Wprowadzenie

Na wrzesień 2020 roku przypadała okrągła rocznica 10 lat forum Hoonda. Przez ten czas przeobraziło się ono co prawda z forum miłośników CBF na forum motocykli marki Honda, ale baza danych forum pozostała ta sama, z pierwszym postem napisanym 3 września 2010 r. No i jakby nie było forum to przede wszystkim jego użytkownicy, a szczęśliwie paru pamiętających pierwsze posty i zloty jeszcze na forum się udziela.
Postanowiłem zabrać się za zorganizowanie zlotu, aby okazja świętowania tej okrągłej rocznicy nam nie uciekła. Już w maju założyłem stosowny wątek z ankietą i w trzy tygodnie wybraliśmy termin imprezy – pierwszy weekend września.
Drugi wątek i druga ankieta wyłoniła nam w lipcu lokalizację zlotu – wygrały Mazury. A skoro Mazury, to naturalnym dla mnie odruchem był telefon do ośrodka Krecik w Kretowinach, w którym imprezowaliśmy w 2012 r.
No i siadło! Ośrodek zmienił co prawda nazwę na Przystań Narie, ale domki miał wolne i mógł nas przyjąć w obranym terminie.
Dalej, do września, były już więc tylko formalności. Okiełznać ekipę, opłacić zaliczkę i pojechać :).
Frekwencja dopisała nadspodziewanie – na zlot zapisało się ok. 30 osób…

Czwartek – 03.09.2020 r.

Jakoś w środę 2 września zadzwonił do mnie Brat z propozycją, abym wpadł odwiedzić go na weekend w Warszawie. Oczywiście z powodu zlotu nie mogłem tego zrobić, ale od słowa do słowa uznaliśmy, że mógłbym przyjechać do niego w czwartek na jedną noc. Pozwalało się to nam spotkać pomimo zlotu, a mnie podzielić trasę na Mazury na dwa etapy.
Z pracy w Gliwicach wyszedłem ok. 16:00, o 16:30 byłem w domu, a o 17:00 już wsiadałem na motocykl :). Uzupełniłem paliwo pod korek jeszcze w Gotartowicach i wskoczyłem na autostradę A1.
Pierwsze 120 km poszło gładko – aż za Częstochowę. Potem, gdy A1 się kończyła, mapy gugla usilnie próbowały skierować mnie na jakieś dziwne drogi. Niestety chciałem być mądrzejszy – myślałem, że nawet najgorszy korek na rozkopanej gierkówce uda mi się ominąć (w tym czasie od Mykanowa po Piotrków Trybunalski trwała przebudowa gierkówki do standardu autostrady) i uparcie jechałem na wprost.
Jeszcze przed zwężeniem autostrady do jednego pasa na remontowanym odcinku dopadło mnie drogowe zatwardzenie. Było wąsko, ale jakoś udawało mi się omijać bałagan, raz z lewa, raz z prawa. W Mykanowie dopiero przekonałem się o co chodzi. Trasa na wprost była zablokowana przez Policję i cały ruch kierowany był na lokalne, wąskie drogi…
No, było wesoło…
Ja pojechałem w prawo na Rudniki i w piekielnych korkach doczłapałem do DK91 i skręciłem na Radomsko. Na tej trasie też parę razy musiałem przeciskać się przez spore korki, czasem nawet po trawie prawym poboczem. Dawno nie musiałem aż tak lawirować i kombinować na trasie…
Za Piotrkowem Trybunalskim wreszcie wskoczyłem na S8 i już bez utrudnień poleciałem w stronę Wawy.
Pierwszy i jedyny przystanek na trasie zrobiłem po prawie 3h jazdy na stacji benzynowej po ok. 250km.

Już robiło się szaro, więc szybko, po zatankowaniu i ruszeniu ze stacji, zauważyłem, że nie świeci mi światło mijania. Sytuacja taka zdarzała mi się już w przeszłości, więc zgasiłem podczas jazdy silnik stacyjką i odpaliłem na nowo. „Reset” przetwornicy ksenonu zwykle pomagał, ale nie tym razem. Zatrzymałem się na poboczu ekspresówki, pomaltretowałem trochę włącznik rozrusznika (gdzie też jest odcięcie zasilania reflektora), ale bez efektu. Lampa nie chciała odpalić.
No cóż. Ruszyłem w dalszą drogę z włączonymi długimi :). Starałem się trzymać prawego pasa i z daleka od samochodów jadących przede mną, aby zredukować oślepianie innych do minimum.
Jakieś 30km dalej nagle zorientowałem się, że przed motocyklem zrobiło się jaśniej. Rzuciłem okiem przez czaszę i… Ksenon ożył sam z siebie :). I tak już bez fochów z jego strony dotarłem do Warszawy. Ok. 21:00 zajechałem pod dom Brata.
U Wojtka oczywiście do późnej nocy gawędziliśmy i raczyliśmy się różnymi trunkami nim poszliśmy spać.

