michała. Myślałem, że skoro są już tak zabalsamowani, to szybko odpadną do łóżek. Ale nie znałem jeszcze ich kondycji ;].
Gdy zabunkrowaliśmy się w pokoju, jego ściany zaczęły dzikie harce pod wpływem napier***ącej piętro wyżej muzyki. Próbowaliśmy zasnąć, ale po prostu się nie dało. Artur poprosił dwukrotnie o ściszenie muzyki, ale tylko raz na krótką chwilę przyniosło to jakiś rezultat :|.
Około 1:00 w nocy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Początkowo myśleliśmy, że to sąsiedzi przyszli się awanturować o hałasy, co rodziło nadzieję na spokój przez resztę nocy, jednak dobijający się do domu przybysz, okazał się być nawalonym jak ruski plecak Wąglikiem, którego muza zwabiła „na imprezę”. No i już po chwili wbiło się nam na chatę czterech obcych, pijanych ludzi :). Adam i Michał gorąco zapraszali ;].
Wyskoczyliśmy z łóżek i ubraliśmy się, na wypadek, gdyby „gościom” spodobały się nasze motocykle i zainstalowaliśmy się w kuchni. Chyba nie trzeba mówić, że byliśmy mocno wkurzeni – w końcu o 6:00 mieliśmy wstać do roboty.
Machnęliśmy sobie po herbacie, przegryźliśmy coś, ale że w dalszym ciągu nie było widać symptomów końca balangi, postanowiliśmy nasz dom opuścić, by nie słuchać krzyków i łomotu z głośników. Ubraliśmy się w motozbroje i odpaliliśmy sprzęty – zbliżała się 3:00 rano.
Podjechaliśmy na nasze wzgórze widokowe. Rozświetlony tysiącami świateł Manchester wyglądał magicznie…
Posiedzieliśmy więc tam ze 20 minut, po czym bujnęliśmy się na małą trasę w stronę New Mills, by jadąc okrężną drogą i wąskimi już nam znanymi dróżkami wrócić do Charlesworth w okolicach 4:00 rano. Impreza w chacie trwała nadal… Kur**!
Zamknęliśmy się w swoim pokoju, zapodaliśmy stopery na uszy i usiłowaliśmy zasnąć. Jednak udało się to nam dopiero jak muza ucichła, a Wągliki opuściły nasz dom. Jakoś przed 5:00 rano ;]. O 6:00 wstawało nam się fantastycznie ;].
W początkach sierpnia wreszcie zawiasy przestały być tak ważne i zaczęli nas odsyłać do innych prac. Niestety, jak to się mówi, trafiliśmy z deszczu pod rynnę. Przez długi czas musieliśmy papierem ściernym usuwać farbę ze źle pomalowanych „drzwi”, o których mówiłem wcześniej. Kawałek papieru, kilka palet pełnych spieprzonych drzwi i jazda ;]. Aż mi się przypominały czasy, jak polerowałem dekle w MZcie…
Ta robota potem przewijała się dosyć często przez nasze ręce, gdy tylko jakieś drzwi wyjeżdżały źle pomalowane z pieca. Ale na szczęście większość czasu spędzaliśmy jednak na linii, wieszając i zdejmując różne pierdoły.
W tym też czasie zorganizowali nam dwa „polskie weekendy”. Przez całą sobotę i niedzielę pracowała w fabryce tylko polska ekipa :). Bogdan i Tomek spawali co tam mieli do spawania, a my – tj. Mariusz, Artur, ja, Jakub i/lub Piotrek walczyliśmy na linii.
