Wypadki opisywane tutaj działy się już dosyć dawno, więc fakty i daty pozacierały mi się nieco w pamięci. Z uwagi jednak na to, iż historię tą nie raz z rozrzewnieniem wspominaliśmy z Browarem przy piwie, postanowiłem zrekonstruować ja tutaj, aby nie uległa całkowitemu zapomnieniu.
Wydarzenia te dotyczą jednego pamiętnego powrotu do domu z pracy. Powrotu, który nosi nazwę „Rajd o kropelce”… 🙂
To musiała być druga połowa października 2008 roku. W miesiącu tym otrzymałem zatrudnienie w firmie, w której Paweł wojował już od kilku miesięcy. Miejscem naszej pracy było Zabrze, gdzie też – gdy pogoda pozwalała – śmigaliśmy na motocyklach.
Tamtego dnia przyjechaliśmy do roboty właśnie na sprzętach. O 15:00, po pracy, postanowiliśmy puścić się do domu nieco inną drogą, aby nie wałkować kolejny raz nudnej autostrady. Pogoniliśmy więc wiaduktem nad A4 w stronę Chudowa, by przez Ornontowice, Orzesze i Bełk wrócić do Rybnika.
Wszystko szło cacy przez zaledwie kilka kilometrów. Jeszcze przed Chudowem nagle Browar po wyprzedzeniu jakiegoś delikwenta zaczął zwalniać, a po chwili wrzucił kierunek i zjechał na pobocze. Zatrzymałem się również i na moje pytające spojrzenie Browar odpowiedział, że moto po prostu sobie zdechło.
No to ładnie. Byliśmy ok. 40km od domu, a tu sprzęcior defektuje! :/
Po objawach szybko doszliśmy do wniosku, że zbuntowała się pompa paliwa. Już od dłuższego czasu przed rozruchem silnika FZXa, pompowała ona paliwo po ładnych kilkanaście sekund, nim zaczynała zwalniać i wreszcie się uspokajać. Tym razem – wyglądało na to – że przestała po prostu w ogóle pompować paliwo, mimo że terkotała jak karabin maszynowy po włączeniu zapłonu.
Staliśmy i deliberowaliśmy co tu zrobić, gdy nagle po kolejnym uruchomieniu stacyjki, pompa „załapała” – jej terkotanie zwolniło i po chwili całkiem ucichło. Browar nacisnął na starter i silnik posłusznie odpalił :). No to dobra nasza – zasuwamy!
Ale niestety. Sytuacja nie okazała się odosobnionym kaprysem, wynaturzeniem i to nie był jeszcze koniec naszych przygód tego popołudnia. Zaledwie 3km dalej nagle historia się powtórzyła. Browar przestał jechać i tocząc się już bez napędu, zaparkował na poboczu.
I dupa. Pompa znowu wariuje, piłuje i nie chce przestać… Postanowiliśmy więc wypróbować terapię wstrząsową – tj. obmacać i opukać pompę, aby się opamiętała i ucichła ;).
Sięgnąłem ręką pod owiewki i… oparzyłem palce o niemal wrzącą obudowę pompy! No ładnie… Żeby jej tylko całkiem szlag nie trafił…
Poruszanie i szarpanie pompą przez rękawice niestety nie dawało rezultatów, ale po chwili – po kolejnym uruchomieniu zapłonu – znowu pompa jakby załapała… I silnik odpalił bez problemów. Ki diabeł?
Nie było się jednak co zastanawiać – trzeba było zapierdzielać, póki silnik chula :).
Podczas jazdy Browar nachylił się do bloku silnika, po czym dał mi znać na migi, że pompa cały czas warczy jak szalona. I też po chwili znowu staliśmy na poboczu… Wyszło nam na to, że silnik pracował tak długo, aż wysysał do suchego wszystko z komór pływakowych, a słabiutko działająca pompa nie nadąża z podawaniem benzyny do gaźników… Na jeden strzał dawało się przejechać po 2-4km…
Po kilku kolejnych takich cyklach (pobocze, piłowanie pompą, odpał i parę kilometrów jazdy) zaczął się prawdziwy hardcore. Dojechaliśmy bowiem do Orzesza a tam wszystko było zakorkowane. Zaczęła się rosyjska ruletka – Browar pchał się środkiem nie mając pojęcia, kiedy motocykl mu znowu zdechnie ;). A zdechł oczywiście przed samym rondem w Orzeszu, powodując niezadowolenie puszkarzy, których ledwo co udało mu się ominąć :].
