Niestety długo nie potrafiłem zabrać się za napisanie tej relacji, toteż dużo mi już faktów uleciało z pamięci… Postaram się jednak jak najlepiej opisać ten – co jak co – dla mnie pierwszy „otwarty” zlot, na który się wybrałem…
A wszystko jak zwykle nie było zaplanowane :).
W sobotę 18 września 2004 r. wróciłem z pracy do domu około 14:00 i po niedługim czasie dostałem telefon od Mariana z 4um. Powiedział mi, że jest na zlocie w Woszczycach już od rana i zapytał, czy może nie miałbym ochoty wpaść.
Zupełnie nie byłem na to przygotowany, ale Marian jednak potrafi przekonywać :). A może to ja mam słabość do imprez, na których przewijają się stada motocykli?
Jaka by nie była przyczyna – wsiadłem na motocykl i z myślą, że wpadnę „na chwilę” – pojechałem.
Zajechałem do Żor, wbiłem się na trasę Katowice-Wisła, po czym stanąłem przy pierwszym przydrożnym barze. Marian tak polecił mi zrobić, gdy telefonicznie uzgodniliśmy, że nazwa Woszczyce, mówiąc oględnie, miała dla mnie egzotyczne brzmienie ;).
Po chwili pod „mój” bar podjechał Marian na GSie (lewa fotka) i Bahama na swojej MZcie (środek). No i było już nas trzech…
W tym też składzie pognaliśmy w kierunku zlotowiska.
Na samej już dojazdówce trochę przeszarżowałem. Rozpędziłem się jak dzika świnia i gdy przyszło mi zwolnić, okazało się, że motocykl wcale nie ma na to ochoty. Zablokowała mi się przepustnica (znowu!) w pozycji maksymalnego otwarcia. Błyskawicznie wysprzęgliłem silnik i wyłączyłem zapłon, żeby tłoka mi nie urwało.
Zjechałem na pobocze i odblokowałem gaźnik. To z kolei za cholerę motocykl nie miał ochoty zapalić. Pchaliśmy go jak idioci 300 metrów przed bramą wjazdową na teren zlotu. Od czasu do czasu Etka – zupełnie jak w Borkach – oddawała potężny strzał z wydechu, ale nic ponadto. W końcu, gdy już byłem mokry jak szczur od pchania, silnik… chwycił z kopa :).
Wreszcie wjechaliśmy na zlot. Na dobry początek, przy wjeżdżaniu na miejsce parkingowe, gaźnik znowu się zablokował i oddałem armatni wystrzał z wydechu. Byłem tak zły, że postanowiłem zająć się tym później. Motocykl zaparkowałem i cyknąłem mu fotkę.
Kupa ludzi, kupa motocykli. Super atmosfera :). Mnóstwo chromów, armatury, ale plastików i naklejek też nie brakowało ;).
Za wejściówkę dostawało się pamiątkowy znaczek, i karnet na piwo, grochówkę i kiełbasę z bułką. Wypas :).
Oto też zaraz widzimy rozgrywające się konkurencje – slalom…,
… konkurs na najwolniejszą jazdę…,
czy mniej motocyklowe przeciąganie liny :). Po prostu żyć nie umierać i się bawić!
Kiedy zasiadaliśmy do grochówki, nagle nad największym placem asfaltowym zaczęły się unosić kłęby białego dymu. Ocho, zabawa się zaczęła na dobre!
Pokaz palenia gumy był naprawdę udany i zakończył się dwoma wystrzałami przepalonych opon. Przynajmniej ja tyle ich zarejestrowałem :). Jeden rajder był tak zawzięty, że próbował mielić jeszcze na panie ;). Bajera ;).
Koniec pokazu, wróciłem jeść. Wokół pełno różnych maszyn, Junaki, Trajki, MZtki, plastiki, dragi, choppery, customy…
Oczy dookoła głowy! Aż pojeść w spokoju się nie dało :P. Wiedząc zaś, że wkrótce może będę się przesiadał na większą maszynę, rozglądałem się za czymś dla siebie i w miarę możliwości przymierzałem swój szanowny tyłek do siodełek. Oczywiście nie z bułką w pysku – jak już pojadłem :P. Spodobało mi się jedno Kawasami 550 Zephyr, no ale niestety nie była zbytnio na moją kieszeń na najbliższe – optymistycznie licząc – dwa lata :P.
Jedynie co wydawało się osiągalne to Suza GS500, na którą Marian nieustannie mnie przerabiał od dłuższego czasu z mojej wymarzonej Kawy EN500…
Zabawa trwała dalej :). Wokół ludzie szaleli, piwo się lało, tłumiki strzelały, gumy się paliły. Szczególnie spodobało mi się palenie gumowca przez Junaka :). Coś niesamowitego :). Stary ale jary czterdziestolatek :).
Sam w końcu też się skusiłem i swój motocykl odpaliłem, aby troszkę się na nim pobawić :). Ale, że jak zwykle szkoda mi go było, to po odblokowaniu gaźnika jedyne czego „dokonałem”, to było zakopanie się w miękkiej glebie :). Poza tym troszkę objeździłem cały teren zlotu i tyle… 😛
Ale niestety z czasem zaczęło się robić ciemno i późno, a w domu jak zwykle wiedzieli tylko tyle, że „idę na moto”. Lada chwila mogłem się spodziewać, że smycz w mojej kieszeni zadzwoni… A poza tym, jeśli dobrze pamiętam, to byłem wyjątkowo optymistycznie ubrany jak na wrzesień i też mi się trochę spieszyło, żeby nie zmarznąć, bo o ile o 17:00 było cieplutko, o tyle wraz z zapadającym zmierzchem dosyć interesująco szybko temperatura oklapła…
Około 21:00 zabrałem się więc do domu. Marian jeszcze musiał zostać, bo wygrał konkurs jazdy na orientację w terenie, który odbył się rano, jak jeszcze skakałem po kanałach w pracy, a dopiero po 22:00 miano wręczać nagrody. Podjechał ze mną tylko kawałek, wyprowadzając mnie na drogę do domu.
Ruszając w swoje strony najbardziej żałowałem, że ominie mnie striptiz, który miał się odbyć właśnie o 22:00 ;). Niestety i tym razem musiałem spadać przed gwoździem programu :P.
Powrót do domu był przeraźliwie zimny. Chyba nie miałem swetra, tylko kurtkę i wiało mi przez rękawy ;). Nad jezdnią za to unosiła się taka lekka mgiełka, co przy ciemnościach, pustej drodze i świetle lampy stwarzało niesamowity klimacik… Gdyby nie ten chłód… Coś niesamowitego, uwielbiam samotne jazdy w takich warunkach :).
Około 22:00 byłem już w domu.
Zlot okazał się bardzo fajny i chętnie wracam do niego pamięcią. W końcu pierwszy raz brałem udział w czymś takim :). Pierwszego razu się nie zapomina :P.
Etka uradziła. Pokazała mi znowu kawałek świata, pozwoliła stać się częścią czegoś większego… A tak, większego, bo w końcu motocykliści to solidarna brać :). Na szosie motocyklem nigdy nie jesteś sam…