Wyjazd ten był czystym spontanem. Spontanem, który zapoczątkowany został przez jeden post na Forum CBF. Napisany został przez koleżankę z pomorza o nicku „Szczęście”:
„10-go października wybrałam się na wypad ze znajomymi, a że koledze moto padło, to pojechaliśmy jednym – moją cbf, plus 3 inne. W Sopocie zjedliśmy sobie coś i wyjeżdżaliśmy na drogę główną… Po jakichś 500 m, będąc już na głównej, pan, polski Niemiec, stwierdził, że skręci sobie do Grandhotelu i miał oczy w doopie, myśląc pewnie już tylko o drinku z palemką. Więc skręcił nam przed samym kołem wymuszając pierwszeństwo… Huk, ból, upadek, krzyki ludzi… Zdjęłam kask, nie mogę się ruszyć, podbrzusze boli, ręka w kawałkach… 20 m dalej leży mój motocykl, pod nim kolega… Karetki, policja, straż… Szpital. Miednica w puzzlach, krwotok wewnętrzny, ręka złamana i zwichnięta, obite płuco…. Mi mówili „będzie dobrze”, mężowi mówili „stan mocno krytyczny”… Żyję, dałam radę… Dużo krwi, operacje… Pół godziny reanimacji, kolega zmarł w karetce… Boli jak diabli, fizyczny ból minie, ale psychika chyba nigdy… Sekunda, może pół, zmieniła moje życie, mojej rodziny, zabrała mi kumpla!” |
Post pojawił się na forum w niedzielę 21 października i – co tu dużo pisać – trochę nas zmroził. Tego samego jeszcze dnia założyliśmy więc z Raphim na forum wątek, aby zebrać jakąś ekipę i pojechać Kaśkę odwiedzić w szpitalu. Wieczorem już miałem PW od Sarny z Warszawy, że we wtorek mógłby do Gdańska pojechać. Raphi też był chętny, ale musiał wziąć urlop. Ja miałem wolne, tylko kieszeń trochę krótką… Ostatecznie jednak w poniedziałek 22 października dogadaliśmy się we trójkę, że się do Kaśki wybierzemy. Z Sarną umówiliśmy się na A1 za Toruniem, a ja z Raphim o 7:00 rano w Siewierzu. I tak, z dnia na dzień urodził się nieplanowany wyjazd nad morze…
23 października 2012 r.
Budzik nastawiony miałem na godzinę 5:20. Wstałem, wziąłem szybki prysznic, zjadłem śniadanie, ubrałem się w moto-ciuchy, spakowałem do plecaka parę dodatkowych ubrań i przed 6:00 wyszedłem z domu.
Pogoda była przykro-jesienna. Lekka mgiełka, mżawka, zimno, mokro. I ciemno.
Wyciągnąłem motocykl z garażu, odpaliłem, wrzuciłem plecak do kufra i po prostu ruszyłem w drogę. Za całe przygotowanie motocykla do trasy posłużyła przeprowadzona dzień wcześniej kontrola stanu oleju w silniku… :]
Dojazd do A1 był paskudny. Ślisko, ruch większy, niż sądziłem, mżawka osadzała się na szybie kasku, a światła samochodów oślepiały. Na szczęście po wjeździe na A1 było już tylko lepiej. Zapiąłem początkowo 140km/h, ale w okolicach Węzła Sośnica zorientowałem się, że powinienem zdążyć na czas, więc zwolniłem do 120km/h.
O 7:03 zatrzymałem się na umówionym z Raphim miejscu, tj. na Gierkówce zaraz za zjazdem na Zawiercie w Siewierzu. Raphi pojawił się po kilku minutach, więc można było pognać już wspólnie dalej.
Przelotowa nasza w zasadzie nie przekraczała 140km/h, mimo, że zrobiło się sucho i jasno. Nie chcieliśmy specjalnie narażać się Policji oraz dbaliśmy o ekonomię spalania ;).
W Częstochowie powitały nas bardzo konkretne korki, przez które, nawet na moto, ciężko było się przeciskać. Raphi trafił też na jednego pa(ca)na, któremu bardzo przeszkadzało, że omijamy korek bokiem i postanowił zepchnąć go na pachołki rozdzielające pasy. Raphi schował się za jego auto, ale przy najbliższej okazji wyprzedził go, nieznacznie modelując mu ustawienie lusterka wstecznego butem :].
