Ten wyjazd był nieco szalony. Odbył się w sobotę 13 października. Miałem tego dnia od rana dyżur na budowie i nazajutrz w niedzielę też musiałem iść do pracy. W weekend ten odbywał się w Stroniu Śląskim zlot ekipy EKG, na którym byli moi rodzice. W Stroniu Śląskim, a nie w Kletnie, gdyż restauracja Biker’s Choice została zamknięta… Postanowiliśmy z Moniką zajrzeć na tą imprezę, nie dając rodzicom jednak o tym znać – to miała być dla nich niespodzianka.
Z pracy w Gliwicach wyjechałem ok. 14:30 i wróciłem do Gotartowic. Monika była już przygotowana do drogi, więc po uzupełnieniu paliwa w obu motocyklach, mogliśmy bez zwłoki ok. 15:20 ruszyć w trasę.
Na początku jechaliśmy według utartego schematu – Racibórz, Kietrz, Głubczyce, Laskowice. Wyjechawszy na DK40 zatrzymaliśmy się na parkingu, aby nieco ulżyć pęcherzom i odpocząć od siodełek. Była już 16:45.
Dalej już trasę nieco zmodyfikowaliśmy – zamiast jechać na Nysę, zostaliśmy na DK40 i zajechaliśmy na przejście graniczne w Głuchołazach. Tam na wysokości Mikulovic skręciliśmy w prawo na przygraniczną drogę nr 457 i trzymaliśmy się niej przez cały czas, aż do Przełęczy Lądeckiej w rejonie Lutyni.
I to ten odcinek trasy zapadł mi najbardziej w pamięć z całego wyjazdu. Słońce wisiało już stosunkowo nisko i pięknie oświetlało wąską, genialną drogę, biegnącą przez pola.
Ruch był praktycznie zerowy, byliśmy na trasie zupełnie sami i jechało się mega przyjemnie… Tylko raz zatrzymaliśmy się, aby to uwiecznić na fotografiach – żal nam było tracić ten niepowtarzalny klimat niepotrzebnymi postojami…
Po pokonaniu przełęczy i granicy, przez Lądek Zdrój dotarliśmy do Stronia. Tam musieliśmy się zatrzymać i zdzwonić z moją Mamą – nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie odbywa się zlot :). Na szczęście Mama odebrała i udało mi się, bez wzbudzania podejrzeń, wyciągnąć nazwę miejscówki. Była zresztą przy głównej drodze, zaledwie kilkaset metrów od miejsca, z którego dzwoniłem. Gdy podjeżdżaliśmy na miejsce, na chodniku przy wjeździe na teren zlotu, spotkaliśmy mojego Tatę rozmawiającego z Kizą.
No i cóż. Wjechaliśmy na zaplecze domu gościnnego, zaparkowaliśmy sprzęty i poszliśmy w tango powitań ze wszystkimi. Zastaliśmy tam mnóstwo osób ze znanej mi gwardii, jak i sporo nowych twarzy. Mama się bardzo ucieszyła na nasz widok i przedstawiała nas zlotowiczom. Prot był tylko jakiś niemrawy – potem się dopiero dowiedziałem, że wpadliśmy chwilę po krzywej akcji, w której doszło do rękoczynów. Jakiś młody „nowy” dał popis swej barbarzyńskiej natury…
Załapaliśmy się na kawałek kolacji, jakiś bezalkoholowy napitek i… trzeba nam było ruszać do domu. Pamiętam, że gdy zbieraliśmy się do wyjazdu, Mama powiedziała mi, że będzie musiała rozstać się ze swoją CBF600 – sprzęt zrobił się dla niej za ciężki.
W drogę do domu ruszyliśmy z Moniką już po ciemku. Na początku jechaliśmy po swoich śladach – przez Lądek Zdrój na przejście graniczne w Lutyni. Ale dalej już, w Javorniku, skręciliśmy w lewo w stronę Polski i dojechaliśmy do Paczkowa. Odtąd trzymaliśmy się już DK46 – nie chcieliśmy jechać wąskimi drogami wojewódzkimi po nocy, więc po zatankowaniu motocykli w Otmuchowie (ok. 20:30), dojechaliśmy krajówką aż do autostrady A4 za Niemodlinem.
Ok. 22:00 byliśmy na Górze Świętej Anny, gdzie zrobiliśmy krótki postój na stacji paliw. Było ciepło, jechało się całkiem dobrze. Nie poganialiśmy jakoś bardzo, nie było sensu się wygłupiać. I jakoś godzinę później dojechaliśmy do domu, mając w kołach ciut poniżej 400km.
Monika uradziła. Po raz kolejny można powiedzieć, że była to jej najdłuższa, samodzielna trasa na moto. Ciekawe, że znowu w Kotlinę Kłodzką – poprzednio był to Park Linowy w 2014 r. 🙂