Alpy 2009 (6) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | Następny =>
Dzień 6 - 9 września 2009 Pobudkę machnęliśmy sobie o 8:30, chociaż równo o 7:00 za oknem zaczął warczeć nam młon pneumatyczny na "naszej" budowie, więc w zasadzie spać się już nie dało. Pojedzeni, wróciliśmy ok. 9:30 na górę, spakowaliśmy się i opuściliśmy pokój. Nie spieszyliśmy się specjalnie, aby Wojtasik w miarę doszedł do siebie. Na motocykle wskoczyliśmy ok. 10:30 i ruszyliśmy na północ w stronę Splugen - czyli znowu pchaliśmy się w stronę Szwajcarii. Traska ta prowadziła przez przełęcz Splugenpass. Przełęcz ta na całej swojej długości przebiega przez urozmaicony teren. Początkowo wspinaliśmy się ostro po krętej, takiej sobie jakościowo asfaltówce, wrzynającej się w strome zbocze góry. Wielokrotnie przebijaliśmy się przez wykute w skałach, kręte tunele, co dosyć urozmaicało nam jazdę. Liczne dziury jednak, zarówno w tunelach jak i pozo nimi sprawiały, że jechaliśmy raczej ostrożnie. Początkowo krajobraz niewiele się różnił od tego, co już dotychczas widzieliśmy. Później jednak zrobiło się bardzo ciekawie. Wjechaliśmy w teren, który przypominał mi... Norwegię ;). Wyślizgane, połyskujące w słońcu, porozrzucane na zieleniejącej trawie głazy oraz małe oczka wodne powodowały bardzo silne wrażenie, że przeniosłem się w norweskie fiordy, i że droga prowadzi nas ku jęzorowi lodowca, nie zaś ku szczytowi przełęczy... Naprawdę piękne miejsce! Wisieńką na torcie okazał się również zjazd z przełęczy. Asfalt nieprawdopodobnie ostry, szeroki i dobry. Zakrętów od groma - i to szerokich, nie takich ciasnych agrawek - zawrotów o 180 stopni. Tam to można było dopiero pojechać na maksa! I też właśnie dopiero tam udało mi się dwukrotnie przytrzeć prawym podnóżkiem :). Lewego już nie oszczędzałem - szorował po każdym zakręcie :). Naprawdę, to była poezja! Uzgodniliśmy, że pojedziemy dalej w stronę Zermatt, tak aby dotrzeć tam jeszcze dziś. Prognoza pogody zapowiadała pogorszenie warunków pogodowych w piątek, więc chcieliśmy w ostatni pogodny dzień, tj. czwartek - obejrzeć Zermatt i rzucić okiem na Matterhorn :). I tu właśnie Pietra nie wytrzymał. Zjechał na najbliższym napotkanym zjeździe, zatrzymał się na parkingu i zakomunikował nam, że odmawia jazdy po autostradach, bo tu jest po prostu zbyt pięknie. I zaczął studiować mapę w poszukiwaniu alternatywnej drogi. Studia nad mapą co parę minut przepełniły z kolei czarę cierpliwości Ewera. Powiedział, że tracimy więcej czasu na planowaniu trasy i gadkach niż na motocyklach, po czym zapiął jedynkę i... tyle go widzieliśmy. A najlepsze jest to, że po 10 minutach gapienia się w mapy i GPSa, w końcu i tak pojechaliśmy zaplanowaną wcześniej drogą, gdyż w zasadzie autostradowy odcinek mieliśmy prawie cały za sobą i dalej już były tylko winkle... :] We trójkę pogoniliśmy więc z okolic Bellinzony na Locarno, skąd już niesamowitą drogą nr 560 pognaliśmy na przełaj ku włoskiej granicy. Traska ta była o tyle ciekawa, że biegła cały czas po jednym zboczu silnie zazielenionego gęsto drzewami wąwozu. Po prawej mieliśmy cały czas ścianę skalną, czasem wręcz pionową, a po lewej przepaść, po której dnie płynęła rzeczka. Droga była wąska i niezbezpieczna, ale... zasuwaliśmy tam jakby nam piątej klepki brakowało ;). To co mnie tam się podobało, to właśnie te drzewa. Wreszcie zielono, wręcz gęsto od zieleni i drzew, a nie same łyse skały. I przez to właśnie nie mam w zasadzie z tego odcinka fotek, bo... aż nie chciało się zsiadać z motocykla ;). Pędząc tak na pełnej szpuli, płynnie przekroczyliśmy w pewnym momencie granicę włoską, a kawałek dalej... dogoniliśmy Ewera :). Na jakieś czułości nie było jednak miejsca - nie na takiej artystycznej drodze ;). Wyprzedziliśmy go tylko z Pietrą, machnęliśmy na powitanie i pogoniliśmy przed siebie :). Zatrzymała nas dopiero jakaś cerkiew, czy też kościół, który niesamowicie wcinał się w naszą drogę. W tej okolicy widok takiej budowli był iście zaskakujący i... imponujący :). Ciekawy był też momentami przebieg trasy Simplon Pass. Gnaliśmy np. kupę czasu po jednym zboczu góry, mając po lewej stronie w oddali drugie zbocze. W pewnym momencie natrafiliśmy na szeroki i wysoki most łączący oba zbocza i już po chwili jechaliśmy w przeciwnym kierunku po przeciwległym zboczu góry :]. Dalsza trasa już była mniej interesująca. Coraz solidniejszy ruch, tereny zurbanizowane i powolne przebijanie się do St. Niklaus, gdzie mieliśmy namiar na tani nocleg. Miasto to osiągnęliśmy po godzienie 16:00. W międzyczasie chłopaki zaprogramowali GPSa, aby poprowadził nas do naszego noclegu, więc ruszyliśmy po ciasnych agrafkach ostro pod górkę. Pokonaliśmy jakieś 7km, po których droga się skończyła ;). To Wojtasik rypnął się przy wpisywaniu adresu... Ale widoczek z miejsca, na które się wdrapaliśmy był zdecydowanie wystarczającą rekompensatą za tę małą pomyłkę... Cóż było robić. W Tasch wyciągnęliśmy ze ściany trochę szwajcarskiej waluty i zawróciliśmy do St. Niklaus... Poszukiwania noclegu poszły w miarę sprawnie. Zapłaciliśmy 50 franków od łebka za nocleg ze śniadaniem. Otrzymaliśmy dwa pokoje wyposażone w kuchnię, prysznic i kibelek. Ciekawe było to, że wszystko znajdowało się w jednym pomieszczeniu - prysznic, łóżko, stół i kuchnia ;). Na całe szczęście kibel był osobno... :P Obiad wciągnęliśmy wykorzystując swoje zapasy i do późnego wieczora gawędziliśmy sobie przy piwku. Spać poszliśmy po 23:00. Pokonaliśmy tego dnia 326 km. <= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | Następny => |
Copyright (c) by zbyhu |