W sumie rzadko mi się zdarza jeździć z pasażerem. Dziewczyny nie mam a chętnych na przejażdżki w moim otoczeniu za bardzo nie ma.
Jednak zdarzyło mi się w żywocie przewieźć kilka koleżanek i kolegów na krótkich odcinkach. No i różnie to wówczas bywało – a to plecaczek wiercił się jak diabli, a to siedział sztywno jak kołek. Raz to miałem wrażenie, że pasażer chce na mnie wleźć – spokojnie zmieściłaby się trzecia osoba z tyłu, bo ja siedziałem dosłownie na zbiorniku – co groziło pewnymi niedogodnościami na wybojach :P. Ze wszystkich dotychczasowych pasażerów najlepiej jechało mi się… z własną Mamą ;). Po prostu wzór plecaczka – choć wiadomo, że z Mamą to była raczej spokojna jazda…
Z tych właśnie powodów bardzo ciekawy byłem jak to będzie w przypadku mojej koleżanki Sylwii, z którą umówiłem się na dłuższą przejażdżkę. Miała być to jej pierwsza jazda na motocyklu – nie miałem zatem bladego pojęcia, czego mam się spodziewać. A tego co w końcu się wydarzyło – nie spodziewałem się w najmniejszym stopniu.
Ale po kolei.
Podjechałem do Boguszowic, gdzie Sylwia mieszka i po chwili już byliśmy razem przy moto. Kilka zdań, co i jak należy robić i – jedziemy :).
Biorąc poprawkę na fakt, że była to pierwsza jazda mojej pasażerki – nie odkręcałem gazu do końca. Przynajmniej na początku :P. Pamiętam jak mnie kiedyś przewieziono na plecach po raz pierwszy – człek kompletnie nie ma pojęcia z jakimi siłami przyjdzie mu się zmagać i jest bezwładny jak wór kartofli ;).
Ale tu pierwsze miłe zaskoczenie. Nic takiego się nie działo. Sylwia trzymała się prawidłowo – przy ruszaniu nie zdejmowało jej z siodełka, a przy hamowaniu – o dziwo – nie dostałem w łeb jej kaskiem ;).
Z niejakim strachem (choć ośmielony początkowym poprawnym zachowaniem pasażerki) wszedłem w pierwszy zakręt i… nic. Jakbym sam jechał :).
Sylwia w poprzednim życiu chyba musiała jeździć na dwóch kółkach, bowiem przez całą trasę jechało mi się z nią zupełnie swobodnie, mogłem składać się głęboko w zakręty, pozwalać sobie na tyle samo, na ile dotychczas pozwalałem sobie tylko jadąc sam. Taki debiut to ja rozumiem! 🙂
Najpierw pokulaliśmy się trochę po Rybniku, po czym zatrzymaliśmy się koło jeziorka przy ulicy Wielopolskiej. Chciałem się dowiedzieć od Sylwii, czy wszystko jest ok, czy ma jakieś uwagi co do jazdy. Ale chyba jej się podobało, bo nie skarżyła się na nic – z wyjątkiem duszącego paska od kasku… Cóż, kaski typu JET nie nadają się jednak na golasa…
Z Wielopolskiej ruszyliśmy w kierunku Wodzisławia. Odbiliśmy w pewnym miejscu w lewo i jakimiś zadupiami trafiliśmy do Studzienki (tj. Sanktuarium Bożego Ciała) w Jankowicach. Jest to całkiem przyjemne miejsce, do którego czasem wybieram się na rowerze.
Tam zostaliśmy chwilkę, pokręciliśmy się i cyknęliśmy jedyną fotkę z wyjazdu:
Gdy dojeżdżaliśmy na Studzienkę Sylwia już powoli zaczynała nudzić się na pokładzie ;). Postanowiłem zatem pokulać się na dwupasmówkę Katowice-Wisła, gdzie mogłem w miarę bezpiecznie odkręcić gaz nieco bardziej :).
Gdy wyjeżdżaliśmy ze Studzienki przeżyłem prawdziwe mrówki strachu. Wpadłem dość szybko na jakąś sporą muldę w asfalcie przez co mocno podbiło tył motocykla. Sylwii ześliznęła się przy tym noga z podnóżka, a ja poczułem to tak, jakbym gubił pasażera :|.
Dosłownie – miałem serce w gardle. Zatrzymałem się na chwilę, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało i nieco uspokoić… Po otrzymaniu zapewnień, że wszystko jest ok – pojechaliśmy dalej… Ale do dzisiaj jak sobie przypomnę ten moment, to… Strach się bać :|.
Przejechaliśmy przez Boguszowice do Gotartowic, skąd trafiliśmy prosto do Żor. W Żorach skręciliśmy na Wisłę i… rura!
Pierwszy raz jechałem z pasażerem na takiej drodze, więc postanowiłem zobaczyć, ile też Suzi pokaże. Odkręciłem jej gaz do oporu i wydusiłem z niej ostatnie soki. 160km/h i nie chciała więcej. Nie ma źle, choć mogłoby być lepiej ;).
Ponieważ chyba i to na Sylwii nie zrobiło większego wrażenia, na którymś skrzyżowaniu zawróciłem i zaczęła się prawdziwa zabawa…
O ile do Wisły nie kulało się nic, o tyle w kierunku Katowic jechało sporo samochodów.
No i zaczął się niezły slalom. 130-140km/h, a ja cisnąłem się w każdą szparę – wyprzedzałem z lewej, z prawej, nawet w jednym miejscu poboczem…
Z ręką na sercu przyznaję, że dałem się ponieść i że wcześniej w pojedynkę w ten sposób jechałem tylko raz. Ale naprawdę Sylwia zachowywała się tak dobrze na motocyklu, jakby od urodzenia nic innego nie robiła, tylko jeździła. Byłem tym mocno zdziwiony, ale też tylko dlatego pozwoliłem sobie na tak ostrą jazdę…
Generalnie można powiedzieć, że Sylwia w dwie godziny wspólnej jazdy doszła do wniosku, który ja wyciągnąłem po trzech latach jeżdżenia – pół litra na dwóch to za mało :D.
Z trasy Katowice-Wisła wróciliśmy przez Żory do Rybnika i podjechaliśmy nad zalew Rybnicki, gdzie znowu na chwilę się zatrzymaliśmy. Podczas postoju tyłki nam trochę odpoczęły od siodełka, kości rozprostowaliśmy i znowu można było gdzieś pojechać.
Tym razem padło na Rudy. W Rudach jest duży klasztor bodaj Cystersów, wokół którego znajdują się przepiękne parki i dróżki spacerowe. Zatrzymaliśmy się więc w tym miejscu i obeszliśmy sobie wspomniany klasztor dookoła.
Ponieważ robiło się późno, a rezerwa w moto też zbliżała się wielkimi krokami – trzeba było powoli myśleć o powrocie.
Odwiozłem więc Sylwię do Boguszowic – gdzie zresztą zostałem zaproszony na herbatkę – po czym późnym już wieczorem wróciłem do garażu.
Tego dnia padły 162km. Był to mój najdłuższy dotychczasowy wyjazd z pasażerem na pokładzie. No ale z takim plecaczkiem to można wszędzie i całe życie jeździć :).
Suzi dostała w dupsko niesamowicie. Aż momentami było mi jej szkoda – obciążoną dwiema osobami spinałem ostrogami jak tylko się dało… Ale uradziła.
Spisała się :).