Wprowadzenie
Jakoś w drugiej połowie kwietnia dowiedziałem się, że klub motocyklowy Cyklop z mojej polibudy organizuje wypad na Słowację w dniach 1-2 maja. Pokręciłem się trochę koło tej informacji, dowiedziałem przez GG kilku rzeczy, policzyłem swoje fundusze i… zdecydowałem, że pojadę :).
Niestety z powodu ciągłego braku ładowania akumulatora i rozwalonego przedniego bębna hamulcowego w WSK musiałem pojechać MZtką.
Miał być to mój dziewiczy wypad – dotychczas maksymalnie jednego dnia miałem przejechane w siodle 90 km w okolicach Rybnika, a teraz planowaliśmy zrobić 500 kilosów ;). I to częściowo poza Polską…
Jednym z miejsc docelowych wyprawy miał być Orawsky Podzamok. Tyle wiedziałem. O reszcie miał zadecydować przypadek i nasze widzimisię na trasie ;).
30 kwietnia pousuwałem kilka usterek w MZtce, kupiłem korony, spakowałem się i dokładnie umówiłem z pozostałymi ludzikami co do miejsc i godzin spotkań. Co prawda prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne, ale jednak „twardym trza być nie miętkim” 🙂 – nie mogło nas to zniechęcić.
Sobota, 1 maja 2004 r.
Rano za oknem ujrzałem piękną pogodę. Pomyślałem, że coś jednak te łapiwiatry się nie znają na swojej robocie i uszczęśliwiony zacząłem przygotowywać się do wyjazdu. Po śniadaniu o 9:00 rano załadowałem torbę na motocykl przy pomocy starych gum z ekspandera i w drogę!
Po przejechaniu pierwszych 100 metrów dzwoni mi komórka. Zatrzymałem się, odebrałem. Dzwonił brat. Nie miałem tylnego światła.
Fajnie się zaczyna – na zapas wziąłem przednią żarówkę, linkę gazu, ogniwo łączące do łańcucha, ale tylnej żarówki już nie…
Pod salonem Szpili jeszcze w Rybniku o 9:20 miało być pierwsze spotkanie. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Przyjechały bliźniaki – Łukasz i Tomek na dwóch Hondach CM 400. Pożyczyli mi żarówkę, założyłem ją i już o 9:30 zgodnie z planem pojechaliśmy razem w kierunku Pszczyny.
Za Pszczyną, na pierwszej stacji benzynowej o 10:30 miały dojechać dwa pozostałe motocykle (czerwona kropka na mapce). My tam byliśmy już o 10:15. O 10:25 podjechała pierwsza dwusuwowa Yamaha RD350 z dwoma osobnikami na pokładzie. Był to Orzech (kierowca) i Jezus (plecaczek). Już byliśmy prawie wszyscy. Ale ostatniego motocykla nie było przez następne 45 minut…
W tym czasie ja sobie wymieniłem świecę zapłonową, bo mi przy wysokich obrotach czasem na moment chyba traciła się iskra. W każdym razie czasem odczuwałem hamowanie silnikiem przy wyższych obrotach.
Kiedy ostatni motocykl dojechał (AWO Simson ’59) z Kubą na pokładzie, rzuciło nam się w oczy, że jedzie bez świateł. Okazało się, że padła mu prądnica. Na dobry początek pięknego dnia :).
Prądnicę naprawiliśmy dość szybko – szczotki się trochę przegrzały i zabrudziły wirnik – po wyczyszczeniu go papierem ściernym światła odżyły.
No to w drogę!
Od tego momentu już spokojnie – 65-70 km/h, bo tak Awok czuł się najlepiej. Mi trochę MZtka skamlała o wyższe obroty, bo na piąty bieg to było ciut mało, ale ostatecznie dało się po równym jechać (pod górki już było gorzej).
Na drodze między Bielskiem a Żywcem wpakowaliśmy się w spory korek, ale omijając go to z lewej to z prawej bardzo szybko z niego się wydostaliśmy. Tylko, że w międzyczasie dwa motocykle gdzieś się straciły (Yamaha i jedna Honda). Zatrzymaliśmy się więc przy jakimś zajeździe by poczekać (pierwsza czerwona kropka na poniższej mapce).