Za Częstochową na pierwszej napotkanej stacji benzynowej zatankowaliśmy sprzęty pod korek i pognaliśmy dalej ku Łodzi. Tę ostatnią przejechaliśmy bez GPSa, a więc i bez problemów ;). I grzejąc dalej po 120-130km/h po długich prostych doczłapaliśmy się ok. 10:30 do Włocławka. Mieliśmy już w kołach ok. 370km, których pokonanie zajęło nam cztery i pół godziny.
Tu już trzeba było coś zjeść, a najłatwiej było o McDonalda. Zatrzymaliśmy się w centrum miasta pod McDrive’em i zamówiliśmy żarcie. 3 minuty później, szamając wieśmaki, skontaktowaliśmy się z Sarną, który – jak zeznał – już czekał na nas na autostradzie A1 za Toruniem… A mówiłem mu, że godzina 11:00 to najwcześniej, jak możemy tam być :P.
Już na tym etapie wyprawy stało się dla mnie jasne, że coś dzieje się z moim motocyklem. O ile zawsze palił tyle samo co CBF Raphiego i w tego typu trasie mieścił się ze spalaniem w 5,5l/100km, tak teraz niemożliwością było zejście poniżej 6l i średnia wychodziła o pół litra wyżej niż Raphiemu :(.
Ale nic to, trzeba było jechać.
Z gumową bułką i kawałkiem panierowanej kury w żołądkach dopadliśmy bramek A1 w Toruniu i skierowaliśmy się ku pierwszej stacji na trasie, gdzie Sarna czekał.
A ja już miałem rezerwę! Stacji zaś nie było… Jakoś po zeszłorocznej szarży ze szwagrem nad morze miałem wrażenie, że ta stacja jest zaraz za bramkami… A tu przez kilkadziesiąt kilometrów echo… 🙂 W końcu ze 150km/h musieliśmy zwolnić do 120km/h, aby w ogóle dojechać i… na oparach benzyny udało się to ;).
Na stacji jednak mały zonk. Nie było prądu i dystrybutory nie działały :). Trzeba było czekać… Obsługa stacji obiecywała, że zajmie to tylko parę minut. Wyjścia i tak nie mieliśmy, bo miałem pusty bak :P.
Na Stacji odnaleźliśmy Sarnę, który przyciął sobie komara na swoim Viadrze. Pogadaliśmy sobie chwilę, a gdy odblokowali na stacji sikawki, napełniliśmy baki benzyną. I w drogę!
Po dojeździe na bramki pod Gdańskiem kolejne dwa zonki. Pierwszy, to opłata za przejazd. Pierdo**ne 30zł za 150km autostrady! Za motocykl! Przejazd w jedną stronę! Jakaś paranoja…
Drugi zonk już weselszy – okazało się, że żaden z nas nie wiedział, gdzie dalej mieliśmy jechać ;). Nikt nie wziął GPSa, nikt na mapie nie sprawdził dojazdu… W związku z czym po prostu wjechaliśmy do Gdańska i błądząc pytaliśmy ludzi jak dojechać do szpitala na Zaspie :).
Ostatecznie do celu dotarliśmy w okolicach godziny 14:00. Upolowaliśmy jeszcze dwa sklepy, aby nie iść w odwiedziny z pustymi rękami i po drobnych zakupach wpadliśmy do labiryntu szpitalnych korytarzy.
Nieznajomość nazwiska Kaśki spowodowała, że zwędrowaliśmy pół szpitala, zahaczając nawet o oddział ginekologiczno-położniczy. Ostatecznie jednak trafiliśmy tam gdzie trzeba :).
Niejakim zaskoczeniem było dla mnie, że Kaśka miała jaskrawo-rude włosy. W avatarze na forum były one czarne :P. Niemniej nasza niezapowiedziana wizyta była nie gorszym zaskoczeniem dla Kaśki :).
A idąc dalej tropem zaskoczeń, całą naszą trójkę dosłownie powalił pełen optymizmu i wesołości nastrój naszej koleżanki. Uśmiech nie schodził z jej twarzy nawet na chwilę, a opisując nam wypadek skupiała się przede wszystkim na – w sumie trudnych do znalezienia – co weselszych epizodach z akcji ratunkowej :). A wisienką na torcie było stwierdzenie: „Noo, morfinka jest zajebista!” 😉
Także zamiast pocieszać koleżankę, śmialiśmy się z tego, co nam mówiła i opowiadała :). I broniliśmy się, bo rzucała w nas pluszakami :P.
