Wprowadzenie

Niefortunnie trochę dla mnie, kolejny Zlot CBF zorganizowany został na Pomorzu, w miejscowości Skowronki na Mierzei Wiślanej w dniach 10-12 maja. Trochę daleko…
Do samego końca nie wiedziałem, czy dam radę się wyrwać, czy kasa pozwoli jechać i czy będzie w ogóle z kim pojechać – Raphi kupił dom, więc wypłukał się z kasy i na głowie miał przeprowadzkę, a Browar ledwo co zaopatrzył się w drugie dziecko i nie w głowie mu były zloty. A na to wszystko dochodziły jeszcze bardzo przeciętne prognozy pogody…
Ostatecznie jednak, w środę 8 maja uznaliśmy z Raphim, że na zlot się wybierzemy :).

Ponieważ Raphi miał spore plecy z przygotowaniem motocykla do sezonu, a z uwagi na przeprowadzkę do nowego domu miał wolny czwartek, zdecydowaliśmy, że przyjadę do niego dzień przed wyjazdem na zlot. Ogarniemy razem motocykl i w piątek wyruszymy razem w trasę. Dla mnie więc zlot rozpoczął się dzień wcześniej…

Czwartek, 9.05.2013 r.

Rano w trasę do Krakowa wystartowałem o 9:00. Na starcie kobyła miała na szafie 100776km.
Poleciałem sobie bocznymi drogami do Orzesza, Wiślanką do Mikołowa, potem krajówką na Tychy i Oświęcim i na koniec drogą 780 dokulałem się do wioski Brodła, gdzie Raphi kupił hacjendę. Jechałem bardzo spokojnie, bowiem jakoś tak na początku tego sezonu, przez niespełna miesiąc nałapałem 12 pkt karnych. Trzeba się więc było pilnować…

U Raphiego najpierw pozwiedzałem sobie cały domek, rozpakowałem w przeznaczonym dla mnie pokoju swoje rzeczy, wbiłem się w robocze ciuchy i heja – dłubać przy CBF Raphiego.
Do wymiany był olej i tylny amorek. Razem z zimnym Leszkiem poszło nam to całkiem sprawnie, nawet bez klucza do filtra oleju i przy bezustannej „pomocy” niespełna dwuletniego synka Raphiego ;).
Po południu i po obiedzie wjechały Raphiemu na chatę meble kuchenne w puzzlach, więc idąc za ciosem poskręcaliśmy jeszcze z 6 szafek, by potem – z czystym sumieniem – zasiąść do grilla :). Był to pierwszy grill Raphiego w nowej chacie, także również jubileuszowy :).

Karkóweczka i piwko przed domem dały nam bardzo przyjemny przedsmak zlotu i były bardzo miłym zakończeniem pracowitego dnia.
Późnym wieczorem nastawiliśmy sobie budziki na 6 rano i poszliśmy spać.

Piątek, 10.05.2013 r.

Wstałem równo o 6:00, a w domu cisza. Ogarnąłem się, spakowałem – w domu dalej cisza… W końcu o 6:20 zapukałem nieśmiało do pokoju Raphiego i go obudziłem :P. Okazało się, że telefon z nastawionym budzikiem leżał na dole w kuchni :).
Wciągnęliśmy śniadanie, wskoczyliśmy w moto-zbroje i na minuty przed odjazdem, Raphi wypowiedział brzemienne w skutkach zdanie:
– Kurde, chyba nie mam przeglądu, zawsze w okolicach wiosennych zlotów mi się kończy.
Rzut oka w dowód rejestracyjny potwierdził przypuszczenia. Trzeba było zrobić badanie techniczne.
Nic to, w końcu diagności motocykli praktycznie nie sprawdzają, a moto i tak w pełni sprawne, więc będzie to tylko formalność.

Mając w planach jazdę Szlakiem Koziej Dupy, przez Wolbrom, Koniecpol i Przedbórz trzycyfrowymi drogami, pognaliśmy z Brodeł na Kraków. Już tam kilka razy zajechali Raphiemu drogę przy wyprzedzaniu, że aż mi się ciepło robiło. Niezły początek…
Po szybkim tankowaniu przed Krakowem, zjechaliśmy na chwilę z naszej trasy do znanej Raphiemu stacji diagnostycznej. Niestety, było przed 8:00, więc pocałowaliśmy zamkniętą bramę.
Nic to, coś się przecież trafi po drodze.
Ominęliśmy Kraków i gdzieś w okolicach Wolbromu wypatrzyłem inną stację kontroli. Zjechaliśmy, była już otwarta. Niestety była też zajęta, więc 20 minut straciliśmy, nim diagnosta zainteresował się motocyklem Raphiego.

