No i kolejny zlot w Rybniku za nami!!
Tym razem nie wziąłem się za organizację. Miałem się tym zając po powrocie z Wysp Brytyjskich, ale komplikacje z motocyklem po wypadku przeżytym w Anglii, skierowały moją uwagę w trochę innym kierunku – ku sprzedaży Sevenki, a potem zakupu nowej bryki. Nie miałem kompletnie głowy do pracy nad zlotem. Miałem za to praktyki przez cały wrzesień, które dodatkowo skutecznie ograniczały mój wolny czas.
Za zlota zabrał się Draco Fisher. Niestety okazało się, że na Kotwicy wszystkie domki już są pozaklepywane na różne imprezy, więc trzeba było rozejrzeć się za innym ośrodkiem.
Draco znalazł ładne miejsce w Szymocicach – nazywało się to Leśna Polana i standartem przypominało z grubsza Kotwicę. Z tym wyjątkiem, że domków było zamówionych aż 6 i łóżka posiadały pościel ;). No cóż, jakoś trzeba było to przecierpieć :P.
Termin zlotu ustalony został na sobotę i niedzielę 14 i 15 października. Późno, ale to już taka tradycja, a poza tym dwa tygodnie wcześniej był zlot w Borkach i wiele osób by nie przybyło z tygodnia na tydzień, w terminie 7-8 października. Trzeba było przecież dać odsapnąć wątrobom!
Ekipa zapowiadała się przednia – wielu stałych bywalców, kilka nowych twarzy i paru rzeźników, którzy przyjechali aż z Warszawy, czy nawet Gdańska! Szacun Staszku!!
I nastał dzień 14 października. No to jazda!!
Umówiłem się z Draco o 15:00 pod jego domem. Mieliśmy o 15:15 zameldować się pod Szpilą i z całą ekipą, po 16:00 pojechać na pacyfikację Reala.
Gdy jednak podjechałem pod dom Draco, ten zakomunikował mi, że ekipa jakimś kosmicznym sposobem już zjechała pod Szpilę i nie czekając na nas ruszyła na zakupy. No qrde, takiej sprawności i zgrania to się nie spodziewałem w najśmielszych marzeniach!
Przekręciłem więc szybko do Browara, z którym byłem umówiony pod Szpilą, żeby przyjechał bezpośrednio na parking Reala, gdzie po chwili sam się udałem.
Parę minut później już byliśmy w trzy motorki na miejscu. Zostawiliśmy jednak Draco z Wiolą samych, gdyż musieliśmy podjechać do Boguszowic po dziewczynę Browara – Gosię. Browar nie chciał jechać tam sam, gdyż jakiś dobrodziej parę dni wcześniej postanowił odciążyć jego motocykl ze zbędnych kilogramów, poprzez konfiskatę tablicy rejestracyjnej. Co za kraj… Browar nie doczekał się do zlotu zamiennika, więc śmigał bez blachy :). Dlatego do Boguszowic pojechaliśmy wspólnie – robiłem za wabik na policję ;).
Po odebraniu Gośki, zahaczyliśmy o 15:45 o Szpilę, jednak nie zastawszy tam nikogo, polecieliśmy pod Real. Po drodze podczepił się pod nas tylko zagubiony Ganczar :).
Pod Realem – już trwała pacyfikacja :).
Część ekipy robiła zakupy, a reszta oborę przed sklepem :P. Choć bez przesady – było nawet kulturalnie, do póki co bardziej znudzeni nie zaczęli śmigać po parkingu na gumach :).
W międzyczasie dojechała jeszcze ekipa Warszawska, ale że pierwszy odłam zlotowiczów już był gotowy do drogi, postanowiliśmy się rozdzielić. Warszawiacy i opieszali zakupowicze zostali, a my polecieliśmy do ośrodka w Leśnej Polanie :).
Noo, to było coś! Kolumna składała się z około 40-50 sprzętów, więc jej końca nie było widać. Tym razem też Draco, jako organizator, prowadził, więc ja mogłem sobie poszaleć w środku kolumny :). I kurka, jest to też ciekawe jechać na samym końcu – widać na winklach cały sznur motocykli przed sobą i jest też od czasu do czasu co powyprzedzać :).