Czekamy, czekamy i nic.
W końcu dzwonimy.
Okazało się, że wysiadły biegi w Hondzie Tomka…
Z zapiętą trójką Honda eskortowana przez Orzecha dokulała się do naszego zajazdu.
Tomek powiedział, że ta awaria to nic wielkiego (sic!) i że w ciągu 30 minut można to naprawić. Jeśli tak, to gitara. Zatem narzędzia w dłoń i rozbieramy.
Ciągle była piękna pogoda a my musieliśmy w tym pełnym słońcu obalić motocykl na bok i przeprowadzić operację na silniku.
Zdjęcie lewego dekla zajęło nam pół godziny (szukaliśmy w okolicy klucza nasadowego, bo jednej śruby kluczami płaskimi nie dało się odkręcić).
Jak już dekiel zrzuciliśmy, jeden z bliźniaków wziął śrubokręt, nacisnął jedną dźwignię…
Brzdęk! – coś odskoczyło.
– Możemy składać – usłyszeliśmy. Naprawa trwała 5 sekund :). Nieźle nas to ubawiło. Po taką banalną rzecz rozbebeszaliśmy silnik…
Dekiel skręciliśmy na silikonie. I faktycznie biegi wróciły.
No to po raz kolejny (około 13:45) – w drogę!
Tym razem kłopoty przyszły z nieba. Zaczęło padać…
Kiedy dojeżdżaliśmy do Korbielowa byliśmy już przemoczeni, a na dodatek w Awoku znowu wysiadły światła (druga czerwona kropka na mapie powyżej).
Tam na samej granicy mieliśmy największy kryzys. O mało nie zawróciliśmy do domów.
No bo jednak trochę deprymujące było w pełnym deszczu naprawianie prądnicy tuż przed oczami celników, z przemoczonymi ubraniami po same majty. Tym bardziej, że tym razem wyczyszczenie wirnika nic nie dało.
Zjechaliśmy więc na dół z przejścia granicznego do Korbielowa szukać elektryka. Coś znaleźliśmy i znowu w deszczu prądnica poszła pod młotek (już trzeci raz). Tym razem okazało się, że przegrzały się sprężyny i nie dociskały szczotek do wirnika. W warsztacie na szczęście dostaliśmy nowe sprężynki.
No to jedziemy. Po 200 metrach… światła siadają!
Przestaje padać, humory nam się poprawiają, to naprawiamy znowu. Tym razem odskoczyła blaszka trzymająca jedną ze sprężynek dociskających szczotki. Źle została założona. Zakładamy więc blaszkę, dekiel prądnicy, odpalamy. Świateł nie ma.
Rozbieramy prądnicę znowu, czyścimy wirnik, jeszcze raz zdejmujemy szczotki, sprężynki, po czym wszystko zakładamy…
Światła wróciły!
No, do pięciu razy sztuka.
Przejechaliśmy wreszcie tą granice, już przemoczeni, zmęczeni i w cholerę opóźnieni. Mieliśmy o 13:00 być w Orawskym Podzamoku, a było już po 17:00.
Jednak witaj Słowacjo!
Spokojnie jedziemy, tubylcy nam się przyglądają, dzieci machają. Jest fajnie.
Ale po jakimś czasie sielanka się kończy, znowu zaczyna padać. W okolicach Namestova zatrzymujemy się więc pod szerokim przystankiem.
Jemy prowiant z zapasów i debatujemy co dalej.
Decydujemy się znaleźć jakiś nocleg, wysuszyć się i zjeść coś ciepłego.
Gdy przestało padać, ruszyliśmy. Chyba za czwartym razem znaleźliśmy fajne domki za jedyne 150 koron od łebka. Wcześniej ceny za nocleg nie schodziły z pułapu 500 koron.
Była wtedy godzina 18:00, a wprowadzić się mogliśmy dopiero po 20:00.
Pojechaliśmy więc do Namestova coś zjeść i wylądowaliśmy w pizzerii.
Po pizzy jeszcze zaliczyliśmy supermarket, gdzie zaopatrzyliśmy się w piwo i jedzenie na rano.
Po godzinie 20:00 rozwaliliśmy się w domku, zabezpieczyliśmy motorki na noc, obaliliśmy kilka piwek i w świetnych humorach poszliśmy spać.