Piątek – 04.09.2020 r.

Wstawałem niespiesznie. Z Warszawy na Mazury nie miałem już daleko, więc mogłem ruszyć późnym przedpołudniem.
Zjadłem z rodziną Brata pyszne, sute śniadanie i bardzo powoli szykowałem się do trasy. Zarówno Wojtek jak i Karolina pracowali zdalnie w tym czasie, więc nie miałem żadnej presji czasu.
Zebrałem się do drogi dopiero ok. 11:00.

Pogodę na trasę miałem z początku genialną. Świeciło słońce i było całkiem ciepło. Poleciałem na Pułtusk, potem na Przasnysz i krótki postój wykonałem nad Jeziorem Zawadzkim. Już w tym momencie było pochmurno i w sumie postój ten był ostatnią miłą chwilą z trasy na zlot.

Gdy tylko ruszyłem w dalszą drogę zaczął padać deszcz. Założyłem na poboczu drogi kombinezon i w coraz silniejszej ulewie zajechałem pod Biedronkę w Nidzicy. Przyjemności robienia zakupów w kombinezonie przeciwdeszczowym i pakowania ich do kufrów w ulewie nie muszę chyba przybliżać. Po zakupach, parę kilometrów dalej, uzupełniłem jeszcze paliwo w wiosce Rączki i poleciałem, jak gugle prowadziły. A te też się buntowały. Tzn. najpierw okazało się, że posiadanie wodoszczelnego telefonu przy nawigacji nic nie daje, bo krople padając na ekran odpalają losowe funkcje. Szybko więc ekran nawigacji zniknął pod gąszczem otwartych okienek. Wkurwiony na maksa musiałem znowu się zatrzymać i wsadzić telefon w kondona (który naturalnie zaparował w nanosekundę). Potem okazało się, że przecież nie wyłączyłem opcji jazdy szlakiem koziej dupy – w końcu nastawiony byłem na przyjemną jazdę po suchym, więc GPS unikał ekspresówek. Nie miałem ochoty na kolejny postój i walkę z rękawicami i telefonem w deszczu, więc pokornie pogodziłem się już z losem i jadąc obok S7 po zwykłych drogach, kląłem w duchu swoją głupotę.
Za Olsztynkiem skręciłem na DW531 i ta doprowadziła mnie praktycznie do celu. Gdyby nie padało byłaby to naprawdę przyjemna trasa…
Do Kretowin dotarłem o 16:00. Mniej więcej w tym momencie deszcz sobie odpuścił. Okazało się, że już pierwsi zlotowicze dotarli. Po krótkich formalnościach w recepcji, gdzie przyjęła mnie niezwykle miła kobitka, podjechałem pod domek nr 31.

Po sąsiedzku miałem już przybyłych – Nazarejskiego i Marka. Tego ostatniego udało mi się (po rozpakowaniu i przebraniu) zwerbować do rozpalania ogniska. Jakoś dłuższy czas nikt się tym nie interesował, a ja byłem już wściekle głodny.

Drewno było naturalnie mokre, ale mając siekierę, trochę suchego kartonu udało nam się z Markiem ognisko rozpalić bez pomocy benzyny :).
Ekipa powoli się zjeżdżała. Raphi pojawił się ok. 18:00, a chwilę po nim Rupert. Podszedłem się przywitać, ale szybko wróciłem do ogniska z kiełbasą i zacząłem smażyć. Byłem w tym początkowo sam, ale Raphi i Marek wkrótce dołączyli. Pojawił się też Patrick, Aro z Kaśką, Nazarejski… I jakoś tak zostało na dłużej. Inni zjeżdżali się, ale długo nie docierali na ognisko.

Gdy już się najadłem i obaliłem browarka, zacząłem chłonąć atmosferę. Kretowiny mają coś magicznego w sobie, jezioro znajduje się bardzo blisko paleniska. Ognisko, zapach kiełbasek, znajome, ucieszone twarze, rozmowy, śmiech. Chyba nigdy mi się to nie znudzi :).

Ławeczki też z czasem się zapełniły – pojawił się Menel, Goramo, Turos, Gitner, Andzia, Buczekpan i jeszcze pewnie inni, których nie zapamiętałem.

