Skandynawia 2005 (10) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<=Poprzedni | ... | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11-13 | 14 | 15-23 | 24 | ... | Następny=>
Dzień 10 - 28.06.2005 Hasło dnia by Krzychu: "W Szwecji jest dużo Szwedów." ;) No i wreszcie nadszedł nieco bardziej owocny dzień, od poprzednich :). Ale po kolei... Podnieśliśmy się dopiero o 9:00, ustanawiając chyba nowy rekord ;). Zjedliśmy coś, zwinęliśmy obóz i cichaczem około 10:30 opuściliśmy tereny naszego zakładu. Plany na dzisiaj były takie jak wcześniej - tj. szukanie pracy, ale postanowiliśmy kierować się w stronę jeziora Mjorn, aby w przypadku dalszego niepowodzenia, choć spróbować się w nim wykąpać. Coś dla ciała i na poprawe niskiego morale ;). Błądząc bocznymi drogami, znaleźliśmy się w miasteczku Skepplanda. Biegła z niego mało ciekawa dla motocykla typowo szosowego droga, która obsypana była sporą ilością żwiru, a w nawierzchni czyhało wiele dziur. Co ciekawe - dziury występowały seriami ;). Jak się wpadło w jedną, to już się jechało po całym rzędzie. Tak się wówczas zawieszenie trzęsło, że miałem wrażenie, że się rozpadnie... Jadąc tą dróżką, Krzychu znalazł coś jeszcze mniej nadającego się pod koła Suzi. Zwykła droga szutrowa odbijała w prawo od "głownej". Of korz - pojechaliśmy tam ;). No tu, choć Suzi cierpiała - podobało mi się. Najpierw wspinaliśmy się dość mocno pod gorę, jakby w samo serce lasu, a później, gdy już przeszliśmy do poziomu, krajobraz pzaczął przypominać dość znacznie polskie szczyty gór, z powyłamywanymi przez wiatr drzewami. Piękne miejsce :). Jazdę tamtędy należy więc zaliczyć jako wycieczkę krajoznawczą, a nie podróż służbową ;). Po cyknięciu paru fotek i chwilowym odpoczynku, wróciliśmy tą samą szutrówką na drogę "głowną" i pojechaliśmy dalej. Natknęliśmy się w końcu na jakieś jeziorko, ale po rozmiarach poznaliśmy, że to na pewno nie jest te, którego szukaliśmy :). Jednak dla naszych potrzeb było wystarczające, toteż zaparkowaliśmy nasze graty, kto gdzie mógł... Wszędzie krzaki, chaszcze i rzęsa wodna. Omal nie utopiłem jednego kalosza w mule a przy siedzeniu na brzegu i myciu - pogryzło mnie coś po tyłku. Ale ostatecznie ciutke udało się umyć, choć na pęłną kąpiel nie było warunków. Jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy, że jezioro, przy którym się zatrzymaliśmy, należało do naszego przyszłego pracodawcy :). Po "kąpieli" ubraliśmy się i znowu wskoczyliśmy na maszyny. Ujechaliśmy jednak tylko 200 metrów, bo zobaczyliśmy wjazd na teren gospodarstwa. Po wzrokowych konsultacjach - ja wjechałem, Krzychu został. Gospodarstwo jak wiele innych - szczerze mówiąc sam wjeżdżałem tam bez nadziei znalezienia roboty... Gospodarz na szczęście był akurat przy jednym budynku. Gdyby go nie było - pewnie bym zawrócił ;). Wyjechałem mu z całym oratorium, że jeździmy, że szukamy pracy, że tanio robimy itd. Koleś na mnie patrzy jak żaba na piorun, w stylu: "co ta łajza ode mnie chce?" Zszedłem więc na prostrzy język: "Job. We want work." Dostałem na tak postawioną sprawę odpowiedź "Oł, yes, yes!" - a więc była platworma porozumienia :). Przez najbliższe 3-4 minuty koleś stał jak kołek patrząc po swoim gospodarstwie i powtarzał swoje "Oł, yes, yes". Ja patrzyłem to na niego, to na Krzyśka, który po dwóch minutach również postanowił podjechać z drogi na teren gospodarstwa. W końcu stwierdziliśmy z Krzyśkiem, że trzeba się trochę ponarzucać. Układaliśmy rozmowę więc tak, aby gospodarz mógł dalej używać swojego jedynego angielskiego wyrażenia i jakoś mu się do pracy wcisnęliśmy :). Jak sie potem okazało, można było z nim w ten sposób załatwić dużo więcej - prośba o garnki, spanie w stodole, czy nawet o podwyżke zawsze kwitowana była standardowym "Yes, yes" :D. Stąd też szybko mianowaliśmy go imieniem Yesyes :). Dogadaliśmy się, że przyjedziemy do niego ponownie wieczorem. Do tego czasu miał sobie przygotować jakieś zadania dla nas, a pracę mieliśmy rozpocząć następnego dnia od samego rana :). Mając zaklepane miejsce pracy i dużo wolnego czasu, postanowiliśmy pojechać pobyczyć się nad innym jeziorkiem i przy okazji wszamać obiad. Znaleźliśmy gdzieś kąpielisko, przy którym był jakiś darmowy skansen. Obejrzeliśmy sobie go z grubsza, na ławeczce zmajstrowaliśmy obiadek i - syci - walnęliśmy się na "plaży". Wylegiwaliśmy się może dwie-trzy godzinki. Póki nie było jednak za późno, zerwaliśmy się znowu do drogi, aby w jakimś większym mieście zrobić zakupy na następne dni i poszukać kafejki internetowej. Droga poprowadziła nas do Alingsas. Tam niestety kafejki nie udało nam się znaleźć, ale za to Krzychu porozmawiał z budki telefonicznej z dziewczyną, a w tanim supermarkecie Willy's udało nam się wyrwać chleb po przyzwoitej cenie. Wcześniej w przeliczeniu kupowaliśmy bochenek za 10zł (!), a tu za niespełna 2zł :). Po zakupach - wróciliśmy do naszego nowego pracodawcy. Koleś miał ogromne godpodarstwo. Łącznie 11 budynków różnego rodzaju, spory kawał pola, całe jezioro, w korym się wcześniej myliśmy, oraz cały okoliczny las. W sumie jak dobrze pamiętam - 30Ha ziemi. Namiot rozbiliśmy u wejścia do lasu. Jakoś przeczekaliśmy wieczór w środku namiotu i poleźliśmy w końcu spać. Stan licznika na dziś 50847km. <=Poprzedni | ... | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11-13 | 14 | 15-23 | 24 | ... | Następny=> Góra strony |
Copyright (c) by zbyhu |