Rumunia Poślubna

Dzień 2 – Wtorek, 11 lipca 2017 r.

Wstaliśmy dosyć późno, ok. 8:00 lokalnego czasu. W planie na ten dzień mieliśmy wyprawę kolejką linową w góry i łażenie po znalezionych w przewodniku szlakach. Konkretnie chcieliśmy wyjść na szczyt Pietrosul o wysokości 2303m.n.p.m.

Ale niestety, gdy spojrzeliśmy w prognozę pogody, ta pokazała nam, że od godziny 11:00 miała nadejść burza. W tych okolicznościach uznaliśmy, że wyjazd w góry i narażanie się na niebezpieczną pogodę jest zbyt dużym ryzykiem i z planów zrezygnowaliśmy. Taki pierwszy pech tego dnia…

Po szybkim śniadaniu wrzuciliśmy do plecaka jakiś prowiant i ok. 9:30 wyruszyliśmy z pensjonatu na spacer – zupełnie bez planu i większego celu. Ot, połazić po okolicy, mogąc w miarę szybko wrócić do pokoju w przypadku pogorszenia pogody.
Może 300m od naszego pensjonatu był most i rzeka. Na rzece postawiono kilka małych tam, które pewnie mają hamować wezbrany poziom wód podczas silnych opadów i przy roztopach na wiosnę.

Zainteresowani poszliśmy zobaczyć sobie te tamy, a potem uznałem, że może warto spróbować pójść po prostu w górę rzeki.

Mając jej koryto za przewodnika nie dało się zgubić, a mogło nas zaprowadzić w jakieś ciekawe miejsce.
Pogoda była wręcz upalna, na niebie chmur niewiele, więc dziarsko ruszyliśmy w górę rzeki. Podejście było dosyć strome i miejscami musieliśmy iść samym korytem. Stan wody był jednak bardzo niski, więc nie stanowiło to większego wyzwania.

Monika na początku narzekała na ogólny pomysł naszej wędrówki, ale potem już poddała się ciekawości i szła bez marudzenia. No, poza tym, że buty motocyklowe zjadały jej pięty.
Koryto naszej rzeki w pewnym momencie stromym nawrotem o 160 stopni skręciło, zamieniając się w kamienistą drogę. Woda płynęła z gór już mocno zalesionym i niemal pionowym zboczem, więc zdecydowaliśmy się podążyć dalej za odkrytą drogą.
Podejście było kamieniste i strome.

Zasapaliśmy się jak lokomotywy i dosyć szybko zapas wody zaczął nam szczupleć. Tutaj jednak z pomocą przyszedł górski strumyk, z którego nabraliśmy do butelki czystej i pieruńsko zimnej wody.
Nasza droga skręcała raz po raz, ale ogólnie zdawała się prowadzić na łysy, lokalnie najwyższy szczyt, pełen połamanych kikutów drzew. Tam właśnie postanowiliśmy spróbować wejść :).

Po półtoragodzinnej wspinaczce ok. 11:00 wydrapaliśmy się na zbocze góry z ładnym widoczkiem. Było tam kilka spalonych drzew na skalnym nawisie, które zapewne spłonęły od uderzenia pioruna. Z miejsca tego widoczna była nasza wioska – Baile Borsa oraz panorama okolicy.

Niebo było tylko nieznacznie zachmurzone – przepowiadanej burzy nic na niebie nie wskazywało…
Zrobiliśmy sobie krótki postój dla odpoczynku i zdjęć. Musieliśmy też podjąć decyzję, co robić dalej, gdyż nasza kamienista droga skręcała w stronę pozostałości czegoś dziwnego (jakiejś sztucznej platformy usypanej na zboczu z tłucznia i pozostałości jakichś betonowych fundamentów)…,

… zaś na szczyt naszej docelowej góry był jeszcze niezły kawał do przejścia, już zupełnie na dziko, bez żadnej ścieżki.
Ostatecznie zrezygnowaliśmy ze zdobywania szczytu na rzecz sprawdzenia, gdzie nasza kamienista droga nas zaprowadzi.
No i – jak można się spodziewać – doczłapaliśmy właśnie na tę sztuczną platformę z tłucznia, znajdującą się na wysokości ok. 1400m.n.p.m. Był to sporych rozmiarów wyrównany teren, na którym stał jeden zniszczony budynek, trochę fundamentów po innych budowlach oraz dwie murowane sztolnie, zagłębiające się w zbocze góry.