I niestety trafił nam się Terminator. Sprawdził numery na ramie, na tabliczce znamionowej, światła, migacze, stopy, klakson… Mało nie rzucił się z mikroskopem badać czy nie ma mikropęknięć na ramie, ale wcześniej niemal położył się pod moto i latarką sprawdził klocki hamulcowe. I wysapał:
– Ja panu przeglądu nie podbiję, nie ma pan klocków hamulcowych z przodu. Mogę co najwyżej odebrać panu dowód rejestracyjny.
Że tak powiem, kurwa.
Dowodu nie odebrał, ale Raphi się zestresował i zapragnął wymienić klocki hamulcowe :). W sumie nie dziwię się, było co jechać, a na tylnej tarczy moto też już miało same blachy.
Postanowiliśmy zrezygnować ze Szlaku Koziej Dupy, wrócić na Gierkówkę i w Częstochowie spróbować kupić klocki. Aby to osiągnąć, przepychaliśmy się przez totalne wypierdowy, zahaczyliśmy o zamek w Mirowie i Żarki Letnisko. Zaliczyliśmy też jeden dodatkowy postój, bowiem zrobiło się upalnie i pozasychało nam w gardłach.
Będąc pod wodopojem przy pomocy komórki zaczęliśmy szukać klocków hamulcowych w internecie.

Na allegro niestety nic nie było, moto-akcesoria mogły nam załatwić na wtorek… W końcu Raphi zadzwonił do kumpla, poprosił go o znalezienie odpowiednich klocków w Częstochowie i wysłanie nam adresu sklepu. Dzięki temu mogliśmy jechać i nie marnować czasu na szukanie.
Po wbiciu się na Gierkówkę, do Częstochowy doczłapaliśmy ok. 10:30. Po 3h jazdy mieliśmy zaledwie 150km pokonane… Już łapał mnie wkurw.
No ale sklep z klockami się znalazł, kupiliśmy co trzeba i na placu przed sklepem zaczęliśmy dłubać.

W międzyczasie pod sklep zajechał jakiś chłopaczek na starym plastiku, kupił coś i chcąc odjechać, nie potrafił odpalić maszyny. Wykręcił aku prawie do zera i nic. Zaproponowałem więc, że pomogę mu odpalić dziada na pych.
Zaparłem się o zadupek, rozpędziliśmy grata, koleś puścił sprzęgło i…
JEB!!
Rozbłysk jak w Czelabińsku, pisk w uszach i ciemność. Zniknąłem w czarnej chmurze. Nim się rozwiała, kolesia na plastiku już nie było, za to byłem ja cały czarny od sadzy z wydechu i z opaloną prawą ręką, która zebrała na siebie wystrzał z tłumika :]. I weź tu bądź dobry dla ludzi :P.

Nic to, dokończyliśmy wymianę klocków i o 11:20 podjechaliśmy do trzeciej tego dnia Stacji Diagnostycznej.
Znowu musieliśmy swoje odczekać, a gdy diagnosta podszedł i obejrzał tylną oponę w moto, wysapał:
– Ja panu tego nie podbiję, zużycie opony doszło do znaczników.
Miodzio!

Tu już kurwica wzięła i Raphiego. Stwierdził, że w dupie ma wszystko i jedzie tak nad morze, a jeśli go zatrzymają, to powie, że zapomniał dowodu rejestracyjnego. Za brak dokumentu jest 50zł mandatu ;).
No i wreszcie zaczęliśmy jechać. Z Częstochowy jedynką doczłapaliśmy w mig do Łodzi, gdzie jednak włączył nam się „syndrom Łodzi”. Upał, same czerwone światła, przepychanie przez korki – normalna dla tego miasta masakra. I na domiar złego dwa razy się zgubiliśmy. Za pierwszym razem wykopało nas na ekspresówkę S14 w stronę Sieradza. Nawrotka do centrum wyjaśniła sytuację – błąd popełniliśmy na remontowanym skrzyżowaniu z tymczasową organizacją ruchu. A za drugim razem wykopało nas na DK14 w stronę Strykowa. Ale tu winna była nasza niewiedza. Dotychczasowa krajowa jedynka prowadząca do Torunia została przemianowana na DK91, bo numer 1 przejęła Autostrada A1 od Strykowa do okolic Włocławka. My chcieliśmy uniknąć A1, bo jest pieruńsko droga (a nie wiedzieliśmy, że nowy odcinek jest bezpłatny). Dojechawszy więc do Strykowa zamiast wbić się na (jeszcze) darmową A1, po zadupiach wróciliśmy się do starej jedynki, czyli obecnej drogi nr 91…
Uff. Potem było już normalnie. Włocławek, Toruń i w Stolnie odbicie na DK55. Tu muszę tylko podkreślić, że DK91 od Torunia do Stolna i potem DK55 były przepiękne. Wyremontowany, gładki jak stół asfalt, drzewa, lasy. Pięknie się jechało!
Nie zmienia to faktu, że w Malborku byliśmy dopiero ok. 18:30. Tam wykonaliśmy zakupy zlotowe w Biedronce…

Raphi wybrał 200zł z bankomatu… 😉

…i w rozpoczynającym się deszczu ruszyliśmy w ostatni etap trasy.
Miałem już dość. Więc mimo naparzającego deszczu pocinałem na długich prostych po 120km/h. Nawet skaczące przy drodze sarenki niespecjalnie mnie wystraszyły. Chciałem już zejść z moto i przyssać się do piwa.
Na ostatnich prostych przed ośrodkiem w Skowronkach dogoniliśmy dwie CBFki, które też pomykały na zlot. Wbiliśmy się więc na ośrodek w cztery sprzęty.
Wreszcie byliśmy na miejscu! O 21:00 :] Trasa 708km zajęła nam „tylko” 14 godzin…
Jedyne o czym marzyłem po zejściu z motocykla, to włożyć suche ubranie, wgryźć się w piwo i kiełbasę. Ale niestety najpierw trzeba było się zorganizować, a niestety nie miałem zarezerwowanej miejscówki. Wszystkie domki okazały się mieć komplet lokatorów (przynajmniej wirtualnie, bo nie wszyscy dojechali), więc mogłem sobie wykupić sam cały domek… Ale udało mi się uprosić o dostawkę w domku Raphiego – dostałem nowy materac, który wsadziłem pod schody i mogłem się wreszcie rozpakować. Suche spodnie to było to! 🙂
A Raphi ich nie miał. Zapomniał zabrać portki z domu :P. Założył więc bieliznę termoaktywną i na to przeciwdeszczówkę :D. Wyglądał przezabawnie, ale przynajmniej nie świecił gołym tyłkiem :).

Wreszcie ok. 22:00 udaliśmy się na ognisko. A raczej dwa – było zwykłe ognisko, które z uwagi na brak zadaszenia i deszczyk nie cieszyło się popularnością i był też duży grill z ławkami i zadaszeniem, gdzie wszyscy imprezowali :).

No i rozpoczęła się biesiada. Piwko, kiełbaski, kupa radochy, dużo „starej gwardii”, jeszcze więcej nowych twarzy. A największą niespodziankę zrobiła nam Kaśka Szczęście pojawiając się na zlocie. Ona zresztą zorganizowała też nową edycję koszulek forumowych, dzięki czemu dało się dopasować twarze do forumowych nicków :). To było niesamowite, widzieć ją w tak świetnej formie. Po ciężkim wypadku z końcówki zeszłego sezonu nie było widać śladu.

Jak to zwykle na zlotach u mnie bywa, szybko włączył mi się szwędacz i nie mogłem usiedzieć na dupie. Uznałem, że koniecznie muszę iść przywitać się z morzem i zacząłem werbować ekipę. Wśród zainteresowanych znalazł się Raphi, Goramo, Kaśka, Mtr i Rupert. Przy pierwszym podejściu jednak nie udało nam się sforsować płotu okalającego ośrodek i towarzysze eskapady mi się wykruszyli. Byłem na tyle zdeterminowany, że postanowiłem iść sam. Ale płot był nieugięty – ciągnął się jak Mur Chiński i nigdzie ani dziury, ani furtki. Zrezygnowany wróciłem do ogniska, gdzie Kaśka zasugerowała przywitanie się z Zalewem Wiślanym. Nie miałem na to specjalnie ochoty, ale w końcu poszliśmy. Mijając recepcję, przeżywającą prawdziwe oblężenie komarami…,

…natknęliśmy się na osobę nadzorującą ośrodek, która wytłumaczyła nam, jak trafić nad prawdziwe morze – w Wielkim Murze jednak była otwarta furtka… 🙂
Zrobiliśmy w tył zwrot i poszliśmy. Furtka odnalazła się tam, gdzie być miała, a za nią był już tylko las i ścieżka. Ciemno jak w pupie – przy świetle komórek szło się jak w Blair Witch Project :D. Oczywiście nikt się tym nie przejmował, wędrowaliśmy raźno, przy lekkim narzekaniu Raphiego, że musi łazić po górach nad morzem. Bo faktycznie do plaży szło się przez wydmy i od ośrodka do przebycia było „aż” 800m :P.
W końcu morze się znalazło! 🙂
No i to było to. Ciemności, szum fal, plaża, zajefajni ludzie i (chwilowe) zero problemów na głowie :).

Początkowo ekipa zaczęła podjudzać, żeby wejść do morza, ale nikt się na to nie zdecydował. Ja jedynie wyskoczyłem z butów i zamoczyłem nogi z połową nogawek spodni. Jakoś tak za daleko mi się wbiegło :].
Potem wylądowaliśmy na glebie i po prostu leżeliśmy na piasku, gawędząc o pierdołach. Bardzo miłe chwile :).

Jakoś koło 1:00 w nocy postanowiliśmy ruszyć w drogę powrotną – piwo się skończyło, a poczuliśmy też zew kiełbasek z rusztu.
Przy ognisku impreza ciągle trwała w najlepsze.

Dosiedliśmy się do ławek i wdaliśmy się w dyskusję z Wesołym Dyziem o tym, czy powinno się mówić motor czy motocykl. Jak to przy takich dyskusjach bywa, było burzliwie, głośno i bez konsensusu ;).
W nocy na chwilę nawet odpaliłem swoją kobyłę i przypaliłem oponę przy ognisku. Oczywiście żal mi było bieżnika, więc było to takie niemrawe, chwilowe liźnięcie gumy na pierwszym biegu. Potem jeszcze MTR swoim Transalpem też trochę pohałasował, ale wszystko odbyło się grzecznie i bez większego echa.
Z wolna ludzie zaczęli znikać.

Ok. 3:00 rano Kaśka poszła spać – miała jeszcze tego samego dnia (była już w końcu sobota) kolokwium z matmy. Także i tak szacun, że tyle wytrzymała. A ja i Raphi zdecydowaliśmy się zmyć koło 4:00 rano. Położyłem się pod schodami na swoim materacu, Raphi poszedł się odlać, a gdy z kibla wyszedł, ja już spałem jak zabity…

Sobota, 11.05.2013 r.

Wstałem jakoś koło 9:00. Zapodałem sobie zestaw startowy w postaci jogurtu pitnego, bułki i herbaty. I zaczęło się łazikowanie.

Praktycznie do południa nie działo się nic – przy motocyklach stały grupki zlotowiczów i podziwiały wytwory fantazji ich właścicieli. A to wysokie szyby, deflektory do nieba, oliwiarki, gniazda zapalniczki, owiewki, gmole, crash-pady itd. To tu, to tam trzeba było komuś pomóc przestawić amortyzator tylny lub rzucić okiem na jakiś problem. Największym powodzeniem cieszyły się nowe eNCeki 700 oraz jedyna na zlocie litrowa CBFa po liftingu, należąca do Dedosława. Zainteresowaniem cieszyła się też malutka Honda VT600 Shadow, którą przyjechał teść Dedosława – Blejku :). Wśród samych nakedów taka mała armaturka była rodzynkiem, do którego chętnie się wszyscy przysiadali…

Ponieważ przez chmury nieśmiało zaczęło wyglądać słoneczko, a rezydentem na zlocie miało być w porywach przez 1-2 godziny, uznaliśmy z Raphim, że to najlepszy moment, aby wskoczyć do Bałtyku. Koło południa przebraliśmy się w kąpielówki i poszliśmy na plażę. Zabrał się z nami jeszcze Rupert i Goramo :).
No, wreszcie można było zobaczyć morze za dnia! 🙂

Morska bryza, szum fal, wiaterek, kilkanaście stopni na plusie. W ubraniach było bardzo przyjemnie :P. Bez już niekoniecznie… Twardo jednak z nich z Raphim wyskoczyliśmy i weszliśmy w fale :).
Oj, zimno było! Ale nie daliśmy się… Oddaliliśmy się od brzegu na dobre 20-30 metrów, gdzie już prawie nie dało się sięgnąć nogami dna i trochę popływaliśmy :). Ciało jakoś przyzwyczaiło się do chłodu i po prostu było zajebiście przyjemnie.

Kąpiel trwała może kwadrans. Myślałem, że po wyjściu z wody natychmiast zrobi nam się pieruńsko zimno, ale nie. Powietrze było cieplejsze niż Bałtyk, więc bezstresowo daliśmy się osuszyć przez resztki słońca i wiaterek, nim się ubraliśmy.
W międzyczasie na plażę przyszli inni zlotowicze…,

…ale nikt więcej do wody się nie pchał. A nasza czwórka ok. 13:00 wróciła do ośrodka.
Po kąpieli przyszedł głód. Z ośrodka już połowa zlotowiczów zdążyła wyjechać na żarełko, więc i my przebraliśmy się w moto-zbroje i odpaliliśmy maszyny. Podjechaliśmy kilka kilometrów do Krynicy Morskiej, gdzie zainstalowaliśmy się w przyjemnej knajpce na powietrzu.

Po obiedzie do pełni szczęścia brakowało mi tylko jednego: zdjęcia motocykla na tle plaży i morza :). Już przy ognisku o tym gadałem dzień wcześniej, na co Kaśka nam powiedziała, że jest takie miejsce, gdzie da się na samą plażę zjechać bez problemów.
Udało mi się zwerbować kilka chętnych osób i z knajpy pojechaliśmy szukać tego zjazdu.
Po drodze jeszcze wstąpiliśmy na chwilę do sklepu, aby kupić wyposażenie na wieczorną imprezę i jutrzejszy poranek. Pod samym sklepem bardzo się zdziwiłem, gdyż z lasku przy drodze wyskoczyły dwa dziki i bez żenady biegły sobie wzdłuż drogi. Z takiego bliska jeszcze chyba dzików nie widziałem :).

Po zakupach pojechaliśmy aż do miejscowości Stegna (ok. 15km), gdzie sądziłem, że znajdziemy opisany przez Kaśkę zjazd na plażę. Ale go tam niestety nie było :P.
I tu z pomocą przyszedł nam kolega Arkadios – znał zjazd na plażę znacznie bliżej naszego ośrodka w Kątach Rybackich. I tam też nas podprowadził :).
No i plaża się znalazła, i nieco zapiaszczony, stromy zjazd też się znalazł :).
Wszystkim na ten widok nieco rura zmiękła – przykro byłoby się na zjeździe wyłożyć lub zakopać w piasku :P. Fantazja w narodzie umiera!
Zdecydowałem się na kompromis – zjechałem na sam dół „pochylni” i ustawiłem moto w poprzek, aby nie wjechać w piach. I to musiało mi wystarczyć… 🙂

No i sesja zdjęciowa! Za moim przykładem zjechali kolejno wszyscy, a na koniec ustawiliśmy motóry obok siebie do zdjęcia grupowego :).

No, teraz byłem szczęśliwy – mogliśmy wracać do ośrodka na piwo. Co też, w rozpoczynającym się deszczu, uczyniliśmy.
Ale w ośrodku nie od razu chwyciłem za piwko, bowiem Dedosław zaproponował mi rundkę na jego poliftowej CBFce. Z chęcią z okazji skorzystałem :).
No i co tu dużo gadać. Super moto! Czuć było, że to prawie nowe, wszystko sztywne, płynnie działające. W moto zdecydowanie wydłużone są biegi. A na wolnych i niskich obrotach silnik ma taki ciekawy, chrapliwy dźwięk. Kojarzył mi się z takim nowoczesnym małym Dieslem. Naprawdę fajne moto!

Po przejażdżce już był standard. Impreza!

Mnie brakowało tylko w towarzystwie Kaśki, która nie zjechała jeszcze z uczelni. Pojawiła się jednakże przed 19:00, więc wszystko wróciło do normy :).
Ponieważ pogoda była dosyć przyzwoita, złapałem zajawkę, aby zrobić ognisko na plaży. Pomysłem udało mi się zarazić kilka osób, głównie ze „starej gwardii” z pierwszego zlotu, więc gdy zaczynało się robić ciemno, każdy chwycił trochę drewna ze stosu przygotowanego przez ośrodek, do kieszeni zapas piwa oraz kiełbasy i poszliśmy przez las na plażę. Leżała tam taka fajna kłoda, idealnie nadająca się na siedzisko. Tam też zorganizowaliśmy palenisko i przy pomocy zabranej podpałki do grilla, ognisko nawet chętnie zapłonęło.

Noo, to było coś fajnego! Kameralne, ciche ognisko, w dali szum fal, piasek, piwko i kiełbaski…

Było co prawda trochę zimno i czasem lekko mżyło, ale siedząc blisko ognia chłód nie doskwierał tak bardzo.

Była Kaśka, Raphi, Rupert, Mtr, Goramo, Pat-Pat i ja. Bardzo wesołe i miłe chwile :).

Ognisko zakończyliśmy koło północy. Brakło nam drewna. Już kwadrans wcześniej wrzuciliśmy w ogień ostatnie polana, na których wcześniej siedzieliśmy oraz pancerny papier toaletowy, który nie chciał się zapalić przez kilka minut w palenisku, a który mieliśmy na podpałkę :P.

Gdy wróciliśmy z plaży do ośrodka, już prawie żywego ducha tam nie było. Przy ognisku siedziały jakieś niedobitki, do których dołączyliśmy, potrajając tym samym liczebność ogniskowej populacji. Udało mi się przy grillu znaleźć trzy pełne piwa, ktoś wyczarował kiełbasę… Zrobiło się więc całkiem fajnie i… zasiedzieliśmy się jeszcze na następne dwie godziny, nim zaczęliśmy myśleć o spaniu :).
Tym razem nie poszedłem spać pod schodami. W domku Kaśki zwolniło się jedno łóżko, więc mogłem się wyspać w nieco lepszych warunkach :).

Niedziela, 12.05.2013 r.

Wstałem nawet wcześnie, bo jakoś przed 8:00. Wróciłem do swojego domku i zacząłem się pakować. Nie padało, ale chmury nie wróżyły nic dobrego na trasę…
Po 9:00 rano już byliśmy z Raphim gotowi do drogi. Pożegnaliśmy się z ekipą i po prostu ruszyliśmy do domu. Kaśka eskortowała nas samochodem aż do Nowego Dworu Gdańskiego, gdzie odbiła na Elbląg, a my pogoniliśmy drogą 55 na Malbork.

W planie mieliśmy jazdę autostradą A1, aby jak najszybciej dojechać do domu. Ale jadąc z pamięci pochrzaniłem kierunki i pojechaliśmy dalej na Grudziądz, zamiast skręcić w Malborku na drogę 22 do Swarożyna, gdzie jest wlot na A1. Jechaliśmy więc po krajówce nr 55, równoległej do A1. Nie było jednak to takie złe, droga była przyjemna, fajny asfalt, ciut mokry po nocy, ale nie padało, więc się jakoś jechało. Przez chwilę nawet jechaliśmy ze zlotowiczami – Konjo, Mtr i 4Kowal jechali tą samą drogą.
W okolicach Grudziądza zaczęło padać, a gdy wjechaliśmy na A1 już deszcz napierniczał jak wściekły. Stanęliśmy na stacji, aby się dozbroić w cieplejsze ciuchy i przeciwdeszczówki. I jak na ironię, gdy już je mieliśmy na sobie, po paru kilometrach przestało padać i dalej poganialiśmy w zasadzie po suchym.
W Toruniu opuściliśmy A1 i pchaliśmy się starą jedynką do Włocławka. Ja cały czas prowadziłem, bo Raphi był bez badania technicznego :).
Za Włocławkiem znowu kawałek A1 aż do Strykowa. Tam kilka razy odwinęliśmy sobie pod dwie paczki, dla urozmaicenia monotonii jazdy.
Gdy z autostrady zjechaliśmy, poczułem, że dosyć ostro szarpie mi napęd przy wolnej jeździe. Zjazd na stację i kontrola łańcucha wykazały totalną jego suchość. Skończył się olej w oliwiarce :).
Kupiłem Hipol, dolałem do zbiorniczka, palcem nasmarowałem łańcuch i ruszyliśmy dalej. Łańcuch totalnie się uspokoił, biegi zaczęły bardzo ładnie wchodzić, można było pomykać dalej. Czyli kontynuować nudę: jedynka i gierkówka do Częstochowy, a potem Siewierz, gdzie z Raphim się rozjechaliśmy. Ja zapiąłem A1, którą dociągnąłem w naparzającym znowu deszczu aż do Bełku. Pod garażem wylądowałem przed 18 z przebiegiem 102262km na szafie. Pokonałem tego dnia 621km.

Podsumowanie

Zlocik zajebiście udany! Mimo, że pogoda nie do końca nam sprzyjała, atmosfera na samym zlocie była rewelacyjna. Imprezy udały się pierwszorzędnie, ognisko na plaży pozostanie na długo w mojej pamięci. Czekam z niecierpliwością na kolejny, jesienny zlot. A może zmontujemy też coś w lecie? 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *