Piąta edycja Borek, która odbyła się w 2006 roku, niestety mnie ominęła. Nie mogłem więc sobie pozwolić na przegapienie szóstej edycji :).
Nie było to jednak takie proste ;). Zlot odbyć się miał w dniach od 21 do i 23 września – od piątku do niedzieli. A ja wróciłem z Anglii do domu późnym popołudniem 19 września :). Miałem więc tylko dwa dni na przegląd motocykla po podróży, załatwianie różnych palących spraw, jak zapłata OC za motocykl i rajza testowa na motocyklu Triumph Tiger, na którą zapisał mnie MarianKa :).
Ostatecznie nie udało mi się wyjechać w piątek z Browarem i Ynciolem na zlot. Ale w sumie i tak nie przepadam za trzydniowymi zlotami, więc tragedią to dla mnie nie było.
Umówiłem się z Draco Fisherem, że pojedziemy na zlot razem, gdyż i on nie mógł wyjechać w piątek z powodu pracy.
W sobotę, jakoś po 14:00, Draco zadzwonił do mnie i powiedział, że ok. 14:30 moglibyśmy wyjechać. Ugadaliśmy się więc na BP za moim blokiem i punktualnie się tam spotkaliśmy :). Draco zdążył już zatankować, a ja miałem pełny bak, więc bez marudzenia mogliśmy ruszyć w drogę :).
Pojechaliśmy przez Orzesze, gdzie wskoczyliśmy na Wiślankę. W Katowicach zaś pociągnęliśmy już dalej krajową jedynką na Częstochowę i dalej na Piotrków Trybunalski. Zasuwaliśmy sobie tak między 110 a 130km/h i w zasadzie całą trasę wzięliśmy na jeden strzał, bez niepotrzebnych przystanków :). Przy drugim przyłożeniu trafiliśmy na właściwy zjazd na Borki i opuszczając dwupasmówkę, lokalnymi, wąskimi asfaltówkami dojechaliśmy do ośrodka :).
Już na dojazdówce minęło nas kilka motocykli świadczących o tym, że w Borkach „się dzieje się” :). Wjechaliśmy za bramę i rozpytując zlotowiczów o domek Browara, natknęliśmy się na mojego brata i Agghię :). No cóż, brata nie widziałem od wyjazdu do Anglii (tj. od czerwca), więc poniekąd się ucieszyłem widząc jego mordę :). Brat poinstruował mnie, gdzie jest domek Browara, poinformował, że jest na terenie ośrodka moja była Seven Fifty , po czym poszedł gdzieś sobie (chyba jeść :P).
Podjechaliśmy z Draco do domku Browara. No tego zjeba, jak i reszty ekipy tj. Ynciola i Gosi też nie widziałem od powrotu z Wysp, więc już zacierałem ręce na myśl o wspólnej imprezie :).
Szybko wprowadziłem się do domku, po czym postanowiłem objechać TDMą ośrodek dookoła w poszukiwaniu „swojej” Sevenki :). Po drodze spotkałem całe mnóstwo znajomych. Drogowca, Greedo, Romana Intrudera i innych, których teraz nie wspomnę. Przy każdej ze spotkanych osób oczywiście chwilowy postój i krótka pogawędka, więc suma summarum moja eskapada wokół ośrodka troszkę się wydłużyła ;). Tym bardziej, że jak to w życiu bywa Sevenka stała przy ostatnim domku na mojej trasie ;).
Jakoż był tam też przy niej nowy właściciel – Rybson. Sevenka stała sobie dumnie, lśniąc czerwienią lakieru. Wszystkie ślady spotkania z Volkswagenem, tak jak i szyba, zostały usunięte. Nowe oponki, ciężarki na kierownicy, klamka sprzęgła… Ależ jakie było moje zaskoczenie, gdy na motorku usiadłem! Jakie to małe! Jak inaczej się siedzi (żeby nie powiedzieć: mniej wygodnie) niż na TDM! Jakie to ma twarde i krótkie skoki zawieszeń w stosunku to TDM! Zadziwiające jak modyfikuje się w pamięci obraz poprzednio posiadanych motocykli pod wpływem później/obecnie posiadanych… Może lepiej, żebym nie siadał nigdy na MZ ETZ 250, bo się załamię czym śmigałem :P. Teraz Etka jest dla mnie jednym z najmilej wspominanych motocykli ;).
