Wprowadzenie.
W zasadzie, nie ma w co wprowadzać. Utarło się, że przynajmniej raz w roku trzeba zrobić sobie męski wyjazd motocyklowy na początku sezonu, na 2-3 dni. W zeszłym roku były Bieszczady, a w tym roku postanowiłem waflom pokazać Pekelne Doly na Słowacji.
I w zasadzie wsio. Miało nas jechać czterech: Browar, Ynciol, Tomek i ja. Ale Tomek nie dał rady, więc została nasza standardowa trójka:
No to jedziem! 🙂
Piątek 3.06.2011 r.
Umówiliśmy się na start ze stacji BP za moim blokiem o 8:00 rano.
Ja miałem najbliżej, więc zjawiłem się jako pierwszy o 7:45. Dolałem paliwa pod korek, spisałem przebieg startowy (69404km) i już na stację wkulał się Ynciol, a po nim i Browar.
Standardowo zaczęliśmy się wygłupiać i naśmiewać ze wszystkiego, a w szczególności z motocykla Browara, który praktycznie zniknął pod warstwą syfu o grubości, której nie powstydziłby się ciągnik rolniczy Ursus.
No a potem na koń! I w drogę! 🙂
Już naprawdę nie pamiętam, którędy postanowiliśmy jechać, poza tym, że czeską jedenastką. Jednak opisywanie wyjazdów na blisko dwa lata po fakcie bywa trudne :P. Niemniej jednak nie jest istotne, gdzie przekroczyliśmy granicę – istotne jest, że kolejny raz mieliśmy górę frajdy z pokonywania naszej ulubionej czeskiej jedenastki :).
Chociaż były też mało fajne momenty. Czesi mają zwyczaj łatania dziur w drogach asfaltowym żwirem, który pod wpływem słońca nagrzewa się i z czasem twardnieje. Ale do póki nie stwardnieje, jest po prostu żwirem rozjeżdżanym przez wszystko i rozrzucanym po całej drodze…
I na takie coś kilka razy trafiliśmy, a mnie raz dorwało na prawym, szybkim łuku. Jadę sobie (znaczy zapierniczam jak dzika świnia) lekko pochylony, a tu nagle czuję, że motocykl mi „odpływa” na pas dla jadących z przeciwka… :] Wrażenia – bezcenne, a utrzymanie stolca w ryzach – trudne. Ale ostatecznie udało się, żwiru na sąsiednim pasie nie było, samochodów też, więc jak moto odzyskało przyczepność i stabilny tor jazdy, to wróciłem po prostu na swój pas. Z wrażenia co prawda zaparował mi kask, ale nic to… Pognałem dalej ;).
Ponieważ czeska jedenastka nie ma już przed nami tajemnic i żądni byliśmy urozmaiceń, zmodyfikowaliśmy nieco trasę i wydłużyliśmy ją o dużą ilość winkli. Bogatszy o doświadczenia z ostatniego zlotu CBF, postanowiłem chłopakom pokazać małą pętlę złożoną z dróg 44 i 369, na której zakrętów jest do cholery, a asfalt jest prima sorte :). Traciliśmy niespełna 20km mało interesującego odcinka jedenastki, a zyskaliśmy prawie 90km motocyklowej uczty :).
Uczta była wspaniała! No i minęła jak z bicza… Naturalnie nie mamy z niej ani jednego zdjęcia, bowiem kto by tam o fotkach myślał, mając kilkadziesiąt koni mechanicznych pod tyłkiem i artystyczny, kręty asfalt pod kołami :).
Po tej uczcie – zgłodnieliśmy :). Motocykle zresztą też ;). Sprzęty nakarmiliśmy przy najbliższej okazji w Cervenej Vodzie (po jakichś 280km od startu), a sami rozsądną knajpę znaleźliśmy dopiero w Zamberku, gdzie wszamaliśmy sobie tradycyjne smazeny syr z tatarską omacką i hranolkami :).
No a dalej już była w zasadzie nuda. Za Zamberkiem jedenastka traci nieco swój urok, więc już poganialiśmy, żeby dostać się do Pekelnych bez udziwnień. Z jedenastki zjechaliśmy na drogę nr 35 w Hradec Kralove, potem zapięliśmy drogę nr 16 w okolicach Jicin i na koniec drogę 268 do wioski o wdzięcznej nazwie Zakupy.
Tam już trzeba było trochę pokombinować nad mapą. Pobłądziliśmy odrobinę, ale ostatecznie Pekelne Doly udało nam się znaleźć :).
Była godzina 16:30. Pokonaliśmy 490km.
Teraz pewnie spodziewacie się, że opiszę jak to po przyjeździe chodziliśmy i jeździliśmy po jaskini, imprezowaliśmy z innymi motocyklistami, zwiedzaliśmy okolicę itd, itp. Niestety jednak nie zrobię tego. Po prostu było ciut inaczej :].
Owszem, wjechaliśmy motocyklami do knajpy, ale zsiadłszy z nich, jak staliśmy, w ciuchach motocyklowych podeszliśmy do baru, zamówiliśmy sobie po piwie, do tego kiełbasę i rozsiedliśmy się na plastikowych stolikach przed jaskinią.
Zjedliśmy kiełbasę i zamówiliśmy po drugim piwie.
Potem zamówiliśmy trzecie piwo.
Potem czwarte.
A potem piąte :).
No, gdzieś po drodze jeszcze zjedliśmy frytki ;).
Ambitnie nie? 🙂
Nie wiem dokładnie kiedy, ale w międzyczasie zorganizowaliśmy sobie jeszcze spanie. Wpakowaliśmy się do najdalszego zakątka jaskini, rozłożyliśmy trzy cuchnące stęchlizną materace (przez co wsadzone były w worki na śmieci), zaparkowaliśmy sprzęty przed materacami i już można było się wyłożyć, by kontynuować wieczorną sjestę.
Wkurzająco tylko szeleściły te materace, a jak przypadkiem któremu z nas przy przekręcaniu się z boku na bok zawartość worków dmuchnęła w twarz, to zmysł powonienia narażony był na niezapomniane doznania… 🙂
Wieczorem zrobiliśmy sobie jeszcze małą sesję zdjęciową w jaskini, aby był jakiś dowód, że tam byliśmy.
Co by nie mówić, klimat tego miejsca jest niesamowity :).
No i w zasadzie to tyle. Około 23:00 po prostu poszliśmy spać…
Sobota – 4.06.2011 r.
Poderwaliśmy się do działania ok. 8:00 rano. Spakowaliśmy nasze graty, zwinęliśmy nasz kącik w jaskini i poszliśmy na śniadanie.
Nie wiem, kto wpadł na ten brzemienny w skutkach pomysł, ale na śniadanie zjedliśmy… zupę czosnkową i kiełbasę. Wyziewy w kaskach przez cały dzień mieliśmy zatem zacne :).
Uznaliśmy, że w Pekelnych Dolach jest nudno. Pierwotnie mieliśmy pośmigać po okolicy i przekimać tu drugą noc, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się pojechać w Kotlinę Kłodzką do kompleksu Riese i potem przenocować w Kletnie.
Po pamiątkowych zdjęciach przy barze…
…opuściliśmy Pekelne Doly i pognaliśmy w stronę obranego wcześniej celu. Pojechaliśmy dosyć szybką, przelotową trasą, aby sprawnie dostać się do kompleksu Riese i zobaczyć tam jak najwięcej. Nie znaczy to, że po drodze nie było fajnie. Co to, to nie! W Czechach, na pograniczu z Polską, nie ma praktycznie nudnych dla motocyklistów dróg :).
Najpierw przebiliśmy się na północ do drogi nr 13, dojechaliśmy nią do Liberec i tam zapięliśmy drogę nr 14. Dojechaliśmy nią aż do Trutnov, a dalej już skorzystaliśmy z lokalnych dróg 301 i 303. To chyba tam gdzieś na zadupiach wskoczyło mi na szafę 70kkm, co oczywiście musiałem uwiecznić :).
Droga 303 doprowadziła nas do miejscowości Janovicky, gdzie… nie było granicy ;). Wyjechaliśmy na jakiś mały placyk, z którego dalej prowadziła już tylko droga gruntowa w las, okraszona ślicznym znakiem pt. „zakaz ruchu”…
Przestudiowaliśmy mapę oraz tablicę informacyjną i doszliśmy do wniosku, że nie zabłądziliśmy. To mapa nas okłamała, twierdząc, że granica powinna tam być….
No i co tu robić? Zawracać? Nadkładać drogi?
Nieee…
Zakaz? Jaki zakaz? 🙂
Jedynka – klik! I jazda! 😉
Za zakazem ruchu nikt do nas nie zaczął strzelać, więc ośmieleni tym sukcesem brnęliśmy po zakazanej gruntówce dalej. Gruntówka zresztą zamieniła się potem w kamienisty trakt, przebiegający przez środek lasu i… granicę :). Na końcu wyprowadziła nas prosto na brygadę pracowników pana Kazia z koparką, znęcających się nad dziurawą drogą nr 381.
„Ku*wa, chodź tu ciulu!”
Tak, to był niepodważalny dowód, że byliśmy u siebie, po polskiej stronie, koło Głuszycy Górnej :).
Do Włodowic i kompleksu Włodarz był rzut beretem, więc przed 14:00 już byliśmy na miejscu.
Każdy z nas czuł już lekki głodek, więc na szybko wciągnęliśmy po grochówce i z marszu wbiliśmy się na zwiedzanie.
Jeśli o sam kompleks chodzi, to ja już go zwiedzałem i opisywałem (wyjazd do Kletna z sierpnia 2008 r.), więc nie będę się tutaj powtarzał.
Różnicą w stosunku do mojej poprzedniej bytności w tym miejscu było to, że udostępniony zwiedzającym został drugi, wyższy poziom wydrążonych tuneli, skąd można było rzucić okiem na największą, zalaną komorę…
…i można też było szybikami zaglądać na niższy poziom tuneli. Ponadto, w pierwszej napotkanej „wartowni” (ale nie tej częściowo zabetonowanej) wykonano miniaturową „salę kinową” z miejscami siedzącymi, gdzie wyświetlany jest krótki film o kompleksie Riese.
Ogólnie rzecz ujmując – miejsce to jest niesamowite i niesie za sobą przygnębiającą historię… Warto zobaczyć!
Kiedy wydostaliśmy się z tuneli, była godzina 15:30. Był jeszcze zatem czas na zobaczenie jakiegoś innego kompleksu. Podjechaliśmy więc do Rzeczki, gdzie jednakże okazało się, iż najbliższe wejście do kompleksu jest o godzinie 17:00. Godziny czasu nie chciało na się marnować… Koniec końców stwierdziliśmy więc, że jedziemy już na obiad do Kletna :).
Zjechaliśmy do Kłodzka, gdzie dopełniliśmy zbiorniki paliwem i przez Lądek-Zdrój dostaliśmy się do Biker’s Choice ok. godziny 18:00 :).
Ruch w knajpie był niewielki, więc nasza standardowa noclegownia – garaż – stał pusty.
Dogadaliśmy się z właścicielem odnośnie jednego noclegu, zostawiliśmy nasze graty w garażu, przebraliśmy się w normalne ciuchy i poszliśmy jeść :).
No…! Kotlet schabowy to było to – przyjął się z radosnym burczeniem żołądka, a piwo dopełniało błogostanu.
Potem błogostan przedłużyło drugie piwo, a gdy chłopaki zamówili po trzecim – doznałem lekkiego „deja vu” :).
I zacząłem się buntować. Kurde, no ruszmy gdzieś dupy wreszcie! 😉
Udało mi się przekonać ich, aby wyjść sprawdzić, czy może nie udałoby się wbić do zabytkowej sztolni uranowej, która znajduje się zaledwie 2-3km od knajpy Biker’s Choice. Warunkiem Browara było jednakże zabranie ze sobą na zapas czwartego piwa :P. Jakoś bez większych protestów – uległem.
Pokonał mnie żelazny argument:
„Bierzemy piwo na drogę.” 😉
No i spacerek nam się udał, choć do samej sztolni nie dane nam było wejść. Oczywiście mimo tego było bardzo wesoło po drodze, ale to już zostawię swojej pamięci ;). No, może poza tym zdjęciem ;).
Po spacerze, wróciliśmy do knajpy, obuliliśmy po trudach wędrówki jeszcze jedno piwo, po czym grzecznie udaliśmy się do naszego garażu. Zabarykadowaliśmy się w środku i ok. 23:00 poszliśmy spać.
Niedziela – 5.06.2011 r.
Pobudka – 8:00 rano. Śniadanko w knajpie – po 9:00. Pakowanie i planowanie dnia – do 10:30.
No i w drogę! 🙂
Ciągle było nam mało winkli, więc postanowiliśmy pojechać znowu do Czech, na nasz sprawdzony tor wyścigowy na drogach 369 i 44 :).
Z Kletna pokulaliśmy się na Nową Morawę, przebiliśmy się przez granicę i drogą 446 dotarliśmy do Starego Mesta. Następnie przebiliśmy się do drogi 369 i pognaliśmy na Jesenik. Tam skręt na drogę 44 i… szarża!!
Na pełnym gwizdku pognaliśmy w górę drogi, pokonując na maksa swoich umiejętności artystyczne agrafki i patelnie.
Na szczycie drogi nawrotka i znowu szarża! 🙂 Ile fabryka dała, tylko tym razem w dół ;).
Zatrzymaliśmy się dopiero na ostatnim zakręcie (jadąc w dół), w wiosce Filipovice. Stoi tam na wewnętrznej zakrętu jakiś hotel. I tam zaczęliśmy śmigać, po tym jednym winklu, jak oszołomy, z góry na dół i z dołu do góry :). Ynciol wyciągnął nawet aparat i pocykał kilka fotek…
Podczas jednej nawrotki, z posesji przy której zawracałem, krzyknął do mnie jakiś miejscowy. Gdy na niego spojrzałem, ten popukał się po czole, wyraźnie zniesmaczony, że mu przy płocie jeździmy i jednocześnie jakby pytając, czy aby jestem normalny. Pokiwałem mu kaskiem na znak zgody, że owszem, nie mam zbyt równo pod sufitem i z szerokim uśmiechem pojechałem na „nasz” winkiel jeszcze raz :).
Spędziliśmy na tym zakręcie może nawet godzinę, nim ruszyliśmy dalej. Wjechaliśmy ostatni raz całym odcinkiem na górę, po czym zjechaliśmy z drogi 44 na 453, aby krętym, czeskim szlakiem koziej dupy dojechać pod polską granicę w Głubczycach.
No i znowu droga nas nie rozczarowała. Tak jak już wielokrotnie pisałem, w Czechach nie ma nudnych dróg… 🙂
Z 453 wbiliśmy się już na główną drogę nr 57 i dojechaliśmy do Krnov. Tam długo i szczęśliwie szukaliśmy miejsca, gdzie można coś zjeść. Przejechaliśmy dwa razy całe Krnov tam i z powrotem, nim coś sensownego się znalazło. Była co prawda dopiero 13:00, ale woleliśmy zjeść coś w Czechach, a z Krnov do Polski było zaledwie kilka kilometrów.
No i co tu dużo pisać. Po obiedzie przekroczyliśmy granicę i po najnudniejszej, makabrycznie długiej prostej drodze nr 38 dostaliśmy się do Głubczyc. Z Głubczyc krótki strzał do Raciborza, gdzie zatankowaliśmy motocykle paliwem, a żołądki pyszną kawą mrożoną i w zasadzie to wsio. Dojazd do Rybnika był już tylko formalnością.
Licznik po całej wyprawie zatrzymał się na przebiegu 70488km. Zrobiliśmy zatem tego dnia 279km, a cały wyjazd zamknął się w przebiegu 1085km.
Podsumowując?
Było bardzo fajnie! 😀
Ktoś pewnie powie, że mało ambitnie. Ale właśnie tak miało być :). Zero stresu, zero spinania się, totalny relaks i odreagowanie od wszystkiego. Góra śmigania, zakrętów, radości z jazdy. Dużo piwa, dobrego jedzenia i humoru. Żyć nie umierać! 🙂
Tylko kurde, czemu tak krótko i czemu tak rzadko? 🙂