Niedziela, 2 maja 2004 r.
Rano przywitała nas piękna pogoda. Miodzio – ciepło i sucho!
Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i około godziny 10:40 ruszyliśmy w dalszą drogę.
Heh, pogoda nie byłaby jednak sobą, gdyby była dalej ładna. Jak tylko wyjechaliśmy, słońce zniknęło i zaczęło się chmurzyć. Po paru kilometrach zaczęło znowu padać :(.
Ale twardo jechaliśmy dalej. Na szczęście na najlepszy odcinek – piękne winkle przed Orawskym Podzamokiem – przestało padać i można było w miarę zaczerpnąć radości z jazdy.
O 11:30 byliśmy na miejscu. Parking i kupowanie biletów. Wyszło słoneczko – a jak – nie jedziemy przecież.
Od godziny 12:00 łaziliśmy po zamku. Całkiem fajowy :).
O 13:15 koniec zwiedzania. Wróciliśmy na parking i siedliśmy na maszyny z zamiarem powrotu już do Polski. Of korz zaczęło się chmurzyć. Na szczęście tylko lekko pokropiło.
Wracać chcieliśmy przez Zawoję. Ale coś tam jeszcze chłopaki mówili o jakiejś przełęczy i na nią się też zdecydowaliśmy.
Tuż przed zjazdem na tą przełęcz w Habovce… wysiadły światła w AWO! (Czerwona kropka na mapie.)
To już szósty raz. Ale pomogło na szczęście czyszczenie wirnika, także opóźnienie było niewielkie. Potem już do końca podróży nie było z AWOkiem kłopotów.
Na tej przełęczy droga była dziurawa, ale super winkle, lasek, dosyć ładna pogoda :). Warto było nadrobić te kilka kilometrów.
5 km przed polską granicą w Trstenie, około godziny 14:00, zjechaliśmy coś zjeść. Jednak żołądek też ma swoje wymagania.
Po godzinie 15:00, już syci, znowu dosiedliśmy maszyn i skierowaliśmy się na przejście graniczne. Tuż przed granicą zjechaliśmy jeszcze na ostatnią słowacką stację benzynową.
Ponieważ miałem dużo koron, a złotówek nic, trzeba było w końcu zatankować (od wyjazdu nie tankowałem).
Na budziku było równo 250 przejechanych kilometrów, więc już się szykowałem na dziurę budżetową po zatankowaniu, a tu co?
Z trudem mi weszło do baku 10 litrów!
Miałem po tym tankowaniu więcej paliwa niż przed wyjazdem o jakiś na oko literek. Wyszło zatem, że na tych 250 km spaliłem ok. 9 litrów zaledwie :). Spalanie w granicach 3,6l/100km :D.
Potem już była tylko Polska ;).
Jazda po genialnych winklach na dół aż do Zawoi.
W pewnym jednak momencie spostrzegłem, że jeden bliźniak jedzie bez świateł.
E, z górki jest, pewno wyłączył silnik dla oszczędności paliwa – pomyślałem.
I faktycznie zaraz światła wróciły. Ale po chwili znowu ich nie było, a gdy kolejny raz spojrzałem w lusterko, nie było już za mną żadnego motocykla.
Zatrzymałem się. Orzech z Jezusem na Yamaszce też obok mnie. Kuba na AWOku poleciał na łeb na szyję w dół nic nie spostrzegłszy.
Orzech pogoniła za Kubą, a ja zawróciłem zobaczyć co się dzieje.
Bliźniaki stały sobie na poboczu – okazało się, że poszedł bezpiecznik w Hondzie Łukasza (czerwona kropka na mapie).
Oni więc zabrali się za wymianę, a ja pojechałem na dół powiedzieć co się stało reszcie ekipy.
Po chwili bliźniaki dołączyły do nas i razem już zjechaliśmy do Zawoi.
Zaczęło się robić niedobrze, bo bardzo ciężkie chmury nadchodziły, a my się dosyć już spieszyliśmy – Yamaha Orzecha obciążona dwoma osobami świeciła w niebo, a nie na drogę, więc po nocy jechać za bardzo nie mogła. A my mieliśmy jeszcze ze 150 km przed sobą i coraz mniej czasu do zmroku.
