Tak!! Rybol Party 666 Edition jest już za nami! 🙂
I tym razem trzymałem się z daleka od organizacji :). Za dwudniowy zlot wolałem się nie brać, a jedna noc na Rybolu przestała już ekipie wystarczać ;).
Wyzwania podjął się Browar, jako że Draco w Leśnej Polanie był już poniekąd spalony :). A to właśnie tam postanowiliśmy zorganizować tę edycję zlotu, bowiem Kotwica wydawała nam się zbyt hardcore’owa na dwa dni imprezowania… Data zlotu tym razem ustaliła się sama i wypadła bardzo wcześnie – na przełomie marca i kwietnia. Późniejsze weekendy zawalone były jakimiś pierdołami, takimi jak Wielkanoc, czy rozpoczęcie sezonu na Jasnej Górze… 😉
Ale do rzeczy!
Punktem zbornym tradycyjnie był salon Szpili. Spotkać mieliśmy się tam w piątek 30 marca o 19:30. Późna godzina podyktowana była oczywiście faktem, iż piątek jest zwykłym dniem roboczym, więc trzeba było dać ludziom czas na powrót do domów i dojechanie do Rybnika.
Ja wyjechałem spod bloku ok. 19:00 i po 8 minutach byłem pod Szpilą :). Ponieważ nikogo oczywiście jeszcze nie było, rozwaliłem się na moto i… czekałem :). Ok. 19:30 pojawił się Browar z Gośką i od tego momentu już zaczęło się robić wesoło :).
Tuba z ekipą z Gliwic dotarł pod Szpilę jakoś o 19:45, a kolejny odłam grupy, z dalszych miejscowości i Beti na czele, przybył chwilę po 20:00.
Pomimo, iż ciągle nie byliśmy w komplecie, postanowiliśmy pojechać już na pacyfikację hipermarketu :). Tym razem, z uwagi na porę – padło na Tesco… Real zostawiliśmy sobie na sobotę ;).
Zagrzmiały silniki, zawyły klaksony i kolumna ruszyła!
Wjazd na teren sklepu trochę utrudniła nam sygnalizacja świetlna, ale jakoś udało nam się ruch zablokować i dostać na parking bez defragmentacji – na baaardzo późnym żółtym :P.
W Tesco – szybkie zakupy. Browar zaopatrzył nas w pieczywo i 17kg kiełbas, a każdy już na własną rękę troszczył się o napoje chłodzące ;). Już tam na zakupach było dużo zabawy, ale ponieważ obsługa Tesco okazała się pozbawiona poczucia humoru i stanowczo sprzeciwiła się jeździe w wózku sklepowym w kasku i goglach, postanowiliśmy szybko miejsce to opuścić i pojechać na docelowy plac zabaw :P.
Trochę to jak zwykle trwało, ale powoli wszyscy popakowali zapasy do sakw i kufrów, więc mogliśmy ruszyć :). Jeszcze tylko małe palenie gumy w wykonaniu Tuby w wejściu do marketu i jazdaaaa! 🙂
Poprowadził kolumnę Browar. I tym razem pojechaliśmy nieco inną trasą – przez Browarową Suminę – a nie jak dotychczas trasą na Rudy. Oczywiście było już całkiem ciemno i zrobiło się cholernie zimno, ale co zrobić… W sumie to przecież jeszcze marzec, więc nie można było narzekać…
Wreszcie – rycząc czym się dało – ok. 21:00 najechaliśmy na Leśną Polanę :).
No i tu nastąpił tzw. stały element gry tj. rozlokowanie się w domkach. Wyjątkiem jednak od tradycji Rybola była ich ilość, przekraczająca liczbę zlotowiczów :P. Znalezienie łóżka nie stanowiło zatem problemu :P. Ha, a ile wolnej podłogi się marnowało!! 😉
Ja zainstalowałem się w domku nr 5 z Browarem i Gośką w pokoju na piętrze. Obok spał Draco z Violet, a od soboty i Manon. Na dole spał Ynciol z Basią.
Kiedy już wszystko było jasne, zabraliśmy się za organizowanie ogniska, które nie zostało niestety przygotowane. Ale od czego fantazja i inwencja poparta już wszędzie lejącym się piwem! 🙂
Chwilę później, gdy już ognisko „się szykowało” (Draco – szacun!) ujawnił się problem z transportem wszystkich kiełbas i pieczywa z dosyć oddalonego naszego domku pod palenisko. Było tego dużo, a chętnych do łażenia mało. No to co – na motóra i jazda! 😉 Napchaliśmy ile się dało do kufra, na bak, siatka w zęby, Browar na plecy (również z siatami w rękach) i… w długą!! 😉
No! To skoro już wszystko przetransportowaliśmy pod ognisko, można było zabrać się za smażenie kolacji. I tu niestety kolejna tradycja ;). Ognisko było delikatnie rzecz biorąc beznadziejne. Ledwo się paliło… Polewaliśmy je nawet olejem, ale i tak „walka o ogień” była trudna i długa. Zresztą – przegrana ;).
Jakoś jednak udało mi się w bólach kiełbasy w miarę usmażyć, więc pojedzony zacząłem szukać dla siebie zajęcia :). Szybko się znalazło – nie dało się wejść do naszego domku :P. Razem z Browarem walczyliśmy kluczami z 10 minut, nim zamek się znudził i się po prostu otwarł ;). Żeby uniknąć problemu na przyszłość, zastosowaliśmy patent rodem z firmy Gerda :P.
Ponieważ zimno i niemrawo było, żeby rozruszać trochę towarzystwo, wsiadłem na motóra i zajechałem pod ognisko. Tam już przygotowane były specjalne kostki chodnikowe do palenia laczków ;). A ja specjalnie trzymałem stare opony na felgach, właśnie na tę imprezę…
No i poszło!!! Początkowo trudno, bo moto uciekało – przyczepna kostka chodnikowa i śliska trawa, na której nie trzymał przód. Ale po tuningu pasa kostek, tak, by dało się zaprzeć o latarnię… guma spłonęła :).
Oj, dymu było! 😀 Ale postanowiłem zachować coś na sobotę :). W końcu mieliśmy machnąć jakąś traskę, a na drutach byłoby to trudne…
Moim śladem zaraz jednak poszedł Fenix i wyjarał całkiem ładnie gumę na FJR 1300 :). A potem jeszcze Browar nie wytrzymał i skopcił gumę… taczką ;).
Ale niestety na tym palenie gum się skończyło – chętnych brakło…
Polazłem więc pozwiedzać sobie, co się po ośrodku dzieje. Ludzie strzelali z wydechów tu i ówdzie, w czym prowadził Maciek swoim potworem na pustych wydechach… Pod domkami Zimmer z kolei też przyjarał trochę lacza, a chwilę później wyglebił się ze sprzętem – szczęśliwie bez strat :).
No i tak jakoś ekipa się bawiła :). Czuć było, że to jeszcze nie jest to. Ludzi było mało, największych wariatów brakowało, więc impreza kulała się stosunkowo spokojnie :). Większość ekipy miała dopiero przyjechać w sobotę…
Stosunkowo szybko więc – koło północy – wylądowałem w domku, gdzie siedział sobie Draco z Violą i tam przez blisko godzinę sobie gadaliśmy. Przynajmniej tam człek nie marzł, bo na zewnątrz zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, a ognisko padło już całkiem. ;).
Po 1:00 w nocy zdecydowałem, że idę spać :). Ledwo wlazłem na górę i już usłyszałem jak do domku wpada Browar z Ynciolem i drą się „Zbyhu, wciągaj portki!!”. Akurat trafili, bo je właśnie zdejmowałem przed spaniem :P.
Położyłem się i po zaledwie 10 minutach już miałem towarzystwo. Wspomniana wyżej dwójka wpadła do mojego pokoju jak bomba i postanowiła zabrać mi kołdrę ;). Ale się nie dałem :P. Pół godziny później, gdy znowu przysypiałem, sytuacja się powtórzyła. Tym jednak razem zaczęli montować mi do łóżka pracujący odkurzacz ;). Ssał konkretnie! ;)))
Miałem jeszcze potem dwie takie wizyty. Najpierw jakaś większa grupa napadła mnie z Tubą na czele, a na koniec Browarowi i Ynciolowi przypomniał się znowu ten głupi odkurzacz :P. Po 3:00 w nocy chłopy się jednak zmęczyły i dali mi spokój. Sami również poszli w kimono…
Wstałem dosyć wcześnie – chwilę po 8:00, choć spałem mało. Browar wydawał w nocy z siebie dźwięki przypominające piłowanie drewna ;), co trochę mnie nie pozwalało zasnąć.
Wszamałem sobie na śniadanie suchą bułkę, trochę ciastek i jogurt pitny ;). I polazłem zwiedzać by oszacować straty po nocnej balandze :P.
W domku nr 6 połamały „się” dwa fotele, a stojące obok motocykle zostały pokryte dziwnym białym nalotem.
Rzut oka za płot wyjaśnił sprawę… 😉
Poza tym – strat nie odnotowano. Było zadziwiająco czysto i ładnie jak na dzień after :P.
Zabrałem się więc za oględziny swojego sprzęta i szybko przekonałem się, że trochę nie mam w nim oleju… Kurde, a nie miałem też nic na dolewki ;). Opona jeszcze nie była w tragicznym stanie, więc szykowało się kolejne przypalanie podczas wieczornej imprezy ;).
Aby nie zarżnąć sobie wieczorem silnika, ugadałem się z Browarem, że pojedziemy do sklepu w Gaszowicach po olej. Musiałem tylko trochę poczekać, aż Browar zmęczy kaca :P, także dosiedliśmy naszych rumaków i opuściliśmy ośrodek dopiero w okolicach godziny 11:00 :P.
W pierwszej kolejności zajechaliśmy pod dom Browara po lejek, bo takowego przy sobie nie posiadałem, a potem śmignęliśmy do Gaszowic. Tam miałem zagwozdkę ile tego oleju kupić, ale w końcu zdecydowałem się na hurt-detal – 4l. Szlag mnie tylko trafił, gdy się okazało, że w motocyklu nagle zmaterializowało się „pół okienka” oleju :|. Dziwny sprzęt!
Wróciliśmy do ośrodka. Ale tam było zupełnie niemrawo. Ludzie łazili i nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Co jakiś czas małe grupki motocykli to wyjeżdżały lub wracały na teren ośrodka, ale poza tym nie działo się absolutnie nic.
Uzgodniliśmy więc, że około 13:30 zbierzemy się w małą traskę po okolicy.
Do tego czasu, żeby się nie nudzić, trochę pomęczyłem sprzęta po terenie ośrodka jeżdżąc w te i we w te, co chwila zarzucając tyłem na śliskiej trawie :).
W międzyczasie pojawił się jednak właściciel Leśnej Polany, który trochę wkurzał się o rycie trawy, więc dałem spokój jazdom.
Jakoś po 13:00 skulali się na chwilę do nas moi rodzice :). Mama na ledwo zipiącej XJ600, która od zakupu nie chciała z nami współpracować, a ojciec na swojej XJR. Bryknąłem się na sprzęcie Ojca, zajrzałem do świec w XJ i już była 13:40. Trzeba więc było się zbierać do uzgodnionej rajzy :).
Jakoś około 14:00 wszyscy byli gotowi i prawie pełną ekipą ruszyliśmy na objazdówkę :).
Pierwszym celem był Klasztor Cystersów w Rudach. Tam obeszliśmy sobie teren w koło, nawygłupialiśmy się trochę i pocykaliśmy parę zdjęć. Ale że najlepiej w siodle, szybko wróciliśmy do motocykli.
Był plan, żeby pojechać na kolejkę wąskotorową i poturlać się lokomotywą, ale morale w ekipie było na poziomie: „Jedzenie albo życie!” Zrezygnowaliśmy więc z tego punktu programu i obraliśmy kurs już bezpośrednio na bar Smakosz, który znajduje się na trasie między Śośnicowicami a Kędzierzynem Koźlem.
Po dotarciu na miejsce – mały szok. No cóż, z zewnątrz bar ten wyglądał nieciekawie – jak najgorsza speluna.
Ale w środku zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Dużo miejsca, czysto, miła obsługa… A do tego szybkość serwowania żarcia była niesamowita. Napadliśmy ich przecież kilkudziesięcioosobową grupą, a na zamówienia czekało się maksymalnie 10 minut. Zadziwiające było również to, że na jeden rzut oka obsługa zapamiętywała kto co zamówił i bezbłędnie przynosiła każdemu z osobna zamówione potrawy. A nawet zamówień nie zapisywali! Tak dokładnie odnajdowali się w tym chaosie… Pełen szacun, qrna!
Osobną kwestią jest jedzenie. Było ono tanie i po prostu doskonałe… Zamówiłem karczek z grilla i tak jak stało napisane, że jest za 8zł, tak był za 8zł – bez haczyka, że za podaną cenę jest np. 12 gramów karczku. Do tego wziąłem też frytki i buraczki. I dostałem ich taką górę, że oczy wyłaziły… Full wypas! Naprawdę, gorąco polecam ten bar!
No i gdy tak wszyscy szamali, że aż się uszy trzęsły, pod bar zajechała Warszawka, Gdańsk i Wrocek :). PGR i Cotlet, jak na motocyklistów przystało, sprzęty przywieźli na przyczepie i chlali już całą drogę w samochodzie :P. Powitania, śmiech, strzelanie z tłumików. Staszek, Gerard, Renia, Pietra, Złota, Wojtasik… Kupa znajomych twarzy z całej Polski!
Dobrze się złożyło, że nowa grupa przyjechała pod bar ciut później, bowiem część osób z wcześniej przybyłych już zdążyła zjeść, więc zwolniły się miejsca przy stolikach. „Świeżacy” mogli na spokojnie zarzucić sobie coś na żołądki i przygotować się do włączenia w imprezowanie :).
Po godzinie 17:00 wreszcie wszyscy byli syci i mogliśmy opuścić bar. Naszym kolejnym, nieodzownym punktem programu, była pacyfikacja Reala :). Od wczoraj zapasy mocno się nadwyrężyły, a nowi nie mieli nic ze sobą na wieczorną imprezę. Zakupy koniecznie trzeba było zrobić! 🙂
Klaksony, silniki, jazda, srutu tutu – jesteśmy w Realu :P.
Towarzystwo rozlazło się po całym hipermarkecie, ale bardzo szybko znowu staliśmy niemal w komplecie w jednym dziale ;).
Mnie nie potrzeba było wiele. Śniadanie na rano i jogurt na kaca ;). Piwo ostało mi się jeszcze z wczoraj. Szybko więc opuściłem sklep.
Ponieważ zakupy szły coś zbyt spokojnie, próbowałem namówić kogoś, żeby zrobił rundę honorową w obrotowych drzwiach Reala na motocyklu, ale niestety nikt nie dał się podpuścić :P.
Dopiero ok 18:30 wszyscy opuścili bramy marketu, więc można było pomyśleć o powrocie na Leśną Polanę :).
Browar poprowadził nas tę samą drogą, którą jechaliśmy dzień wcześniej. Tym razem jednak kolumna trochę dynamiczniej się przetasowywała, gdyż było jeszcze jasno – można było sobie pozwolić na więcej szaleństwa ;).
I wreszcie o 19:00 wsypaliśmy się chaotycznie na Leśną Polanę!
A tam już był totalny bajzel ;). Część ekipy z PGRem na czele już tam zajechała wcześniej, wiec motocykle porozrzucane były po całym ośrodku i ludzie kręcili się to tu to tam :).
Zaparkowałem grata, pocykałem trochę fotek, zaniosłem zakupy do domku, wyskoczyłem ze skórzanych portek, chwyciłem piwo i poszedłem się bawić :).
Pojawił się na początku projekt zakupu motorynki, którą widzieliśmy przy drodze na sprzedaż, celem zakatowania jej na śmierć podczas imprezy. Znalazł się zmysł organizatorski, odbyła się zrzuta, po czym – jedyny jeszcze trzeźwy mój kolega Kudża wsiadł w samochód, by po motorynkę pojechać. Bardzo długo go jednak nie było, gdyż jak się okazało, motorynka była totalną padliną i nawet nie chciała odpalić…
Jeśli o mnie chodzi to oczywiście najpierw polazłem pod ognisko. Tam już Draco metodycznie układał stosik drewna, także tym razem ogień chwycił konkretnie i dało się tam zarówno ogrzać, jak i usmażyć kiełbaski :).
Za to ostatnie zabrałem się od razu. Co prawda po obiedzie w Smakoszu jeszcze głodu aż tak nie czułem, ale… jak wszyscy to wszyscy! 😉
Kiedy już wszamałem kolacje uznałem, że czas pomęczyć trochę motóra, póki na koncie było tylko jedno piwo… Odpaliłem bestię, trochę rozgrzałem silnik i zajechałem pod ognisko. A tam – powtórka z rozrywki! 🙂 Guma poszła z dymem! 🙂 Ale już ostrożnie, żebym miał na czym do domu wrócić ;).
Kiedy odstawiłem sprzęta pod domek spotkałem Beti, która porwała mnie do swojego domku na wywiad – potrzebny jej do pracy socjologicznej o motocyklistach :). Dyktafon, piwo i jazda! Nawet nie wiem co tam plotłem trzy po trzy, bo co chwile ktoś do domku właził i gubiłem wątek rozmowy :). Aż bym chciał teraz usłyszeć, co tam nawijałem ;).
Po wywiadzie polazłem do domku, gdzie wmontowała się „Warszawa” i „Gdańsk” – czyli w 70% osoby wybierające się w maju do Montenegro. A że ja również planuję tam pojechać, to przy napoju wysokooktanowym wdałem się w dyskusję o szczegółach wyprawy. Czyli w zasadzie dalej nic nie wiem na jej temat ;).
Potem to już szalałem po całym ośrodku. Od ogniska, do domu Warszawki i domku Beti, gdzie poczęstowano mnie Żołądkową :). Mniam! 😉
W pewnym momencie idąc kolejny raz do ogniska, spotkałem Browara, który delikatnie mówiąc był wkurzony. Poszedłem więc z nim zobaczyć, o co biega… Okazało się, że ktoś odwalił oborę w naszym domku. Zbity klosz lampy nad wejściem do kibla, na środku podłogi wielki paw, a u nas w pokoju wszystko przerzucone do góry nogami. Nawet plecak Browara z jego osobistymi rzeczami został przetrząśnięty. I wszystko wokół we krwi :|.
No cóż, zabraliśmy się za sprzątanie. Uporządkowaliśmy nasz pokój, umyliśmy podłogę, zebraliśmy szkło. I tyle. Resztę wyjaśnień zostawiliśmy na rano…
Dla poprawy humorów, coś mnie podkusiło, żeby odpalić sprzęta. Browar też uruchomił FZXa… Pogrzaliśmy wspólnie silniki i już mieliśmy objeździć ośrodek, gdy Browar się rozmyślił, zgasił sprzęta i gdzieś znikł. Ja niestety taki mądry nie byłem ;).
Ktoś się mnie wówczas zapytał, czy będę wjeżdżał motocyklem do domku. Odparłem, że nie tym razem. Spotkało się to jednak z ostrym sprzeciwem :P. A że jeszcze ktoś mnie zapytał, jak ja to zrobiłem jesienią, to… postanowiłem pokazać ;). No i już po chwili, z pomocą zebranych, moto znalazło się w domku :P. Ale natychmiast w środku silnik zgasiłem i na tyle rozumu miałem, by się tam nie wygłupiać ;).
Ponieważ jednak stanie w środku domku było już stosunkowo nudne, szybko wydostaliśmy moto na dół. Niedosyt zaś wrażeń spowodował, że wymyśliłem coś innego. Pojechałem pod ognisko, które już było opuszczone o tej porze (prawie 2:00 w nocy) i postanowiłem przez nie przejechać :D.
Zaraz znaleźli się ludzie, którzy usunęli kamienie otaczające palenisko, by ułatwić wjazd, oraz wygasili napojami i piwami żywy ogień, tak, że został tylko żar.
No to skoro tak, to zapiąłem jedynkę i przez to przejechałem :P.
Ale było mi dalej mało ;). Przejechałem drugi, trzeci raz… I stwierdziłem, że to za łatwe. Nowym zatem planem było spalenie lacza w palenisku :D. Gdy okrążałem ognisko, by zamiar wykonać, tył moto uśliznął mi się na trawie i wyrżnąłem na prawy bok :P. Szybko sprzęta podnieśliśmy. Strat nie zauważyłem w ciemnościach, ale wyraźnie słyszałem pękanie owiewki…
Mimo to, wsiadłem na brykę, wjechałem w palenisko, zatrzymałem się i – puściłem lacza z dymem :D.
Rozżarzone węgielki efektownie wylatywały spod koła ;).
Po tym wybryku postrzelałem jeszcze trochę z wydechu i już dałem maszynie spokój, odstawiając ją pod domek. Oj, opona nie wyglądała na zadowoloną… 😉
Dalsza część imprezy, to już w zasadzie była agonia. Połaziłem po paru domkach i podłączyłem się pod jeszcze imprezujących – Browara i Ynciola :). I razem przypomnieliśmy sobie o odkurzaczu… 😀
Zainstalowaliśmy się na piętrze u nas w domku i zaraz odkurzacz zawarczał ;). Obudziliśmy Draco, Violę i Manona :). I ubaw mieliśmy po pachy :P.
Potem Browar zamknął się sam na sam w szafie z odkurzaczem, a Ynciol zapragnął poczuć się jak Małysz i odwalił popisowy telemark na schodach ;). Rano miał całe nery obdarte :P.
Ale w końcu po 3:00 w nocy daliśmy już sobie spokój i postanowiliśmy walnąć się spać. I tak też się stało. Natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, odleciałem do Morfeusza…
Rano obudziłem się całkiem wcześnie i przed 9:00 już byłem na nogach :). Tak jak wczoraj wciągnąłem na śniadanie suchą bułkę i jogurt pitny :P. Wspomogłem się też sporą ilością wody, a potem i herbatą :).
Po śniadaniu udokumentowałem straty ośrodka, które jednak okazały się nie takie straszne :P. W sumie nie wzrosły od dnia wczorajszego… Jedynie śmieci walało się wszędzie do cholery.
Największe straty odnotowały sprzęty. U mnie tylko opona i lekko spękany lakier na owiewce, ale niektórym osobom to w dziwnych okolicznościach wylazły spore dziury w plastikach ;). Nie wiem, może mole wyżarły? 😛
No ale co tam… Jest dobra zabawa – straty muszą być ;).
Z wolna wszyscy wstawali. Niektórzy zbierali się do wyjazdu, inni zaś – na czele z Browarem – zabrali się za porządkowanie ośrodka.
Kiedy już było w miarę posprzątane, odpaliłem moto i trochę pojeździłem sobie po ośrodku. A potem zamieniłem się sprzętem z Manonem :). Strach jednak był po trawie Firebladem się turlać…
Potem to już było tylko czekanie na właściciela ośrodka, podczas którego zlotowicze małymi grupkami z wolna opuszczali Leśna Polanę…
Gdy pojawił się właściciel, Browar szybko załatwił z nim wszystkie formalności, by na koniec usłyszeć… gorące zaproszenie na następną imprezę! 😀 Coś słabo się postaraliśmy ;).
No to mieliśmy zielone światło na opuszczenie ośrodka. Pożegnaliśmy się z pozostałymi jeszcze 4umowiczami i rozjechaliśmy się do domów…
No cóż. I już po zlocie :). Było hardcore’owo! Ale wśród ludzi pojawiły się głosy, żeby jednak powrócić do korzeni i następną edycję Rybola zrobić na Kotwicy. I bez piątku… No, zobaczymy jak to będzie!
A więc do zlotu Rybnik Party 007 James Bond Edition – Licencja na zapijanie! 😉
A poza tym – do piekłaaaaa! 😀