Ale brakowało ciągle Dzika. I niestety gdzieś późnym wieczorem przyszła przykra informacja, że Wojtek – szwagier Dzika – miał w drodze na zlot wypadek. Szczęśliwie nic mu się nie stało, niemniej cała ekipa (3 motocykle) miała nie dojechać. Rozdzwoniły się telefony i z czasem pojawiła się iskierka nadziei, że może jednak chłopaki dojadą, gdy tylko ogarną transport dla rozbitego V-Stroma. Poprawiło nam to humory – Rupert radośnie dał kluczyki od swojej Afryki Raphiemu, a ten z entuzjazmem zajechał pod ognisko, pohałasował, pokopał trochę w glebie i się wyjebał ;). Zlot bez męczenia Rupertowej Afryki to nie byłby zlot… 😉

Strat w sprzęcie i ludziach nie odnotowano, więc bawiliśmy się w najlepsze dalej.
Minęła północ i ludzie powoli znikali. Ale przed 1:00 ekipę wzmocnił wreszcie Dziku, który dotarł do nas z kolegą. Jego szwagier miał dojechać do nas puszką następnego dnia.
Dziku naturalnie znajdował się w nieadekwatnym jak na porę stanie świadomości, więc pomogliśmy mu to zmienić – na tapetę weszła Whiskey, którą w kameralnym już gronie raczyliśmy się do prawie 2 w nocy. A może nawet i dłużej, niemniej ja już tego nie wiem. O tej porze postanowiłem udać się do wyrka…

Sobota – 05.09.2020 r.

Nie mogę powiedzieć, abym wstał bladym świtem. Ale też nie spałem do południa. O 9:00 już na pewno byłem na nogach i z ekipą z sąsiedniego domku przystąpiłem do śniadania. Dzień rozpoczął się od pięknej pogody, więc dało się kulturalnie zjeść na zewnątrz.

Potem standardowo odbyło się rozlazłe łazikowanie. Włóczyłem się po ośrodku, zaglądając od domku do domku.

Koło 11:00 znalazłem się przy palenisku, które nieco uporządkowaliśmy a potem z Patrickiem ożywiliśmy ogień.
Niektóre osoby chciały ruszyć motocyklami na jakieś kółko po mazurach, ale ja do nich nie należałem. Prognozy pogody nie wróżyły utrzymania pogody i jakoś nie miałem ochoty na jazdę.

Takich jak ja było więcej, ale że wiało nudą, to zainteresowaliśmy się rowerkami wodnymi stojącymi na przystani. Okazało się, że można je wynająć, więc niewiele myśląc wpakowaliśmy się w piątkę na największy rowerek i wypłynęliśmy na jezioro.

No, to był relaks w czystej postaci! Dzik ze swoim kolegą pedałowali, a ja z Rupertem i Turosem leżeliśmy wyciągnięci na rufie rowerka. Cisza, spokój, bure chmury, ale przyzwoita temperatura…
No i z taką załogą nudno być nie mogło. Rupert w pewnym momencie po prostu zrzucił z siebie ciuchy i wskoczył do jeziora popływać :). Robił też nam od czasu do czasu za ster, bo w rowerku po prostu nie chciał on działać.

Opłynęliśmy wysepkę i gdy wracaliśmy inne rowerki właśnie wychodziły w rejs.

Próbowaliśmy nawet się trochę ścigać, ale nasz rowerek pływał w przypadkowych kierunkach, więc byliśmy na straconej pozycji ;).

Na przystań wróciliśmy ok. 12:20. Od razu polazłem w stronę restauracji znajdującej się przy wjeździe na ośrodek, aby zorientować się w możliwościach zjedzenia posiłku. Było tam już kilka osób, które opędzlowały żurek, co i mnie wydało się dobrą opcją.

Ok. 13:00 do ośrodka przyjechał ojciec Raphiego, który postanowił pobawić się z „młodzieżą” :). Raphi był nieco nerwowy, czy tata nie narobi mu wstydu, ale nic takiego się nie stało – duchem chłop ma może 30 lat i wpasował się w ekipę bezproblemowo.
Chwilę później – zgodnie z prognozami – zaczęło lekko padać. Poleciałem więc do swojego domku, bowiem urodził się pomysł kąpieli w jeziorze. Tak, Rupert nas zainspirował. Początkowo chętnych do kąpieli było nas troje – ja, Turos i – co mnie zdziwiło – Andzia. Ale jednym zdaniem udało nam się przekonać do kąpieli również Nazarejskiego, więc w czwórkę z ręcznikami poszliśmy na przystań.
Ciuchy w dół i rura do wody!
No, wszyscy rura, poza mną. Ja jak zwykle właziłem 10 minut. Woda początkowo wydawała się pieruńsko zimna, dno pokryte było glonami, ale gdy w końcu wlazłem cały do wody, to było mega przyjemnie. Kąpiel w deszczu w mazurskim jeziorze we wrześniu to było to!

Może po 20 minutach wyleźliśmy z wody i wtedy dopiero naprawdę się rozpadało! Oberwanie chmury takie, że moje półbuty całkowicie przemokły w drodze do domku. Nawet nie zakładaliśmy na siebie ubrań na czas tego spaceru, nie miało to sensu…
W domku po osuszeniu się i ubraniu przyszło nam przeczekać deszcz. Ten na szczęście do 15:00 odpuścił, więc znowu poszedłem pod restaurację, gdyż żurek przestał działać.

Okazało się, że przy restauracyjnych ławach ojciec Raphiego został kierownikiem imprezy i ostro produkował Wściekłe Psy. Było tam chyba z 2/3 zlotowiczów, a kolejka po restauracyjne jedzenie zdawała się nie mieć końca. W tym układzie postanowiłem sobie odpuścić czekanie. Miałem jeszcze spory zapas kiełbas, więc zabrałem ze sobą Naczelnego Zlotowego Drwala (Marka) i wspólnymi siłami rozpaliliśmy kolejny raz ognisko (te z poranka pokonał deszcz i brak nadzoru).
I tym sposobem przed 17:00 już smażyłem pierwszą tego dnia kiełbaskę. Przy ogniu pojawili się też Aro z Kaśką, Turos, Patrick i Nazarejski. I rodzinka łabędzi ;).

Reszta zlotowiczów przez długi czas imprezowała pod domkiem Dzika, gdzie przenieśli się z restauracji. Przez chwilę słyszeliśmy nawet w oddali katowanie silników. Pojawił się wśród nich też Wojtek, wczorajszy nieszczęśnik. Przyjechał puszką i szeroko relacjonował swój wypadek z drogi na zlot. Gdy miałem z nim okazję pogadać, zasugerowałem mu, że po prostu jeździ nieodpowiednią marką motocykla – żadna Honda w drodze na zlot się nie wysypała ;).

Integracja przy ognisku nastąpiła dopiero przed 19:00 – ekipa zeszła się, gdy zgłodniała. Ojciec Raphiego zagadywał wszystkich obecnych i dalej częstował Wściekłymi Psami. Dużo już później, gdy wódka się skończyła, a smaki pozostały, stworzony został zupełnie nowy „shot”, który nazwaliśmy Wściekłym Dzikiem. Co do zasady był to dalej Wściekły Pies, tylko wódka zastąpiona została Whiskaczem. Tego bowiem mieliśmy pod dostatkiem.

Wielkim nieobecnym podczas tej wieczornej imprezy był Goramo. Niestety zbyt cieszył się poprzedniego dnia z przybycia na zlot i trochę go to zmęczyło ;). Nie odważył się do nas dołączyć na powtórkę z rozrywki.

Po 22:00 znalazła się grupka śmiałków, która zapragnęła kąpieli. Od słowa do czynu o dziwo przeszli i już za chwilę taplali się w jeziorze. Ja miałem dość tego typu rozrywek, więc do nich nie dołączyłem. Pływaki powygłupiali się przez jakiś czas ku uciesze loży szyderców, a potem wyszli z wody, osuszyli się przy ognisku i wszystko wróciło do normy. Nikt nie utonął ;).

Późno w nocy dołączyli do imprezy pracownicy ośrodka – pani z recepcji i jeden typ z restauracji. Zostali przez Dzika poczęstowani różnego rodzaju napitkami i siedzieli z nami przy ognisku do późnej nocy. Recepcjonistka była pod sporym wrażeniem, że udało nam się w ogóle ognisko rozpalić i że zlot odbył się aż tak spokojnie. Twierdziła, że nie było skarg od innych ludzi, wynajmujących domki.
Przy ognisku pozostawały już niedobitki, gdy ok. 1:00 w nicy postanowiliśmy rozejść się do łóżek.

Niedziela – 06.09.2020 r.

Wstałem ok. 8:00. Tak jak poprzedniego dnia śniadanko wtrząchnąłem z ekipą z sąsiedniego domku. Pogoda na drogę powrotną szykowała się przyzwoita.

Po śniadaniu ruszyłem na obchód ośrodka. Zamieniłem słowo z każdym napotkanym, wybadałem kto kiedy i o której chce wracać, pożegnałem się z tymi, którzy już ruszali.