Kaśka leżała na łóżku z lewą ręką w gipsie, zaś wokół bioder miała obręcz, przy pomocy której ześrubowaną miała miednicę. I chociaż na pewno nie było to ani miłe, ani przyjemne – Kaśka śmiała się i z tego. Mówiła, że mogliśmy jej kupić zestaw narzędzi, to by sobie sama regulowała śrubki w obręczy. A wystające druty uznała za świetny osprzęt do nabijania kiełbasek :].
No po prostu jednym słowem – morowa kobitka i wyjątkowo twarda sztuka :).
Dużo można by napisać na jej temat dobrego, ale nie tutaj miejsce na to. Nasz grafik też był dosyć napięty, więc nasza wizyta była stosunkowo krótka – siedzieliśmy u Kaśki jakąś godzinkę. I niestety nikt z nas nie wpadł na to, aby zrobić jakieś zdjęcie… Choć w sumie z drugiej strony okoliczności nie sprzyjały fotografowaniu :).
Kiedy opuściliśmy szpital zrobiliśmy małą burzę mózgów, aby ustalić co dalej. Raphi koniecznie chciał zobaczyć morze i w sumie rację miał. Przejechać taki hektar ze Śląska do Gdyni i nie przywitać się z morzem, to byłaby profanacja…
Zatem dosiedliśmy naszych maszyn i pognaliśmy w stronę Władysławowa… Nie mając jednak GPSa, kierowaliśmy się po znakach, które przegoniły nas przez zatkane centrum Trójmiasta. Zatrzymały nas więc po drodze jakieś trzy miliardy czerwonych świateł i nawet bardzo agresywne lawirowanie między puszkami, z prawej, z lewej, środkiem, dołem i górą :P, niespecjalnie przekładały się na jakieś dynamiczne postępy w dojeździe do Zatoki Gdańskiej.
Ostatecznie w Pucku wylądowaliśmy dopiero o 16:30. Tam obowiązkowo zatrzymaliśmy się, aby uwiecznić chwilę i dać Sarnie możliwość pooddychania nikotyną :).
Byliśmy nad morzem! 🙂
Raphi na tym etapie stwierdził, że Zatoka Gdańska mu wystarczy do szczęścia i nie musimy jechać dalej. Wcześniej chciał pchać się aż na Hel ;). Po 10 minutach postoju obraliśmy więc kurs powrotny, celem którego stała się Warszawa – Sarna zaoferował nam nocleg u siebie.
Powrót nie był tak upierdliwy, jak dojazd do Pucka, bo zamiast pchać się przez Trójmiasto, przed Gdynią odbiliśmy na obwodnicę S6. Ja miałem już trochę mało paliwa, ale myślałem, że przed autostradą jakaś stacja się napatoczy. Niestety – myliłem się. U nas potrafią stawiać tylko bramki i ViaTolle… Musieliśmy więc zjechać z S6 tuż przed wjazdem na A1, aby poszukać gdzieś benzyny…
Po napełnieniu zbiorników na jakimś zadupiu w zasadzie już po ciemku wskoczyliśmy na A1 i pognaliśmy w stronę Torunia. Zapięliśmy przelotową z zakresu 160-170km/h i grzaliśmy tak cały odcinek. A ja tylko z przerażeniem patrzyłem jak wskazówka paliwomierza spada do zera…
Po opuszczeniu autostrady zjazdem na DK10 odwiedziliśmy pierwszą stację i tam mało nie dostałem zawału. 7,2l/100km. CBF Raphiego wykazała się apetytem niemal o litr na setkę mniejszym… Masakra!
Od tego momentu na prowadzenie wyszedł Sarna. Było już całkiem ciemno, a droga była zwykłą krajówką, jedno jezdniową. A Sarna zapiął 120-130km/h i nie było zmiłuj – grzał tak aż do samej Warszawy (no, z jakimś tam postojem na tankowanie). Istna rzeź! Z taką przelotową, to bym może jechał za dnia w lecie. A tu kilka stopni nad zerem, ciemno i jazda jak na torze wyścigowym :]. I choć byłem już mocno zmęczony, to taka jazda nie pozwoliła mi ani razu ziewnąć pod kaskiem ;).
W Warszawie u Sarny wylądowaliśmy więc już o 21:00.
Tam po szybkim rozpakowaniu się, gorącej herbacie z cytryną i ciepłym prysznicu, zasiedliśmy przy piwku do nietypowej – jak dla mnie – kolacji. Sarna ma bowiem w domu kominek i… zrobił nam kiełbaski z kominka ;). Normalnie nadział je na kijek i wsadził do kominka ;). Z musztardą i piwem smakowały zupełnie jak ze zlotowego ogniska :). Po takim dniu to była bajka!
Czas do północy zleciał nam jak z bicza i trzeba było pomyśleć o spaniu. Sarna musiał iść rano do pracy, a my z Raphim mieliśmy jeszcze 350km do domu…
Tego dnia stuknęło mi 1097km. Jest to zatem najdłuższy dystans, jaki pokonałem w życiu jednego dnia wyłącznie po naszych polskich drogach.
24 października 2012 r.
Wstaliśmy jakoś po 7 rano, jak już wszyscy domownicy, poza Sarną, powychodzili do prac i szkół.
Sarna zapodał nam śniadanie i po 8:00 zaczęliśmy pakować się do drogi.
Okazało się, że w nocy był mróz. Na siedzeniu motocykla miałem warstwę lodu z perlistej rosy, zaś stacyjka okazała się być zamarznięta :). Nie mogłem odblokować kierownicy! 😀
Na szczęście Sarna znalazł w domu odmrażacz do zamków, więc po paru minutach lód skapitulował, a stacyjka się odblokowała :).
Ok. 8:30 pożegnaliśmy się z Sarną i ruszyliśmy w drogę. Niestety musieliśmy ominąć całe centrum Warszawy w porannych godzinach szczytu. Istna rzeź! Kilkanaście kilometrów korków, świateł, przepychania się… Poruszanie się czymkolwiek szerszym od motocykla po Warszawie po prostu mija się z jakimkolwiek sensem…
Za Warszawą zatankowaliśmy motocykle i uzgodniliśmy, że wracać będziemy spokojnie, nie przekraczając 130km/h. I tak też było – jechaliśmy równiutko, spokojnie, 120-130km/h. A że było pieruńsko zimno, to po drodze nie omieszkaliśmy zrobić sobie postoju na rozgrzewającą kawę i coś na ząb.
Pozytywnym aspektem naszej trasy okazała się ledwo oddana do użytku nowa ekspresówka S8. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej na trasie tej przez ponad 100km jeździło się po zwężkach, wahadłach i w korkach. A teraz – piękna dwupasmowa droga!
Z S8 w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego zjechaliśmy na Gierkówkę i dalej bez pośpiechu dociągnęliśmy do Częstochowy. Powolna jazda zdecydowanie poprawiła ekonomię spalania w moim motocyklu, ale i tak paliwomierz opadał szybciej niż u Raphiego.
W Siewierzu rozjechaliśmy się już każdy w swoją stronę. Ja poleciałem po S1 w stronę Pyrzowic i A1, a Raphi w przeciwnym kierunku, na Kraków.
Udało mi się dojechać z Warszawy aż do Auchana w Gliwicach na jednym zbiorniku. Tam zatankowałem i spalanie wyszło 5,4l/100km. Niby fajnie. Szkoda tylko, że Raphi zszedł poniżej 5l/100km, a przy tak samo spokojnym powrocie ze Szwajcarii w 2009 roku moto paliło mi 4,6l/100km…
No i w zasadzie to tyle. Do domu dokulałem się przed godziną 14:00, pokonując tego dnia 386km.
Cały wyjazd zamknął się dystansem 1483km.
Co do Kaśki?
Bardzo wszyscy byliśmy pozytywnie zaskoczeni i szczęśliwi, widząc ja w tak dobrej kondycji psychicznej. Niejedną osobę taki wypadek potrafiłby złamać. Kaśka się jednak nie dała :). Pozostaje nam tylko trzymać kciuki za jej szybki powrót do pełnej sprawności fizycznej! No i aby doczekała się jakiejś sprawiedliwości, bowiem sprawca wypadku postanowił nie poczuwać się do odpowiedzialności…