A więc dotarliśmy do pozostałości jakiegoś zakładu wydobywczego… 🙂
Oczywiście wleźliśmy do jednej (mniejszej) sztolni, aby zobaczyć, co tam jest. Komórki robiły za latarki :). Ale nic szczególnego tam nie znaleźliśmy – sztolnia po może 20-30m urywała się rumowiskiem.

Druga, znacznie większa sztolnia, była w całości zalana – wypływała z niej rdzawa woda, tworząc na całym terenie spore rozlewisko.

Z ciekawszych rzeczy jeszcze przy krawędzi platformy na zboczu był spory betonowy fundament z pozostałościami stalowej konstrukcji – podejrzewam, że były to resztki wyciągu linowego do transportu pracowników i kopaliny.
Internet podpowiedział nam, że w górach tych wydobywane były rudy miedzi, cynku, ołowiu oraz piryt. Tego ostatniego dużo widzieliśmy już wędrując rzeką – kamienie i skały świeciły i mieniły się w słońcu niemal cały czas.
Po spenetrowaniu wszystkiego co się dało na platformie, ruszyliśmy ok. 11:30 po swoich śladach w drogę powrotną.

A że z wolna głodek zaczął się odzywać, to zrobiliśmy sobie postój przy tym samym co wcześniej nawisie skalnym ze spalonymi drzewami. Można było sobie tam usiąść na skałach i w ciszy, przy pięknym widoczku, spałaszować kanapki :). I nie tylko :).

Po tej miłej chwili wytchnienia, ok. 12:00 ruszyliśmy dziarskim krokiem w dół. Wędrowaliśmy tę samą drogą, którą się wcześniej wspinaliśmy – idąc na dziko bez szlaku tak było najbezpieczniej.
Zejście, choć strome, poszło nam bardzo sprawnie – zajęło tylko godzinę. Na dole Monika próbowała zapoznać się z dwoma napotkanymi młodymi konikami, ale te nie były nami zainteresowane, a wręcz od nas uciekały. Także niestety tym razem Monika nie zaspokoiła swoich potrzeb muldania zwierzątek ;).

Do pokoju wróciliśmy chwilę po 13:00 i postanowiliśmy pojechać do tej niby właściwej Borsy (Statiunea Borsa) poszukać fajnego miejsca na zjedzenie obiadu. Co jak co, ale w centrum turystycznym powinno dać się dobrze zjeść.
Przejazd w upale, po rozkopanej, pylącej drodze do najprzyjemniejszych nie należał. A Statiunea Borsa okazała się być całkiem daleko – przejechaliśmy ponad 15km.

Na miejscu okazało się, że w sumie nic ciekawego tam nie ma. Nie namierzyliśmy żadnej typowej restauracji. Były jedynie pensjonaty z restauracjami, więc po krótkich poszukiwaniach postanowiliśmy z jednej takiej skorzystać.
Wnętrze restauracji wyglądało przyzwoicie, ale brak ludzi nie wróżył niczego dobrego. Monice zdecydowanie miejsce się nie podobało, ale ja już byłem na tyle głodny, że postanowiłem zaryzykować.
I był to błąd. Moje danie nie było jeszcze najgorsze (choć zamówiona sałatka okazała się być pociętym na plasterki pomidorem z toną cebuli), ale Monika dostała chamsko odgrzane w mikrofalówce udko z kurczaka. I to żeby jeszcze dobrze odgrzane – w środku było zimne. Wygrzebali z zamrażalnika jakieś zdechłe udko zrobione Bóg wie jak dawno temu i wrzucili na talerz… Po zwróceniu obsłudze na ten fakt uwagi, pani nawet się nie speszyła, tylko wrzuciła to samo udko na kolejne 2 minuty do mikrofali i bezczelnie przyniosła z powrotem…
Biedna Monika oczywiście nie zjadła tego syfu, więc odstąpiłem jej swoją sałatkę, żeby nie wyszła z knajpy głodna. Taki tam nasz kolejny mały pech, choć trochę na własne życzenie.
Czym prędzej opuściliśmy to beznadziejne miejsce i ruszyliśmy w stronę naszego pensjonatu. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze po paliwo, a że na stacji mieli całkiem przyzwoicie wyglądający ekspres do kawy, to wzięliśmy sobie po kubeczku na osłodę życia.
Po kawie, w centrum Borsy, weszliśmy do dużego marketu na zakupy.

Ten twór architektoniczny niezwykle intrygował Monikę – stał naprzeciw marketu :).