Potem jeszcze z Patrickiem poszliśmy uporządkować teren wokół paleniska po imprezie, a w recepcji uregulowałem wszystkie formalności.
Jako, że chciałem w miarę wcześnie ruszać i nie znalazł się nikt, kto byłby zdolny prowadzić pojazdy mechaniczne o tej porze, zapakowałem wszystkie graty na motocykl i pożegnawszy się z tymi, których wokół zlokalizowałem, ok. 10:00 ruszyłem do domu sam.

Tym razem nie unikałem szybkich tras, chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Musiałem tylko przebić się lokalnymi drogami w okolice Ostródy, gdzie zapiąłem S7 i pognałem w stronę Warszawy.
Dosyć szybko zacząłem odczuwać, że coś dziwnego dzieje się z motocyklem. Przy ruszaniu czułem wibracje, słyszałem zgrzyty. Podczas jazdy również odczuwałem dziwne zachowanie, jakby cała rama i podnóżki drżały, wibrowały. Najgorsze odgłosy dochodziły przy ruszaniu i rozpędzaniu.
Jechałem więc z duszą na ramieniu i traktowałem motocykl bardzo delikatnie. Byłem przekonany, że rozpada się kosz sprzęgłowy czy coś w tym guście. Sprzęgło było w motocyklu ciągle fabryczne, więc po 190 tyś.km można było podejrzewać je o zgon.
Ok. 12:20 byłem już przed Warszawą, gdzie uzupełniłem paliwo i machnąłem kawę.

Warszawę przeleciałem w zasadzie bezproblemowo i zapiąłem S8 w stronę Piotrkowa Trybunalskiego.
Za Rawą Mazowiecką stanąłem jeszcze raz na Orlenie, wciągnąłem na szybko hot-doga i dalej już bez postojów grzałem do domu. Tzn. jechałem mega delikatnie, ze względu na opisane wcześniej dziwne zachowanie motocykla.
Pod chatę zajechałem ok 16:30. Udało mi się zrobić na baku 371km, a spalanie wyszło na poziomie 4,9l/100km :).

Podsumowanie

Cały wyjazd zamknął się dla mnie dystansem 1225km. Pogoda podczas zlotu jak zwykle nieco nas nękała. Wiele osób całą trasę na zlot pokonało w deszczu. Ktoś tam nawet zrezygnował, bo mu się lusterko poluzowało ;). Ale poza tym było bardzo fajnie. Ludzie dopisali, w kluczowych momentach pogoda była znośna. Nie zabrakło żadnego akcentu dobrego zlotu. Także mam gorącą nadzieję, że tradycja nasza się utrzyma i będziemy dalej spotykać się, by nieco odpocząć od codzienności. 10 lat minęło jak z bicza…

Podsumowanie Ruperta

„Było chu**wo, padało, ludzie jakieś poj**ene, dzika merry rozj**ała mi system.”

Epilog

Już na swojej ulicy, pod samym domem po powrocie ze zlotu, ruszyłem ostrzej z pierwszego biegu, aby posłuchać, co tam się z tym motocyklem wyprawiało. Dźwięki, jakie doszły do mych uszu były koszmarne…
Pod garażem, gdy już zdjąłem bagaże, żal mi się zrobiło CBFy, bo upierniczona była niemożebnie. Wziąłem więc suchą szmatę i omiotłem nieco motocykl z poprzylepianego piasku, a na koniec na sucho też przetarłem łańcuch. Po tej operacji uznałem, że może posłucham raz jeszcze dźwięków dochodzących układu przeniesienia napędu, ale bez kasku. Wyjechałem więc za bramę domu i… nie usłyszałem nic… :O
Katowałem sprzęgło kilka razy dynamicznie ruszając i nic! Wszystko zniknęło!
Wtedy dopiero zaświeciła mi lampka w głowie. Łańcuch. W oliwiarce musiał skończyć się olej! Cholera wie, może nawet jeszcze w drodze na zlot. Łańcuch był suchy, przelany deszczówką kilka razy i w ten sposób zrobił ponad pół tysiąca kilometrów… Odczuwalne efekty, wibracje przenoszone na cały motocykl były tak silne, że nawet nie pomyślałem, że to może być przyczyną. Do dziś się dziwię, że suchy łańcuch mógł dawać aż tak mocne efekty.
Czym prędzej uzupełniłem olej w oliwiarce, a łańcuch po dokładniejszym wyczyszczeniu nasmarowałem pędzelkiem. I „awaria” zniknęła. Do końca sezonu przejechałem jeszcze ok. 5000km i więcej takich dźwięków i wibracji nie zanotowałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *