W drugiej połowie roku złapałem zajawkę na łażenie po górach i próbę zaliczenia jak największej liczby szczytów wpisanych na listę Turystycznej Korony Tatr. Oczywiście w miarę możliwości próbowałem łączyć to z motocyklem :).
Pierwszy wyjazd machnąłem 16 lipca, jakiś tydzień po ustąpieniu objawów Covida. Wstałem po 3:00 i ok. 4:00 wsiadłem na motocykl.
Za oknem było dość zimno – zaledwie 12 stopni, więc zbroję motocyklową założyłem na ubranie, w którym chciałem łazić po górach.
Te 12 stopni z początku okazało się upałem. W Korbielowie, gdzie dotarłem ok. 5:15, temperatura spadła do 6 stopni, a kawałek dalej, już na Słowacji najniżej odnotowałem 4,5 stopnia. Brrrr! Zmarzłem solidnie…
Z trasy przejazdu (celem były Vysoké Tatry) warta zapamiętania jest droga 584. Genialna, kręta, pusta. Palce lizać!
Na miejsce dotarłem ok. 7:20 i po upchnięciu ciuchów motocyklowych i kasku w kufrze, ruszyłem na szlak.
Tego dnia chciałem spróbować wejść na Sławkowski Szczyt, ale – wstyd przyznać – za słabo przygotowałem się do wędrówki i poszedłem w zupełnie innym kierunku ;). Ale nie ma tego złego – moja kondycja leżała, tak przez małą ilość ruchu, jak i przez Covid.
Zaszedłem więc tylko do Zbójnickiej Chaty, znajdującej się na wysokości 1960 m.n.p.m. Zajęło mi to jakieś 3h, ale na stromych podejściach bardzo mocno dostawałem po dupie.
W Zbójnickiej Chacie zorientowałem się, że Sławek to tak trochę nie tędy, więc zrobiłem sobie tam dłuższy postój i postanowiłem wracać. Czułem się i tak jak wydmuszka, więc nie miało sensu kozaczyć.
Na zejściu kilka razy spotkałem dzikiego lisa.
Skubaniec w ogóle nie bał się ludzi. Dreptał w dół szlaku wraz ze mną i kilka razy się z nim tasowałem. A gdy zatrzymałem się, aby coś zjeść, skubaniec okazał się tak bezczelny i odważny, że wyrwał mi bułkę z ręki :D.
Do motocykla wróciłem przed 14:00 i po przebraniu się pojechałem po swoich śladach z poranka do domu.
Winkle na drodze 584 w tę stronę były nawet przyjemniejsze… Pod koniec trasy musiałem jednak włączyć tryb ekonomiczny, gdyż koniecznie chciałem dojechać na „moją stację” w Gotartowicach, a komputer pokładowy krzyczał, że już nigdzie nie pojadę. Ostatecznie dojechałem do chaty i zrobiłem 463km na jednym baku. Zatankowałem 19,3l :). Spalanie wyszło na poziomie 4,2l/100km. Genialny wynik! Ale ostatnie ~30km komputer już pokazywał zerowy zasięg…
Drugą wyprawę w góry motocyklem zrobiłem 3 września. Tym razem postanowiłem wejść na najwyższy szczyt Tatr Zachodnich – Bystrą o wysokości 2248 m.n.p.m. W tym celu musiałem udać się do wioski Podbanské. Trasa przejazdu była bliźniacza do poprzedniej, tylko o paręnaście kilometrów krótsza.
I tym razem zimno mnie sponiewierało. Z tą różnicą, że teraz większą część trasy jechałem w 4-6 stopniach, a w najzimniejszym miejscu, już na Słowacji, komputer pokazał 2,5 stopnia… Wyjechałem o 4:00, a na miejscu zameldowałem się ok. 6:30.
W stronę szczytu poszedłem Kamienistą Doliną i przez pierwszą godzinę nie spotkałem żywej duszy.
Dopiero po dotarciu do głównej grani Tatr, na pograniczu polsko-słowackim, zacząłem spotykać pojedyncze osoby.
Jest to niewątpliwa zaleta słowackiej strony i mniej znanych szlaków – brak tłumów.
Na szczyt udało mi się wydrapać tuż przed 11:00. Widoki rekompensowały wysiłek.
Wtedy jeszcze nawet nie umiałem rozpoznać poszczególnych szczytów, zaliczonych później, jesienią. A należały do nich m. in. Starorobociański Wierch, czy grań Otargańców, z górującą w jej paśmie Raczkową Czubą.
Po 20 minutach spędzonych na szczycie ruszyłem w dół, w stronę Doliny Bystrej.
Zejście było długie, żmudne i w sumie mało ekscytujące.
Do motocykla dotarłem tuż przed 15:00 i po przebraniu się pognałem do domu. Bez kombinacji, po swoich śladach i sprawdzonej, przyjemnej trasie :). Znów udało mi się całą wycieczkę obrócić na jednym baku. Pokonałem 451km, wlałem 18,5l, a motocykl spalił 4,1l/100km :).
I tyle!
W Tatrach byłem jeszcze kilka razy, ale pozostałe wyjazdy, z uwagi na niskie jesienne temperatury, musiały odbyć się już samochodem…