I tu właśnie ujawnił się problem, o którym pisałem, że Angole byli najsłabszymi ogniwami w naszej pracy… Otóż w jeden taki weekend, przez pierwsze kilka godzin pracował z nami na „tanku” jeden Anglik. Jego zadaniem było odmaczanie w kwasach wszystkich drzwi, które my potem malowaliśmy. I do póki koleś pracował – my nie mieliśmy co robić. Dostawaliśmy po kilka sztuk drzwi z gigantycznymi odstępami czasu… A gdy Anglik sobie poszedł, Mariusz wskoczył na obsługę tanku, ja i Artur malowaliśmy drzwi i sami też sobie je dowieszaliśmy, a Jakub zdejmował. I produkcja szła bez przystanków – pomalowaliśmy w jeden dzień 300 sztuk drzwi ;]. A znalazł się też przecież czas na żarty i wymyślanie sobie od nierobów :P.
Jakoś w sierpniu właśnie trafiło nam się trzykrotnie pracować na nocną zmianę. Ponieważ jednak w nocy rządził Steve – wyjątkowo odporny na wiedzę i doświadczenia typ – nie chcieliśmy w nocy pracować, mimo wyższej stawki. Steve przy okazji miłował się w pouczaniu nas, co przy jego głupocie nieco wszystkich irytowało. „Watch and learn” oraz „keep thinking”- te jego hasła stały się wśród nas, Polaków, wręcz kultowe, gdy po ich wygłoszeniu Steve spartaczył ~150 malowanych drzwi ;).
Również w początkach sierpnia w domu współlokatorzy dali kolejny popis swojej fantazji :). Wrócili któregoś dnia pijani do domu i ok. 1:00 w nocy zaczęli się bić. Niby dla zabawy, jednak my, będąc zamknięci w pokoju, co rusz słyszeliśmy zupełnie donośnie trzaski pękających sprzętów, spadających przedmiotów, tłuczonego szkła… Nie wiem ile czasu to trwało. Na szczęście krócej niż poprzednia impreza ;).
Gdy wstaliśmy rano – kuchnia była dosyć mocno zdewastowana. Rozbita szyba w mikrofalówce, rozwalony na pół kuchni śmietnik, rozniesiona druciana półeczka no i wszędzie ślady krwi ;].
Gdy wróciliśmy tego dnia z pracy, było już posprzątane, a Michał łaził z podbitym okiem i uszkodzonym krzyżem ;). Przez tydzień nie chodził przez to do pracy…
W dalszym ciągu jeszcze jednak nie przypuszczaliśmy, jak ogromną kropkę nad „i” przyjdzie naszym ulubionym towarzyszom postawić w tej naszej burzliwej znajomości ;).
Opona w moim motocyklu dogorywała. Co prawda nie przeszkodziło mi to raz przytrzeć podnóżka podczas powrotu z roboty ;), jednak powrót na tym kapciu do Polski nie wchodził w grę. Korzystając więc z różnych, nielicznych możliwości wizyty w warsztacie motocyklowym, który mieliśmy po drugiej stronie ulicy (wracaliśmy zazwyczaj z pracy jak już był zamknięty), zamówiłem sobie nową oponę i umówiłem się na wymianę gumy na piątek 24 sierpnia.
Oczywiście stara opona nie mogła skończyć życia po cichu :). Z tego względu w czwartek po robocie, około 23:00 na parkingu koło Tesco nieco ją sobie pomęczyłem :P. Spłonęła niemal do drutów ;).
Następnego dnia z rana zdemontowałem koło z motocykla, a po pracy (gdzie dostaliśmy się na XJ Artura) oddałem koło do wymiany oponki :). Wróciłem do domu, zjadłem obiad, odebrałem gotowe koło, założyłem do moto i pojechałem do Tesco, by rozdziewiczyć bieżnik :).
I tak docieramy do niedzieli 26 sierpnia. Mieliśmy tego dnia małą imprezkę zaraz po pracy u Bogdana w domu. Zaprosił nas na flaszkę, więc po robocie wszyscy w roboczych ciuchach się u niego zameldowaliśmy ;]. Ja jako kierowca (jeden z trzech) nie piłem nic. Pilnowałem też, żeby Artur nie przesadził, bo następnego dnia szykowała nam się dalsza moto-wycieczka… 🙂
Przez ten miesiąc czasu licznik moto podkręciłem do 26865km.