Kolejna Męska Rumunia

Dzień 1 – poniedziałek, 12.09.2022 r.

Start ustalony był na 5:30, więc budzik nastawiony miałem na 4:30. Szybki prysznic, śniadanie, pakowanie, ubieranie i bieg do garażu. Sprężyłem się na tyle, że na stacji byłem kilka minut przed czasem. Długo nie czekałem na pojawienie się Browara, a chwilę po nim przyjechał Ynciol. Taką punktualność to ja rozumiem! 😉

Gdy już nacieszyliśmy się swoją obecnością, a motóry były zatankowane do pełna, wystartowaliśmy w trasę. Genialnym udogodnieniem, które całkowicie zmieniło nam odbiór trasy tranzytowej, były interkomy. Pierwszy raz lecieliśmy mając ze sobą kontakt nie tylko wzrokowy, więc mogliśmy sobie pierdzielić głupoty, żartować i trasa leciała nam bardzo przyjemnie. Co chwilę odczytywaliśmy sobie spalanie średnie i zasięg, porównując liczby. Tutaj Browar zawsze miał najwyższe spalanie, ale jako jedyny jechał na mapie sportowej 🙂 .

Kolejną różnicą, w stosunku do lat poprzednich była trasa przejazdu. Po wielu latach unikania słowackiej autostrady D1, do której zraziłem się przy pierwszych wyjazdach niemal dekadę wcześniej, postanowiłem dać jej szansę. Pognaliśmy więc przez Pszczynę i Bielsko na przejście graniczne w Ujsołach, po czym przez Orawskie Podzamcze i Dolny Kubin osiągnęliśmy autobanę w rejonie Rużomberka.

Trasa okazała się super fajna i przyjemna. Nie zabrakło też genialnych widoków na pasmo Tatr. Wszystkie odcinki autostrady zostały oddane do użytku, więc nie musieliśmy kluczyć objazdami, jak to miało miejsce kilka lat wcześniej.

Zanim się obejrzeliśmy, mieliśmy za plecami Poprad i Preszów, a motocykle upomniały się o paliwo. Bez postojów machnęliśmy 350km :). Zasięg Tygrysów na tym 20-sto litrowym zbiorniku jest naprawdę przyjemny.

Na stacji zrobiliśmy sobie dwudziestominutowy postój na drugie śniadanie, po którym ok. 10:00 pogoniliśmy dalej. Planem moim było skrócenie do minimum przejazdu przez Węgry, które w tym czasie wdrożyły politykę różnych cen paliwa dla „swoich” i obcokrajowców. Uznaliśmy, że taki ch*j, nie zobaczą naszych pieniędzy.

Z D1 zjechaliśmy w okolicach Koszyc, skąd dosyć przypadkowymi, lokalnymi drogami, wybranymi przez gugla, dotarliśmy na przejście graniczne w Pacin. Wbiliśmy się na Węgry bez najmniejszego problemu i – unikając płatnych autostrad – bez postoju przelecieliśmy nieco ponad 100km na małe przejście graniczne w rejonie Carei.

I jakaż różnica!

Oradea czy Satu Mare już raczej nigdy mnie nie zobaczy. Przejście graniczne w Carei nie obsługuje tranzytu, więc świeciło pustkami – ruch praktycznie zerowy, odprawa szybka i przyjemna.

Zaraz za bramkami pograniczników zatrzymaliśmy się na krótki postój, aby zrzucić z siebie trochę ubrań. Była już 12:30 i zrobiło się wręcz upalnie. Pogoda nam sprzyjała! Jak i wszystko inne – tak wczesne przekroczenie granicy z Rumunią to chyba mój osobisty rekord 😉 .

Dalszy tranzyt był… mało tranzytowy ;). Zupełnie nie czuliśmy tego, jak w ubiegłych latach – nudy kilometrów, które po prostu trzeba pokonać. Gnaliśmy cały czas drogą 1F na południowy wschód, aż do wioski Zimbor, z czego szczególnie ostatni odcinek od Zalău był całkiemprzyjemny. Szeroka i kręta droga, odcinkami mająca dwa pasy ruchu po naszej stronie, pozwalała na wiele… 😉

Za miastem Zimbor skręciliśmy na drogę 1G i nią dojechaliśmy do Huedin, gdzie zatrzymaliśmy się na stacji, aby zatankować. Było już po 16:00. Średnie spalanie z ostatniego odcinka wyszło na poziomie 4,4l/100km :).

Celem naszym na dziś był Park Naturalny Apuseni, gdzie upatrzyliśmy sobie nocleg nad jeziorem Beliș-Fântânele. Nie robiliśmy rezerwacji, aby zachować swobodę, ale wszystko wskazywało na to, że bez problemu tam dotrzemy. Co też się stało – równo o 17:00.

I tu fart – miejsce świeciło pustkami i było praktycznie zamknięte, ale złapaliśmy właścicielkę, która właśnie miała wyjechać. Pokazała nam w biegu ośrodek i początkowo pojechała ceną z kosmosu za nocleg, ale szybko okazało się, że chciała nam wepchnąć trzy osobne pokoje. Gdy udało się wyjaśnić, że chcemy jeden pokój dla całej trójki, opłata okazała się akceptowalna. Było drożej niż kilka lat temu na Transfagarasan, ale nie mieliśmy ochoty na szukanie innego miejsca i przystaliśmy na ofertę.

Pani skasowała należność, dała nam klucze i zniknęła. Cały ośrodek był nasz, nie było tam nikogo więcej… 🙂

Ale to jeszcze nie był czas na relaks. Byliśmy wściekle głodni i nie mieliśmy żarcia. Wskoczyliśmy więc z powrotem na motocykle i wróciliśmy kawałek do miasteczka Belis, gdzie namierzyliśmy czynną restaurację. Po całym dniu jazdy posiłek smakował wybornie!

Posileni zaliczyliśmy jeszcze sklep i zaopatrzeni w prowiant na poranek oraz piwo na wieczór, wróciliśmy do naszej noclegowni – pensjonatu Iris.

Nooo, wreszcie mogliśmy odetchnąć, przebrać się, odświeżyć i ugasić pragnienie 😉 .

Wieczór spędziliśmy na wesołych pogawędkach przy „roladzie” i piwku. Najpierw w pobliskim lasku na hamakach…,

… a gdy ściemniło się i zrobiło chłodno – przy ognisku, które cholernie długo rozpalaliśmy. Twarde, solidne drewno nie chciało się zająć i dymiło jak cholera. Do pokoju udaliśmy się więc nieźle uwędzeni ;).

Z ciekawostek – musiałem wyjechać do Rumunii, aby pierwszy raz w życiu zobaczyć genialny wynalazek, tj. wyświetlacz temperatury wody przy kranie. Kurde, mógłbym coś takiego mieć!

Z anegdotek – byliśmy na łączach z Matim, z którym rozmowy prowadzimy po angielsku. I w pewnym momencie Ynciol chciał mu odpisać „żartowałem”, czyli „just kidding”. Nie zauważył jednak, że autokorekta poprawiła mu frazę na „just kofeinę”. Mało nie pospadaliśmy z hamaków ze śmiechu i mieliśmy z tego ubaw do końca wyjazdy 😉 .