Przed Makowem Podhalańskim znowu Honda Łukasza zaczęła palić bezpieczniki (okolice czerwonej kropki na poniższej mapce). Przeszły już dwa, więc dałem mu ze swoich zapasów nieco mocniejszy. Na tym bezpieczniku już dojechał potem do domu.
Około 17:00 byliśmy już prawie w Makowie, gdy nagle – ściana wody. Takie oberwanie chmury, że po chwili widziałem już tylko jednym okiem, bo drugie było zalane (gogle), w butach miałem jezioro, spodnie i kalesony przemokły na wylot i przykleiły mi się do nóg, a motocykl prowadziłem jedną ręką, bo drugą zakrywałem sobie twarz – zapomniałem wziąć sobie chustkę (moja dziewicza wyprawa), a te krople strasznie kłuły mnie po ryju.
Nie wytrzymaliśmy. Zatrzymaliśmy się na stacji paliw, gdzie już stało parę motocykli.
Gdy przestało padać, pożegnaliśmy się z Orzechem, Kubą i Jezusem, bo my kierowaliśmy się na Żywiec, a Yamaha z AWOkiem jechały na Tychy. Kilka kilometrów dalej miał być rozjazd (niebieska kropka dla odmiany ;)).
Wsiedliśmy na maszyny i pojechaliśmy. Nie wiem, czy ujechaliśmy kilometr, gdy nagle rzuciło w nas gradem wielkości orzechów laskowych. Znowu nic nie widziałem i prowadziłem jedną ręką – czym prędzej zjechaliśmy gdziekolwiek z drogi by przeczekać.
Za wcześnie się pożegnaliśmy :). Nawet katamarany zjeżdżały z drogi, bo było po prostu biało – na kilka metrów nic nie było widać.
Okazało się, że zatrzymaliśmy się koło restauracji. Poszliśmy więc na herbatę. Byli tam też motocykliści, których spotkaliśmy wcześniej na poprzedniej stacji benzynowej.
W końcu wyszło słoneczko. Siedliśmy po raz kolejny na motocykle i już bez kłopotów ze strony pogody pojechaliśmy. Więcej i tak nic nam zmoczyć już nie mogła ;).
Wkrótce się rozdzieliliśmy i już dalej wracaliśmy osobno. Do Żywca wszystko przebiegało sprawnie, choć zaczęła mi się MZtka mulić na wyższych obrotach. Nie wiedziałem, czy dostała w tyłek od wilgoci (ten grad i ciężki deszcz przyjęła na siebie), czy mi świeca znowu padała. Na wszelki wypadek w Żywcu wymieniłem świecę i pojechaliśmy dalej. Nawet jej to pomogło, choć równie dobrze motocykl mógł się wysuszyć.
Do Bielska i Pszczyny dojazd był już bezproblemowy i przebiegał tą samą trasą, co wczoraj (oczywiście w drugą stronę :P).
Za to na odcinku Pszczyna – Żory myślałem, że mnie krew zaleje.
Zatrzymywaliśmy się co 5 minut, trzy lub cztery razy. Raz wysiadły światła w jednej Hondzie (bezpiecznik stracił styk), drugi raz Tomek dolewał oleju do silnika a trzeci raz wysiadła tylna żarówka w motocyklu Łukasza. Masakra!
W Żorach się rozdzieliliśmy. Samemu już bez marudzenia i zatrzymywania dotarłem do Rybnika.
Nawet się trochę pokręciłem po mieście, mimo, że byłem jeszcze mokry :).
W rezultacie przejechałem jakieś 440 km.
MZtka spisała się genialnie. Mimo okropnych warunków nie zawiodła ani razu – zapalała chętnie i nic wielkiego jej się nie działo. Spaliła na całej trasie jakieś 17-18 litrów mieszanki (na oko).
Warunki pogodowe były najgorsze chyba z możliwych. No, śnieżycy nie zaliczyliśmy 😉 i nie padało non-stop, ale i tak pogoda była hardcore’owa.
Z pięciu motocykli nie defektowały tylko dwa (wliczam w te dwa MZtke).
Oba dwusuwy, hehe.
No. Myślę, że po takiej szkole następne wypady mogą być już tylko lepsze :).
Ale chrzest – trzeba przyznać – miałem z grubej rury :).