Wzięliśmy niezbędne na wieczór i dzień następny produkty, po czym przed 16:00 wróciliśmy do naszego pensjonatu.
Jak już pewnie zwróciliście uwagę, żadna burza przez cały dzień nie przyszła, więc spokojnie mogliśmy wybrać się na pierwotnie zaplanowaną wycieczkę kolejkami linowymi i nic by się złego nie stało. Także no… Pechunio :).
Ale nie. Burza jednak przyszła! Równo o godzinie 17:00, gdy wyszliśmy z pokoju żeby zrobić sobie ognisko :D. Dosłownie kwadrans wcześniej byliśmy na dworze, żeby schować nasze zakupy do lodówki i jeszcze nic nie wskazywało na to, że pogoda ma się zepsuć. Zabraliśmy kiełbasę, zapalniczkę, jakiś papier na podpałkę, wyszliśmy z pensjonatu i oczom naszym ukazała się granatowa chmura, zasuwająca jak pociąg towarowy w naszym kierunku. Pechunio…

Ale trzeba przyznać, że widok nadciągającej ściany deszczu, pochłaniającej kolejne szczyty z pola widzenia, robił naprawdę wrażenie. Niebo przeszyło też kilka efektownych piorunów…
Gdy ulewa do nas dotarła, uciekliśmy na zadaszony taras obok naszego pokoju i usiedliśmy sobie z piwkiem przy stoliku.

Wiatr nie zawiewał na nas deszczu, więc przyjemnie było tam posiedzieć i poobserwować wkurzoną matkę naturę.

Burza jak szybko przyszła, tak szybko powędrowała dalej. Ok. 18:00 wróciliśmy więc do projektu ogniska. Znalezienie suchego drewna stanowiło co prawda wyzwanie, ale wygrzebaliśmy trochę desek z przykrytego brezentem stosu.
Palenisko zlokalizowane było dosyć ekstrawagancko – wewnątrz słupa energetycznego, tj. pomiędzy jego stopami. A zamiast kamiennego kręgu do dyspozycji mieliśmy felgę z traktora ;).

Ogień udało mi się rozpalić nadspodziewanie łatwo, bez wspomagania się substancjami ropopochodnymi :). Pozostało więc jedynie nadziać kiełbaski na wystrugane wcześniej badyle i rozpocząć smażenie.

Oj, tego mi było trzeba. Zapach palonego drewna i smak rumuńskiej kiełbasy z ogniska tradycyjnie uznaję za niedoścignione i niepowtarzalne. Nigdzie indziej smażona kiełbasa mi tak nie smakuje, a dym z ogniska nie jest tak miły dla nosa…

Podczas ogniskowej biesiady Monice rozwalił się jeden sandał. Zrobił się z tego o tyle problem, że Monika miała poza sandałami jeszcze tylko buty motocyklowe, a te zeżarły jej pięty podczas dzisiejszego spaceru. Jakiekolwiek chodzenie możliwe było więc tylko w sandałach. Pechunio… Musieliśmy zatem wpleść w nasze najbliższe plany zakup nowych sandałów, aby można było jeszcze podczas tego wyjazdu pozwiedzać Rumunię piechotą ;).
Podczas ogniska Monika zaprzyjaźniła się z psem, którego buda znajdowała się bardzo blisko nas. Oczywiście zwierzak dostał trochę kiełbasy do zjedzenia, a od Moniki w bonusie sporo miłości. Żal nam było trochę tego psiaka, bowiem jego świat był bardzo mocno ograniczony krótkim, zaczepiającym o wszystko łańcuchem…

Gdy już zjedliśmy kiełbasy i skończyliśmy biesiadować, przykryliśmy palenisko żeliwną pokrywą i poszliśmy na krótki spacer. Daleko iść się nie dało przez rozwalony sandał, ale prób zaprzyjaźnienia się z konikami po drugiej stronie drogi Monika nie mogła sobie odpuścić :).

Potem już wróciliśmy do pokoju. Posiedzieliśmy nad mapą i w oparciu o prognozy pogody ustaliliśmy plan na dzień następny. Wyszedł nam z tego projekt tranzytowego dnia – przejazd do Busteni.
Trudny ostatnich dwóch dni i nasze zmęczenie ujawniły się po toalecie wieczornej. Praktycznie chwilę po 21:00 poszliśmy spać, mimo, że za oknem było jeszcze jasno.
Dziś motocykl odpoczywał – zrobił zaledwie 35km :).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *