Zima na początku roku 2006 bardzo silnie zadomowiła się w Polsce i nie chciała odpuścić. Dopiero pod koniec marca, nagle, niemal z dnia na dzień mrozy przerodziły się w temperatury rzędu 10-15 stopni, a padający śnieg ustąpił deszczom.
1 kwietnia, w sobotę, korzystając z pięknie zapowiadającego się dnia, wybraliśmy się do garażu w celu przygotowania maszyn do popołudniowej przejażdżki.
Ojciec musiał przeprowadzić kilka zabiegów kosmetycznych w Vulcanie, który podczas zimy przeszedł gruntowny remont, w skład którego wchodziła wymiana łańcuszków i wałków rozrządu, oraz przewijanie alternatora.
Brat, który dokładnie tydzień wcześniej nabył Suzuki VX800 ’94r, przeprowadził na szybko przedsezonowy serwis sprzęta, w postaci wymiany oleju z filtrem i świec zapłonowych.
Ja zaś jedynie pucowałem moje cacko, które dzień wcześniej utytłałem podczas nieśmiałej, pozimowej przejażdżki, zakończonej oberwaniem chmury ;). Próbowałem też wyregulować automatyczną oliwiarkę łańcucha, którą zbudowałem podczas zimy.
Kiedy sprzęty były już wreszcie gotowe, a my napełniliśmy żołądki obiadem – wreszcie mogliśmy ruszyć w drogę :). Pojechaliśmy w czwórkę – my trzej i mama na plecy :). Miała niezły komfort wyboru – mogła jechać na dowolnym motocyklu ;).
Najpierw of korz odwiedziliśmy stację benzynową, dopompowaliśmy koła, dopełniliśmy baki – i w drogę!
Początkowo pokulaliśmy się do Pszczyny.
Droga w tamtą stronę biegnie od Żor miejscami przez lasy, a asfalt nigdy nie należał do najgorszych. Miło zatem się śmigało, a w naszym szyku co rusz następowały przetasowania ;). Mama jechała z bratem na VXie…
W Pszczynie zatrzymaliśmy się na rynku na lodach i napojach :P. Zastanawialiśmy się też, gdzie by tu dalej pojechać. No i zdecydowaliśmy się na powrót do Żor i skręcenie na wiślankę, w stronę Skoczowa :).
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Tym razem mama siadła mi na plecy, więc miałem okazje sprawdzić, jak się też Hondzia będzie sprawowała z dodatkowym obciążeniem. No i muszę przyznać, że „jest dobrze”. Moto idzie jak burza, choć na piątce już nie da się tak sprawnie przyspieszać w całym zakresie obrotów, jak w pojedynkę :). Ale 170km/h na pewno się da pojechać ;).
W Żorach, jak wjechaliśmy na dwupasmówkę, tak skończyła się grzeczna jazda. Na „pszczyńskiej” śmigaliśmy tak pod 100km/h, a na wiślance raczej nie schodziliśmy poniżej :).
No i jadę sobie w pewnym momencie dość spokojnie jak na warunki z mamą 120km/h, a tu nagle tata (który „z nogami do przodu” jeździ zazwyczaj baaardzo dostojnie) śmignął obok mnie, jakbym stał w miejscu :P. Zaraz zrzuciłem jeden w dół i zacząłem go gonić. Gdzieś tam też brat przed nami jechał i również rzucił się w pogoń :).
Okazało się, że tata testował Vulcana po naprawie i rozpędził się jak dzika świnia do około 170km/h :P. Nawet mijani znajomi na plastikach (Gadget – pozdro!) byli pod wrażeniem ;). A już ja pod największym :). Dogoniliśmy tatę i razem przemieszczaliśmy się przez chwilę z taką prędkością, ale potem już nieco zwolniliśmy, a po chwili zatrzymały nas światła.
Tu postanowiłem zobaczyć jakie CB ma przyspieszenie z pasażerem. Jak tylko pojawiło się żółte – trzask jedynki, 6k.obr i sruuu!! 🙂 Wszyscy zostali :P. Sam się zdziwiłem jak szybko weszło 120km/h, a mamę to aż ściągało z siodełka :P. W sumie to bardzo rzadko wskazówka obrotomierza przy mojej jeździe wychyla się poza 4k.obr, a tym razem pociągnąłem pod czerwone pole do 9k.obr… Szok! 🙂
Gdzieś po drodze zjechaliśmy jednak do restauracji na kawę, bo mamie zrobiło się zimno. Przerwa wszystkim dobrze zrobiła, a że zbliżał się wieczór, to zdecydowaliśmy się na powrót.
Tym razem mama siadła na Vulcana, a założenie było takie, że wracamy spokojnie ;). No to wyjechałem na prowadzenie i prawym pasem spokojnie rozpędziłem się do stówki…
I powtórka z rozrywki – po chwili ojciec z mamą śmignęli obok jak wystrzeleni z procy :P. No to rzuciliśmy się z bratem znowu w pogoń i tyle było ze spokojnej jazdy. Po chwili próbowałem wycisnąć z Hani top speed, ale przy 180km/h brakło prostej :). Co chwila przetasowywaliśmy się z bratem, a prędkości sięgały ciągle 140-150km/h ;).
Wreszcie jednak dotarliśmy do Żor, gdzie zjechaliśmy z dwupasmówki. Teraz już naprawdę wracaliśmy spokojnie, a na dodatek tata z bratem zamienili się maszynami, co z wiadomych względów spowolniło jazdę. Ja zatem pojechałem przodem, bo było dla mnie za wolno :P, a poza tym postanowiłem otworzyć garaż, by reszta już wygodnie do niego mogła wjechać. Pod koniec wyprawy, już w samym Rybniku lekko zmoczył nas deszczyk, ale na szczęście niezbyt mocno :). Wszyscy wróciliśmy szczęśliwie z rogalami ne gębach :).
No i co można powiedzieć na koniec?
Wreszcie wiosna! Wreszcie jazda :D. I oby tylko maszyny działały, a paliwo nie drożało, to jakoś będzie :).