No i niestety stało się. Nie doczekaliśmy się kolejnej edycji Rybola. Ósmy Pasażer Nstromu zeżarł nam uczestników :P. A tak serio, to po ostatnim Rybolu trochę podupadliśmy na duchu. Stara ekipa z początków Rybola całkowicie się wykruszyła, a przy próbach zorganizowania wiosennej edycji, zadeklarowały swoje przybycie praktycznie same nieznane mi osoby i to w bardzo ograniczonej liczbie. Odechciało mi się więc bawić w organizację zlotu…
I tu nagle zjawił się Tuba z nowym pomysłem – przeniesienia Rybola w nowe, „świeże” miejsce – nad Jezioro Turawskie niedaleko Opola. Tuba znalazł ośrodek, ustalił termin na 12-13 kwietnia i zapodał konto do wpłat :). Coś się ruszyło!
Ale i to od razu nie wypaliło. Na zlot zapisała się co prawda zadowalająca liczebnie grupa ludzi (choć i tak znacznie skromniejsza od tego, do czego przywykliśmy), ale z kolei plany pokrzyżowała nam pogoda. W dzień wyjazdu lało jak cholera, a prognozy zapowiadały same nieprzyjemności na cały weekend. Przesunęliśmy więc termin o tydzień, na 19-20 kwietnia.
Tu z kolei pojawiło się jeszcze więcej schodów. Rozpoczęcie Sezonu na Jasnej Górze, odbywające się w tym samym terminie, przyciągnęło całą armię motocyklistów, uszczuplając szeregi zainteresowanych Turawą do 8 (słownie: ośmiu) osób :D. A na to wszystko w sobotę 19 kwietnia znowu lało :]. Do trzech więc razy sztuka – odsunęliśmy zlot o tydzień, na termin ostateczny – 26-27 kwietnia. Ostatni weekend przed majówką :P.
Nasza liczebność na ten termin wzrosła zaledwie o kilka osób, ale co tam. W kameralnym gronie też da się bawić! A że pogoda tym razem dopisała, nic już nie mogło nas powstrzymać przed wyjazdem na zlot…
Nastała wreszcie TA sobota – 26 kwietnia. Pod radiostacją miałem zjawić się o 13:00, więc miałem z rana sporo czasu na wszystko. Aż za dużo – nie wiedziałem, co ze sobą zrobić :P.
Spakowałem swoje rzeczy do lewego kufra, zostawiając miejsce w topku na piwo :P, a w prawym na bagaż Roksany – koleżanki poznanej na ostatnim Rybolu, którą zabierałem na zlot. Roksi co prawda od jesiennego zlotu zdążyła kupić motocykl i zdać prawko, ale nie posiadając garażu w Gliwicach, sprzęta miała w Zawierciu. Skazana więc została na plecaczkowanie :].
Około 11:20 polazłem po motocykl. Podstawiłem go pod blok, gdzie uzbroiłem go po raz pierwszy od zakupu w kufry. Całkiem nieźle się prezentuje w roli turystyka :].
Przed 12:00 ruszyłem do Gliwic. W sumie zdziwiony byłem, że tak duża różnica w obciążeniu kufrów (jeden pusty, drugi pełny) była praktycznie nieodczuwalna podczas jazdy. No ale z drugiej strony w swoim kufrze miałem tylko śpiwór, polar, spodnie i poduszkę, więc same lekkie graty. Może przy większym załadunku już ta różnica dałaby mi popalić :].
Pod akademik Roksany zajechałem jakoś o 12:20. Stała tam już zaparkowana Virazka 535 Jasiola :]. No i jakoś tak po 15 minutach byliśmy już gotowi do startu :).
Po szybkim tankowaniu, stawiliśmy się na parkingu pod radiostacją. I byliśmy pierwsi :P. Nie ma to jak zabójcza frekwencja! 😉
Po paru minutach podjechał pod radiostację CiasnyBaniak na Fazerku, a chwilę później jeszcze Tuba z Magdą na zielonej Kawie ZX6R. I jak się okazało – byliśmy już w komplecie :P.
Czekając do 13:30 na ewentualnych niezapowiedzianych zlotowiczów, doczekaliśmy się na Bahamę, który jednakże wpadł tylko powiedzieć nam „cześć” :]. Dyżur w robocie uniemożliwiał mu wyjazd…
Skoro nie było na co czekać – ruszyliśmy w długą. Przy akompaniamencie pustej dwururki Jasiolowej Virazki opuściliśmy Gliwice i pomknęliśmy w stronę Opola starą drogą nr 94. Przelotową zapięliśmy niezwykle spokojną – w zasadzie nie przekraczaliśmy 110km/h. Zasnąć można było! 😉
Gdzieś po drodze zatrzymaliśmy się w knajpie, gdzie czekali na nas kolejni dwaj zlotowicze, tj. kolega T2 z drugą połową :]. Co prawda przybyli puszką, ale widząc nasze motocykle, zdecydowali się jednak wygrzebać motocykl i dołączyć do nas pod Realem w Opolu :).
Kiedy chcieliśmy opuścić zajazd, okazało się, że Virażka się zbuntowała. Zajęczała rozrusznikiem, zamrugała kontrolkami, po czym stwierdziła, że możemy się wypałować :]. Jednak nie z nami takie numery! Żeby łaski nam nie robiła, uznaliśmy, że weźmiemy ją po prostu na pych i będzie po sprawie. Ale niestety Virażka była sprytniejsza :P. Przy próbach zmuszenia jej do współpracy, na złość zaczęła ślizgać się na sprzęgle, sugerując nam kolejny raz, byśmy się wypałowali ;).
Okazało się, że linka sprzęgła nie miała w ogóle luzu, a co gorsza – nie dało się go wyprodukować. Wszystkie śruby regulacyjne powkręcane na maksa, a linka ciągle „za krótka”. Czary…
Ostatnią deską ratunku było zatem odpalanie moto na pych z pominięciem używania sprzęgła – poprzez „przegwałcenie tłoków”… Aby sprawę ułatwić, Jasiol zarzucił trójkę, rozhuśtaliśmy w trzy osoby sprzęta, po czym popchnęliśmy z całej siły… Udało nam się przegwałcić ciśnienie sprężania, sprzęgło nie pośliznęło się i… Virażka natychmiast zaskoczyła :). Ufff!
Paręnaście minut później już staliśmy pod Realem :). Tam Jasiol miał dylemat, czy gasić silnik, ale ostatecznie było dosyć miejsca na pchanie moto, więc się na to zdecydował. Zrzuciliśmy z siebie motozbroje i udaliśmy się na zakupy. Parę kiełbas, pieczywo, dużo piwa, coś na kaca i już ;).
Spod Reala ruszyliśmy przed 16:00 w powiększonym składzie – T2 dojechał do nas swoim Intruzem 800 – również z pustymi wydechami, tak do kolekcji :P.
Pomknęliśmy jeszcze jakieś 20km do Turawy i potem nieco dziurawymi drogami wzdłuż jeziora dokulaliśmy się do naszego ośrodka Jowisz. W jednym miejscu zaliczyliśmy z Roksaną taką dziurę, że CBFa przyrżnęła centralką o asfalt :P. Ale to też trochę z mojego lenistwa ponieważ nie utwardziłem zawieszenia na okoliczność ciężkiego pasażera :P.
Zaparkowaliśmy graty koło recepcji ośrodka, w której po chwili zniknął Tuba. Parę minut później skasował od nas należność za spanko i już z kluczami mogliśmy udać się na poszukiwania naszego domku.
No i to były naprawdę poszukiwania :]. Zatrzymaliśmy się koło budynku, który teoretycznie miał być nasz, ale żaden klucz nie chciał spasować do drzwi. Zaczęliśmy więc jeździć z Tubą po terenie całego ośrodka w poszukiwaniu naszego domku, jednak zakończyły się one fiaskiem :). Ekipa grzecznie czekała, a co bardziej zmęczeni, już pili piwo :P.
Tuba zaczął dzwonić do właściciela ośrodka i gdy się już dodzwonił, nagle – Sezamie otwórz się! – jeden klucz okazał się pasować do zamka :P.
Wprowadziliśmy się do domku. Były tam 4 pokoje – trzy dwójki i jedna czwórka :]. Ja zainstalowałem się do czwórki z Roksaną, Jasiolem i Baniakiem, a reszta rozparcelowała się w dwójkach.
No to domek już był, piwo i parking dla moto też, plaża, stoliki, ładna okolica…
Brakowało tylko ogniska ;).
Na nasze pytanie o drewno, dowiedzieliśmy się, że rośnie ono w lesie :P. Spoko! Szable w dłoń (znaczy puszki z piwem :P) i męska wyprawa po drewno – zresztą zakończona pełnym sukcesem. Przytargaliśmy solidne bale, które bez siekiery dosyć ciężko było skrócić, ale i z tym sobie jakoś poradziliśmy :).
Kiedy udało nam się już ognicho rozkulać (o dziwo bez udziału benzyny!), znalazłem sobie kija do smażenia kiełbas i rozpocząłem swoją długą i bolesną przygodę z obróbką cieplną pożywienia…
Pierwsza kiełbasa, gdy już w zasadzie „dochodziła”, poległa – upalił się kijek tuż za kiełbasą i było po sprawie :(.
Druga kiełbasa – pękła sobie i spadła do ogniska :].
Trzecia kiełbasa – kolejna ofiara upalonego kijka…
Czwarta kiełbasa – już na pożyczonym kiju – pękła i wpadła w ognisko :P.
Piąta kiełbasa – przeciąłem ją na pół i nabiłem dwa kawałki na jeden kij i nie ryzykując dłuższej walki (wszyscy już jedli :P), zeżarłem ja na pół surową ;).
W międzyczasie zadzwonił do mnie Ynciol i pytał o drogę pod nasz domek. Wyjaśniłem mu wszystko dokładnie, po czym okazało się, że rozmawiał ze mną będąc z drugiej strony domku :]. Przyjechał z Basią i Draco :). Ekipa powiększyła nam się więc o dwóch Zjebów i Basię ;).
Niedługo później zjawił się też Zimer i Dawid z dziewczyną oraz brat bliźniak od T2 z drugą połową :). Było nas coraz więcej :).
Ponieważ drewno szybko się kończyło, kilka razy lazłem do lasu z Jasiolem i Ynciolem nałamać zeschniętych drzewek. Było ich całkiem sporo, więc nie groził nam kryzys paliwowy :].
I tak z wolna czas nam płynął na zabawie przy ognisku, piwkowaniu, rozmowach, śmiechu… Mało nas było, ale bawiliśmy się doskonale :). Niska frekwencja nie mogła w niczym nam zaszkodzić, a może wręcz przeciwnie – stworzyła tak fantastyczny klimat :).
Już wczesnym wieczorkiem zjawiły się jeszcze trzy osoby na trzech sprzętach. Sbowman, Komornik 😛 i Lilivampire :].
Ponieważ piwka już troszkę się wylało, fantazja w ekipie kwitła. Tuba odpalił swoją machinę i przyjarał lekko laczka.
CiasnyBaniak nie pozostał mu dłużny i swoim Fazerem też pokazał to i owo :). I wtedy do akcji wkroczył Draco. Wskoczył na Transalpa, wjechał na „plażę” i wyrzucając fontanny piasku, zaczął orać ją wzdłuż i wszerz. Na koniec zaś zakopał sprzęta po sam łańcuch :).
Kiedy maszynkę wygrzebaliśmy z piasku, Draco zaproponował, żebym się karnął :). Noo, zaskoczył mnie, ale prosić się nie dałem :P. Zaraz sam odwalałem dzikie harce po piasku :). Przednia zabawa!
Ekipa rozkręciła się i padło hasło, by udać się po wódkę weselną :D. Na terenie ośrodka odbywało się bowiem – jak za najlepszych rybnickich zlotów – wesele :). Większości z nas nie trzeba było tego dwa razy powtarzać :P.
Wsiedliśmy na sprzęty – nawet Jasiol dał radę odpalić Virówkę – i pognaliśmy przez ośrodek na poszukiwanie weseliska :). Objechaliśmy teren ośrodka w te i we w te, a gdy trafiliśmy na kolesia w garniturze siedzącego z jakąś panną na ławce, uznaliśmy, że musi mieć on coś wspólnego z weselem. Kulturalnie więc poprosiliśmy go o flaszkę, odkręcając manetki do odcięcia i trąbiąc klaksonami :P. Ryk niesamowity!
Gościu szybko się w sytuacji odnalazł. Podszedł do nas i zaczął bawić się w dyrygenta, wskazując, który motorek lub grupa motocykli ma w danym momencie „grać” :). I tak bawił się z nami przez dłuższą chwilę, nim nas uciszył :). Zabawy oczywiście wszyscy mieliśmy po pachy :P.
Gdy zaległa względna cisza, koleś przemówił. Stwierdził, że co prawda nie jest z wesela (a to skurczybyk! ;)), ale że postara się zorganizować nam Młodą Parę. Poszedł i po chwili wyległo do nas kilku gości weselnych wraz z Nowożeńcami :). No to znowu – do odcięcia! 😀 Aż się GPZta opluła płynem chłodniczym ;).
Panna Młoda okazała się nie być kobietą sztywną (choć może była tylko lekko rozmiękczona :P), bowiem zamiast się speszyć, rezolutnie podciągnęła śnieżnobiałą kieckę do góry i siadła Jasiolowi na plecy :D. Po chwili nawet przejęła kontrolę nad manetką gazu, dając biednej Virażce taki wycisk, że aż Jasiu musiał się czegoś chwycić z wrażenia :P. A że najbliżej było kolano Panny Młodej, to już czysty zbieg okoliczności ;).
Porobiło się trochę zamieszania. Paru gości z wesela macało nasze sprzęty, kręciło manetkami, Nowożeńcy robili sobie fotki na motocyklu, a jedna panna w krótkiej spódniczce wlazła Baniakowi na plecaka, zasłaniając sobie to i owo rękami ;). Ubaw nie z tej Ziemi :P.
I jakoś w końcu tak wyszło, że gdy już flaszkę dostaliśmy, porwaliśmy motocyklami Młodą Parę i jeszcze tę jedną kobitkę w „mini” pod nasz domek :). Chyba się chcieli weselnicy przejechać na dwóch kółkach :).
Pod domkiem jednak chyba Pan Młody się trochę zestresował, bo wszyscy pozsiadaliśmy z motocykli i jakoś nikt nie kombinował nad odwiezieniem weselników z powrotem :). Świeżo upieczony mąż znalazł się więc nagle sam z dwiema kobietkami w środku imprezy motocyklistów :P. Dlatego też bez targowania się obiecał drugą flaszkę za odwiezienie na wesele :D. Na tak postawioną sprawę natychmiast zagadały trzy maszynki i weselnicy szczęśliwie trafili do swoich, a my wzbogaciliśmy się o drugą weselną flaszkę :D.
Po całej tej akcji zorientowaliśmy się, że ognisko troszkę nam zaczęło przygasać. Drewna już nie było, więc trzeba było zorganizować wyprawę do lasu :). Problem panujących już ciemności rozwiązał T2, wjeżdżając do lasu swoim Intruzem i oświetlając nam drogę :).
Kiedy i drewno było, ognisko płonęło wesoło, a pierwsza flaszka powoli się osuszała, zainteresowaliśmy się łódką, która stała sobie do góry dnem za płotem parę metrów od ogniska :P. Sforsowaliśmy płot i z myślą o wodowaniu, odwróciliśmy łódź do naturalnej pozycji :]. Zaraz też wylądowaliśmy na pokładzie, żeglując po trawie ;).
Na szczęście mieliśmy jeszcze na tyle rozsądku, że łódki nie zwodowaliśmy :P. Mogłoby to się naprawdę nieciekawie skończyć… :]
Natomiast zaraz obok tego płotu była wieżyczka obserwacyjna i od wspinaczki na nią już nic nas nie mogło powstrzymać :). Wleźliśmy z Jasiolem i Roksaną na górę, ale, że nic ciekawego tam nie było, to szybko zleźliśmy na dół. Ja z rozpędu wlazłem jeszcze na pobliskie drzewo, ale i tam nie było za bardzo nic do roboty…
Wróciłem pod ognisko.
Tam zająłem się dokładaniem drewna do ognia. Posadziłem dupsko na stosie drewna tak by mieć ogień w zasięgu ręki i przez dłuższy czas bawiłem się w „walkę o ogień”.
Ekipa siedziała sobie w kółko i toczyła nocne Polaków rozmowy :). Już z wolna wszyscy czuli zmęczenie – widać było, że impreza chyli się ku końcowi…
Ale nie :). Nagle Komornik i T2 odpalili swoje maszyny i stając naprzeciwko siebie, zaczęli kopać dziury w glebie :P. Szkoda im było opon na asfalt, jak zresztą wszystkim obecnym :P. Intruz i LS Savage :). Puste wydechy :). Ryk jak jasna cholera! 😛
Po tej akcji Zimer i Dawid zwinęli się już do domu. Draco pojechał już wcześniej – zaraz po weselnej akcji :). Także ekipa się już z wolna wykruszała… I też zresztą niedługo później wspólnie zdecydowaliśmy o zakończeniu balangi i udaniu się na spoczynek. Chyba była już północ…
Ranek w sumie ciężki o dziwo nie był. Poderwałem się koło 8:00 rano i polazłem na obchód ośrodka, szacując straty :]. I w sumie poza kilkoma dziurami w ziemi, powszechnym bajzlem i śladami na plaży – strat nie odnotowałem :).
Wciągnąłem sobie jogurt i zabrałem za sprzątanie. Po chwili dołączyli do mnie Jasiol, Baniak i Roksana, więc sprawnie nam to poszło :).
Powoli ekipa się zwlekała z łóżek. Najpóźniej wstali Ynciol z Basią, ale to w sumie zrozumiałe ;).
Ponieważ nie było co robić, zaczęliśmy kombinować nad powrotem do domów. Spakowaliśmy się, dojedliśmy to i owo i jakoś ok. 11:00 opuściliśmy ośrodek.
Rajza do domu przebiegała tą samą traską, co wczoraj. Pusta asfaltówka z szerokimi poboczami, przelotowa 90-100km/h… Nuda! 😛 Dlatego bawiliśmy się w jazdę zakosami, czasem i po całej szerokości jezdni ;). A co tam – nie będziemy zjeżdżać opon na kwadrat :P.
Do Gliwic dojechaliśmy jakoś po 12:00 w cztery już tylko motorki. Tam Tuba się od nas odłączył, a ja odstawiłem Roksanę do akademika. Do Rybca zajechaliśmy w trzy sprzęty – Ynciol z Basią, Jasiol i ja. Tam Jasiol pojechał do siebie do Jastrzębia, a my wylądowaliśmy w McShicie na drugim śniadaniu :). A do domu skulałem się ok. 14:00…
Podsumowując?
Rewelacyjny zlocik :). Jak to napisał Tuba:
– To spotkanie było idealnym przykładem tego, że jakość imprezy niekoniecznie musi iść w parze z dużą ilością uczestników!
I tego się trzymajmy :). Jak są zgrani ludzie to i w kilka osób da się tak imprezować, że szkoda wracać do domu… Z tego też powodu pojawiły się głosy, by Turawę powtórzyć… już w czerwcu :D. No, zobaczymy… 🙂