Tam postanowiliśmy dać FZXowi trochę odetchnąć, dać schłodzić się pompie i zastanowić się, co robić dalej. Próbowaliśmy dzwonić do znajomych, którzy mogliby mieć możliwość przetransportowania motocykla jakimś busem, ale wszystkie kontakty zawiodły. Ja wpadłem na pomysł, że można moto zostawić u mojego kumpla w Bełku, ale tu Browar stanął sztorcem. Oświadczył, że damy sobie radę sami i że choćby miał do północy pchać sprzęta, to i tak nigdzie go nie zostawi i jakoś dociągnie do domu. No to blat… 🙂
Po około półgodzinnym postoju uruchomiliśmy FZXa ponownie i wystartowaliśmy w stronę Rybnika. Ale tym razem oczy mi wylazły z orbit – w Browara wstąpił bowiem duch Valentino Rossiego… Lewy pas i w długą! Popędzał sprzęta niemal do odciny i wyprzedzał jak rzadko kiedy :D. Aż mi się skóra na dupie marszczyła czasem, gdy sobie myślałem, że w każdej niemal chwili paździerz może przestać jechać na lewym pasie, mając walącą z przeciwka na czołówkę brykę… :/.
Nic takiego na szczęście się nie stało, ale motór też w końcu znów zaprzestał brykać i stanął na poboczu. Wówczas Browar stwierdził, że chciał sprawdzić, czy jadąc ostro zajedzie dalej, niż jak jechał wolno i ostrożnie :P. Efekt eksperymentu był mało miarodajny, więc w dalszą drogę ruszyliśmy „na ostro” :].
Przy kolejnej wizycie na poboczu przypomnieliśmy sobie o metodzie pchania motocykla przez drugi motocykl i postanowiliśmy sprawę wypróbować. Polega to na tym, że sprawny motocykl podjeżdża do uszkodzonego z prawej strony, kierowca zapiera się prawą nogą o podnóżek motocykla pchanego i tak kolumną da się powolutku turlać do celu…
Teoria prosta i logiczna, ale praktyka już dużo trudniejsza :]. Szybko wyszło, że zapieranie się o podnóżek w ogóle nie wchodzi w grę, gdyż w zasadzie chyba swoją kierownicą musiałbym się ocierać o plecy Browara :P. Dużo realniejsze wydawała się opcja, aby zaprzeć się butem o wydech motocykla (na szczęście FZX ma po obu stronach) i tak go pchać. No i tak też spróbowaliśmy…
Ruszenie z miejsca to była nie lada sztuka. Naprawdę trudna i wręcz bolesna dla nogi :P. Potem doszliśmy do wniosku, że łatwiej jest wykonać „lotny start”, tj. rozpędzić nieco pchany motocykl i dopiero potem dojechać do niego z wyciągniętym na wprost butem… I tak też zaczęliśmy od tego momentu zamulać ruch na drodze – nasza prędkość w porywach osiągała 30km/h. Im szybciej się bowiem jechało, tym silniejszy odczuwałem napór na biodro i kolano oraz trudniej było utrzymać właściwą odległość od pchanego sprzęta. To była wręcz cyrkowa sztuka, żeby nie wpakować się przednim kołem w pchane moto, a z drugiej strony by nie jechać za daleko, bo robił się za duży kąt przyłożenia nogi i zaczynało się odpychać od pchanego motocykla, zamiast pchać go do przodu :].
Ale jakoś się turlaliśmy. Przejechaliśmy Bełk, a w międzyczasie Browar męczył stacyjkę i pompował paliwo, aby można było znowu kawałek pojechać o własnych siłach. Gdy gaźniki się wreszcie zapełniały, odpalał maszynę i rura!! A gdy widziałem, że silnik znowu mu zdychał, podjeżdżałem ostrożnie od tyłu i znowu zapierałem się butem o wydech, tak, że już nie musieliśmy się w ogóle zatrzymywać. Nieźle musieli być tylko zdziwieni kierowcy samochodów ;). Oto wyprzedzają takiego pędząc na złamanie karku dwa motocykle, a za chwilę on sam wyprzedza te dwa sprzęty turlające się 20km/h przy prawym poboczu :D.
W ten sposób doczłapaliśmy się do Rybnika. Tam szczęśliwie FZXowi się nieco poprawiło i przez całe centrum przejechał o własnych siłach. A przynajmniej nie pamiętam, żebyśmy się po Rybniku pchali :).
Silnik zaniemówił znowu gdzieś za Jejkowicami i ten ostatni odcinek do Suminy już pokonaliśmy „na pych”. Na szczęście dom Browara stoi w dołku, więc ostatnią prostą można było zjechać już „na szybowca” – z górki na luzie. Browar położył się na baku dla lepszej aerodynamiki i ciśnie w dół bez silnika. A ja za nim. Za chwilę patrzę… Kierunek… FZX wyprzedza! 😀 Nie wiem, kto tam tak zamulał, ale musiał się nieźle zdziwić, jak cichy pojazd go wyprzedził :P.
I tak jakoś udało nam się bez niczyjej pomocy odstawić FZXa do Suminy. Zajęło nam to co prawda blisko 3 godziny, ale liczył się efekt końcowy ;).
Kilka dni później wyszło na jaw, że przyczyną tych perypetii był… totalnie zapchany filtr paliwa! 😀 Pompa okazała się być całkiem zdrowa i – o dziwo – przeżyła piekło „Rajdu o kropelce”. Naprawa motocykla kosztowała zaledwie 5zł i w najbliższy weekend FZX już śmigał jak nowy :).