Ale do rzeczy! Pogadałem chwilę z Rybsonem, po czym wróciłem do swojego domku i rybnickiej ekipy. Zaparkowałem motóra, chwyciłem za piwko i przyłączyłem się do już imprezujących ;).
Ale tu zaczęło się to, co przetrwało do końca zlotu. Siedzieliśmy sobie przed swoim domkiem na ławkach, przy stoliku, sącząc piwko, ale tylko w swoim małym, rybnickim gronie. Trzymaliśmy się w „podgrupie” i tak też trzymali się inni. Od czasu do czasu ktoś przechodząc coś zagadał, czasem ktoś przejechał motocyklem, ale poza tym nie było czegoś, co szumnie zawsze nazywaliśmy integracją ;).
W międzyczasie zaczęło robić się ciemno, więc można było udać się pod ognisko. Zebraliśmy się więc i poszliśmy za tłumem :P.
Przy ognisku ekipa była już większa. Ławki obsiedziane, ognisko okrążone… No i wesoły gwar wokół :).
Chwyciliśmy za kiełbasy i dawaj – smażyć. Problem był mały z niewielką ilością kijków do smażenia, ale i z tym dało się uporać.
Do szamania usiedliśmy przy pustej ławie. I jak poprzednio – za bardzo nikt się do nas nie dosiadł i jedliśmy sobie sami. Co nie znaczy, że nie było wesoło ;).
Przy ogniu nie zabawiliśmy długo. Brakło nam piwa w zanadrzu, więc wróciliśmy pod domek. A tam Draco wyjechał na stół z butelczyną Whiskey ;). Powrót pod ognisko wydał nam się więc bezsensowny ;).
No i w kółeczko poszła flaszka i dosyć sprawnie padła, a nam fantazja się poprawiła. Zaraz więc wpadliśmy na pomysł, żeby wejść na dach domku ;). Mnie się szybko to udało, a za chwilę dołączył do mnie Ynciol. Draco nawet nie próbował, zaś Browar twardo wykonał susa z poziomu ławki, po czym pod przemożną siłą grawitacji fiknął orła na plecy na ławkę ;). Z naszej perspektywy wyglądało to nieciekawie, ale Browar z rogalem na gębie podniósł się i śmiał z upadku ;).
Po chwili zeskoczyliśmy na dół. Browar znikł goniąc Gosię, która się pogniewała o „Operację Dach”, a my wykombinowaliśmy nowe zajęcie. Tzn. w sumie ja byłem tu motorem napędowym… Chciałem pojechać na plażę Jeziorka Sulejowskiego…
Draco nie dał się namówić, ale Ynciol po długich perswazjach postanowił mi towarzyszyć ;).
Odpaliliśmy sprzęty, nieco pogrzaliśmy silniki i – w drogę!
Przejechaliśmy przez parking ośrodka, wjechaliśmy na leśną ścieżkę i dawaaj! 🙂 Po korzeniach, ściółce, a w końcu zwykłym piasku zajechaliśmy nad samą wodę. Ciemno, cicho i spokojnie. Księżyc ślicznie odbijał się w wodzie… Cud, miód, malina! 🙂
Kiedy już ponapawaliśmy się widoczkami i magią tamtego miejsca, z niemałymi kłopotami zawróciliśmy, wyjechaliśmy z plaży i podjechaliśmy pod ognisko :).
Nic tam jednak się nie wygłupiałem, bo jednak motorek był mocno zmęczony wyprawą do Anglii i jedyne do czego się nadawał, to dobry serwis ;). Poza tym chodziła już mi po głowie ewentualność sprzedaży TDMy, więc głupio byłoby ją uszkodzić :).
Pod ogniskiem pogadałem trochę na temat maszyny, FXrider się do niej przysiadł, po czym nagle dostałem smutasa od Draco, z pytaniem gdzie jesteśmy, bo na plaży nas nie znalazł :P. Skubany na spóźnionym zapłonie zdecydował się jednak nad Jeziorko przejechać :).
Oddzwoniłem do Draco i ugadałem się, że się spotkamy pod domkiem i pojedziemy nad wodę jeszcze raz :P.
Gdy z Ynciolem znaleźliśmy się pod domkiem, był tam już też Browar i Gosia, więc udało nam się skompletować na drugą eskapadę pełną ekipę ;).
Silniki motorków zawarczały i ruszyliśmy :). Droga ta sama – parking, lasek i plaża :).
Nad wodą oczywiście sesyjka zdjęciowa…
…po czym trudniejsze zadanie, tj. opuszczenie plaży ;).
Draco nie miał kłopotów – Transalp i kostka z tyłu… Fontanny piasku wylatywały na kilka metrów w powietrze :). Zadziwiająco dobrze radziła sobie CB500 Ynciola, a moja TDM z pewnym trudem też wyjechała :P. Zaś Browar, który próbował wyjechać inną drogą niż my, utknął, więc postanowiłem pobiec mu z pomocą :). I tak pędząc na przełaj jak dzika świnia przez ciemną plażę, na mojej drodze urosła jakaś kupka piasku, o którą wyrżnąłem jak długi :P. Gdy udało mi się pozbierać i już dobiegałem do Browara, temu udało się ruszyć i wyjechać z piasku. Ruszyłem więc dzielnie kłusem z powrotem do TDMy i… drugi raz wyrżnąłem o tę samą kupkę piachu :D.
Gdy już byłem przy moto, okazało się, że obiektyw aparatu nie chce się schować. Musiał dostać piaskiem… I tak jakoś gdy z nim walczyłem, cała ekipa pojechała i zostałem w lesie sam :P. Aparat jednakże się w końcu wyłączył, więc ruszyłem w pogoń za resztą. I natrafiłem na wyprawę poszukiwawczą mojej osoby, w postaci Draco :).
Po tej zabawie, grzecznie wróciliśmy już do swojego domku i zostawiliśmy biedne motocykle w spokoju. Przyłączył się do nas na jakiś czas Gerard i wspólnie sobie pogawędziliśmy, ale czułem, że dla mnie to już koniec imprezy. Coraz częstsze ziewanie i zamykające się oczy były tego nieodzownymi symptomami ;).
Jakoż wkrótce położyliśmy się wszyscy spać. Ynciol, Browar i Gocha w jednym pokoju, a ja z Draco w drugim…
Dzień następny był krótki i smętny. Wstaliśmy, napiliśmy się herbatki, po czym za namową brata poszliśmy na śniadanko do ośrodkowej knajpki. A w zasadzie pojechaliśmy tam już ze wszystkimi bagażami, by zaraz po śniadaniu ruszyć w drogę do domu. Motocykle of korz były mocno zapiaszczone ;).
Po śniadaniu pożegnaliśmy się z kilkoma osobami i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. A tam to już tylko krótkie tankowanie…,
…pomoc jednej motocyklistce, która stała na poboczu GSem z pustym bakiem i zdechniętym akumulatorem (ach, jazda dwupasmówką pod prąd rulezz! 😀 – musieliśmy do niej kawałek wrócić), jedno nieporozumienie, przy którym się pogubiliśmy i jakoś tak przed 16:00 wszyscy byliśmy w domach…
Jakie wnioski ze zlotu?
No cóż… Napić się w rybnickim gronie możemy też tu, w Rybniku, gdzie w sumie też mamy zalew… Ale w gruncie rzeczy wyjazdu nie żałuję, bo co sobie przy okazji pojeździliśmy i różnych znajomych spotkaliśmy, to nasze :). Enyłej, do następnego!