Kilka razy blokowałem ronda, aby katamarany z pierwszeństwem nam defilady nie rozwaliły, więc kilka też razy próbowałem z samego końca sznurka motocykli wydostać się bardziej na przód. Było super!
Wreszcie, tradycyjnie rycząc silnikami i klaksonami wjechaliśmy na teren ośrodka…
Była to długa polana, środkiem której biegła rozjeżdżona piaszczysta ścieżka. Po lewej był basen i różne inne atrakcje, po prawej rząd domków, a ognicho znajdowało się w pobliżu bramy wjazdowej. Był to zdecydowanie większy gabarytowo ośrodek od Kotwicy.
Wjeżdżając do ośrodka zauważyłem, że przyjechali również tam moi rodzice. Mama na swoim Gienku 250 (dwa tygodnie wcześniej zdała prawko :)), a ojciec na Vulcanie.
Zaparkowałem swojego grata przy domku nr 4 i polazłem informować się co i jak. Draco biegał jak oparzony i miał dużo na głowie, więc trzeba było ten początkowy, organizatorski czas przeczekać.
Oczywiście już zaczęło się śmiganie na gumach, palenie laczy, zakopywanie sprzętów w ziemi… 😉 Czyli normalka, zabawa już trwała. Nie obyło się też przy tej okazji bez gleb :|. Gdy swój motocykl zaparkowałem, za moimi plecami położyła się Jawa, a parę minut później, wjeżdżając na teren ośrodka wyłożył się dość brzydko Miklas na CBR600. Podbiegłem pomóc podnieść mu motocykl, a po chwili wokół sprzęta Miklasa stała niemała grupka ludzi. W motocyklu złamała się prawa manetka, więc trzeba było działać w miarę szybko, żeby umożliwić Miklasowi powrót dnia następnego do domu. Sam kierowca nie ucierpiał przy glebie.
Potem już było z górki. Dostaliśmy klucze do domków i wprowadziliśmy się. Ja wpakowałem się do pokoju z Krasnalem i Krasnalową :). Obok w pokoiku mieszkał brat z Agghią i Marian, a na dole miał łóżko Draco z Wiolą i Bronx. Zawodowa ekipa!
Ponieważ byłem głodny jak cholera, jako pierwszy zaproponowałem odpalenie ogniska. Wsiadłem też na moto i udałem się na nim pod przygotowane palenisko. A co, nie będę przecież łaził tak daleko! 😛
Po chwili pojawił się obok Draco i właściciel ośrodka, więc rozpoczęła się walka o ogień… Walka, bowiem mokrawe drewno nie bardzo chciało się zająć, choć w ramach delikatnej perswazji zużyta została cała butelka podpałki :).
Mimo to kiełbasy od razu pokazały się „nad ogniem” – rozpoczął się proces wędzenia :P. Smażeniem tego nazwać się nie dało ;). Ale jakoś tak w końcu mogłem wreszcie coś zjeść.
Pojedzony, zacząłem standardowo dryfować po terenie ośrodka. Mała grupka osób ciągle rozbierała ułamaną manetkę w motocyklu Miklasa, a potem, po jej demontażu, pojechała spróbować ją gdzieś pospawać.
Chwyciłem za piwko i łażąc to tu, to tam, wróciłem do ogniska. Rodzice zdążyli w międzyczasie pojechać do domu. Zrobiło się też praktycznie już ciemno i fantazja wśród zlotowiczów rosła :). Toteż długo nie trzeba było czekać, gdy pokazała się Astarte na swojej CBRce, gotowa zakopywać ją w piachu :).
O dziwo, kopanie zamieniło się w palenie lacza :).
Twarda ziemia, wzbogacona o sporą ilość kamieni, nie pozwalała oponie wryć się wgłąb. Ale dymu było całkiem sporo :).
W drugiej kolejności pojawił się przy ognisku Bartic na swojej Virago 535, również z zamiarem spalenia gumowca :). I tu zaczęły się niezłe jaja, bowiem silnik Virówki po chwili zaryczał jak zarzynane prosie, ale poza tym nic się nie działo. Najlepiej zobrazuje sytuacje dyskusja, jaka się wywiązała w tamtej chwili:
– Co robisz??
– Palę gumę.
– To puść sprzęgło.
– Już puściłem.
– To wrzuć jedynkę!
Ale potem już było całkiem nieźle i gumka poszła z dymem :).
No, tego było za wiele. Trzeba było dołożyć swoje 3 grosze do historii zlotu ;). Poszliśmy z Bronxem po swoje sprzęty i zdecydowaliśmy się, że zjaramy lacze w tandemie – koło w koło, zaparci przodami o siebie :).
Światełka, awaryjne i pod ognisko! 🙂
Bronx rozgrzał silnik (mój był jeszcze ciepły) po czym ustawiliśmy się naprzeciw siebie i… rura!! 😀
Hehe, pierwszy raz zdecydowałem się wrzucić trójkę przy paleniu, ale w sumie nie bawiłem się zbyt długo, bo moja oponka już łysawa była :). Ale Bronx dał ostro w palnik i dymu było zatrzęsienie!
Dopiero po tym paleniu wyszło szydło z worka. Okazało się, że kamienie siedzące w glebie żłobią w oponach głębokie rowki, niszcząc je totalnie. Ja miałem szczęście i moja opona nie została całkiem zdewastowana, ale Bronx, mimo że miał całkiem sporo bieżnika, przez środek opony wyrzeźbił sobie istny Rów Mariański – aż do drutów :|. Masakra…
Mimo to, po naszym paleniu zrobił się już totalny rozpiernicz. Towarzystwo pchało się do palenia całymi stadami, ustawiając się w kolejki. Momentami, jednocześnie paliły gumy cztery motocykle, ustawione w krzyż…
…a niektórym udało się całkiem solidnie zakopać, przebijając się przez kamienistą glebę…
Paliło laczki dosłownie wszystko co tylko miało koła – od dwusuwów, przez czopki, do plastików :). Aż dziw, bo do tej pory, na poprzednich edycjach zlotu Rybnik Party nie było za bardzo chętnych do tej zabawy…
W międzyczasie wróciła ekipa z pospawaną manetką Miklasa i pojawiła się na zlocie nowa 4umowiczka z Rybnika – Dżola. Jako, że miała mieszkać w naszym domku, to ją tam zaprowadziłem i potem trochę oprowadzałem po zlotowisku i zapoznawałem z niektórymi osobami :).
Trzeba tu zaznaczyć, że jak zwykle bywa, pojawił się na imprezie Krasnal i Broda, ze swoim słynnym Absynthem. I żeby tradycji stało się zadość, rozlewany był do izolatora energetycznego :P.
Przy ognisku w międzyczasie zaczęło się obok jarania laczków również strzelanie z wydechów. My z Dżolą wówczas byliśmy na etapie smażenia kiełbasek, ale tego widoku nie można było opuścić :).
Zdecydowany prym w strzelaniu prowadził Pietra, który przytelepał się aż z Warszawy na zlot na swoim V-Stromie. Jak on dał w palnik, to się we łbie nie mieści! Tak długo katował silnik na odcięciu, że później wydechy ziały żywym ogniem już nawet na wolnych obrotach.
Po zgaszeniu silnika wydechy świeciły się rozgrzane do czerwoności, jak dwie armatnie lufy po bitwie.
Na domiar wszystkiego, tej temperatury nie wytrzymały plastiki, które najnormalniej na świcie się stopiły…
Będąc już po paru piwkach, po takim widoku zapragnąłem sprawdzić, czy TDMka też potrafi strzelać z wydechu :P. No i kurde, ja jej do tego zmusić nie potrafiłem, mimo że silnik kręciłem aż do odcięcia, którego sądziłem, że nie mam przed zlotem :D. Gerardowi udało się kilka razy dać ognia z moich wydechów, ale mnie ta sztuka nie wyszła…
Było już chyba po północy, gdy imprezka przeniosła się do domku. Zainstalowaliśmy się tam w kilka osób i po prostu gawędziliśmy i piliśmy jakieś różne cuda. Bronx szybko odpadł i zasnął, ale reszta z nas dobrze się bawiła.
W pewnym momencie, do domku wszedł Brat i wypowiedział brzemienne w skutki pytanie:
– To co, kto wjeżdża motocyklem do domku?
Nic więcej mi nie było trzeba… Parę sekund później już siedziałem na TDMie i atakowałem schody, dzielące mnie od osiągnięcia zaproponowanego celu :).
Ze dwa razy udało mi się przodem pokonać wszystkie stopnie, ale tył już wjechać nie chciał i za każdym razem zsuwałem się „na ziemię”. Tu jednak z pomocą przyszli mi inni – chwycili za lagi, podnieśli dupę motocykla i dosłownie wrzucili mnie do domku :).
Śmiechy, spaliny, ryk silnika i wrzaski!
Po paru minutach ogólnej wesołości wyprowadziliśmy moto z domku. I już więcej nie męczyłem go tej nocy…
W zasadzie resztę imprezy spędziłem w domku. Siedzieliśmy sobie dalej, coraz większa liczba osób odpadała i w zasadzie sam też z wolna przysypiałem ;). Z małą pobudką wpadł do naszego domku Browar :). Wleciał jak bomba, rzucił na środek pokoju wypaloną ramę jakiegoś motorowerka i znikł ;).
I znowu ubaw po pachy – eksponat (przy naszym zmęczeniu :P) był iście pasjonujący ;).
Nie wiem co działo się przy ognisku przez te przynajmniej dwie godziny urzędowania w domku, ale musiało się dziać sporo. Przynajmniej na to wskazywały ślady o poranku…
Odpadłem spać po 2:00 w nocy. Już zdecydowanie za dużo się powygłupiałem…
Obudziłem się w miarę wcześnie rano. Ale byczyłem się jeszcze 1-2h i poderwałem się około 9:00 rano. Trochę się niemrawo czułem, ale to już tak bywa niestety :P.
Na zewnątrz – jak po bitwie. Połamane plastikowe krzesła, niektóre pływające w basenie, pokopanych mnóstwo dziur i rowów, a wokół walające się niezliczone flaszki i puszki po browarach…
Z wolna niektórzy powstawali z martwych i kręcili się po ośrodku. Małe grupki od czasu do czasu opuszczały ośrodek do domu…
Zjadłem sobie na śniadanie znalezioną piętkę chleba i zapiłem kawą, którą dostałem od Beti :). Normalnie dziewczyna uratowała mi życie :).
Gdy zwlókł się z łoża Draco, zaczęliśmy kombinować nad doprowadzeniem ośrodka do jako takiego porządku. Wyczarowaliśmy taczkę i powolutku wypełniliśmy ją śmieciami z rejonów ogniska :).
Potem uporządkowaliśmy ławy i krzesła, a śmieci wywieźliśmy do kubła. Z zaoraną trawą niewiele dało się niestety zrobić…
Dalej było niemrawo. Jedni się zwijali, każdy sprzątał swój domek. Co chwila ktoś odpalał sprzęty na pych, bo w nocy w dziwnych okolicznościach kilka motocykli potraciło sztrom w akumulatorach :). No i generalnie – wiało końcem.
Odjechał Krasnal i Broda, odjechała Beti z ekipą, a duża grupa „lokalna” zebrała się przy bramie wyjazdowej i czekała na grupę warszawską. Ale ponieważ Warszawiakom się nie spieszyło, to w końcu odjechali, wywijając rundę honorową wokół ośrodka.
Razem z Warszawiakami zjadłem sobie śniadanko w ich domku i w zasadzie na tym dla mnie zlot się zakończył.
Brat, Agghia i ja zebraliśmy się chwilę po posiłku i polecieliśmy prosto do domu…
Podsumowując?
Rzeźnia! Ze zlotu na zlot robi się coraz większa ekipa, a współczynnik masakryczności rośnie w zastraszającym tempie :). Już się boję wspomnianego, wiosennego zlotu, bowiem na forum pojawiają się głosy, że musi on być dwudniowy… Nie, ja tego chyba nie przeżyję :D.
Ale co tam… Do wiosny!