Jesienny wyjazd do Kletna roku 2010 przebiegł bezboleśnie. Żadnych awarii motocykla, żadnych saren, chorób, czy innych ekstrawagancji. Powiało nudą :).
Dlatego na wiosnę postanowiłem spróbować zajechać do Kletna na Iżu 49 mojego Ojca. Niemal 200km w jedną stronę, na 56-cio letnim motocyklu, w piątek trzynastego :). Hardkor musi być!
Piątek, 13.05.2011 r.
Umówiłem się na wspólną jazdę z Browarem. Oprócz niego z ekipy miał jechać jeszcze Ynciol z Basią i Tomek, ale że mają za szybkie motocykle, to postanowili jechać osobno ;).
Po pracy, będąc już spakowanym, ubrałem tylko zbroję motocyklową (trochę nie pasującą do klimatu Iża, ale co tam :P) i pognałem do garażu po kask i rękawice. Tam już czekał na mnie Browar, który – zdaje się – przejął w tym roku pałeczkę kletniańskiego pechowca :]. Okazało się bowiem, że całą poprzednią noc nie spał z powodu nieziemskiego bólu zęba a potem cały dzień wyrywano mu nerwy i wiercono w szczęce. Gdy go więc pod garażem zobaczyłem, miał opuchniętą gębę, która nie mieściła mu się w kasku :P. A chwilę wcześniej przewrócił mu się motocykl na stacji benzynowej przy pompowaniu opon…
Nic to. Wsiedliśmy na Fazera we dwóch i podjechaliśmy do garażu Marka po Iża :). Wyturlałem go, przymocowałem bagaż, kopnąłem… Zagadał od pierwszego :). No to w drogę!
Pojechaliśmy trasą standardową, bowiem nieco po nas miała wyruszyć zapasowa „eskorta”, w postaci Ynciola z Basią i Tomka, więc w razie awarii Iża, gdzieś by nas na trasie spotkali i można by było coś wspólnie uradzić. Dość powiedzieć, że w bagażu miałem całą skrzynkę narzędzi, zapasowe wszystkie możliwe linki, drugą świecę i przerywacz, a znajomi targali jeszcze łyżki do opon i zapasową dętkę :).
W trasie utrzymywaliśmy 70-80km/h. Po przekroczeniu 80km/h w Iżu licznik zaczyna wariować – wskazówka szaleje między 60 a 130km/h, więc wykrywacz „niedozwolonej” prędkości był zacny. Pod górki oczywiście motorek zdychał – wskazywał między 50 a 60km/h, więc trzeba było przyzwyczaić się do prawej krawędzi jezdni i pobocza.
Ale nic to. Jechało się i tak z bananem na ryju, a wszystkiemu co nas wyprzedzało, miało się ochotę pokazywać, co się o pośpiechu myśli :P. Środkowym palcem :].
W drodze do Głubczyc – aby tradycji stało się zadość – zaatakował mnie najpierw gołąb, a potem dwa wróble. Gołąb wystartował z lewego pobocza prostopadle do drogi z kursem kolizyjnym wprost na moją głowę. Chyba się przeliczył, bo leciał pod wiatr :P. W każdym razie jak już szykowałem precyzyjny unik, zwierz w ostatnim momencie zauważył zagrożenie i dokonał gwałtownego wywrotu z powrotem, skąd przyleciał. Browar mało nie spadł z motocykla ze śmiechu, a ja po chwilowym oszołomieniu również chichrałem się przez dobrych kilka minut :).
Potem były dwa wróble, które – również z lewej flanki – lotem koszącym, tuż nad samym asfaltem, zaatakowały moje przednie koło. Pierwszy zniknął mi z oczu zasłonięty przez błotnik, a drugi chyba gdzieś pod motocyklem musiał przefrunąć :D. Nie miałem pojęcia, czy zwierzaki to przeżyły, ale Browar twierdził, że jakoś im się udało :D. Niemniej znowu mieliśmy ubaw po pachy ;).
W Głubczycach odwaliliśmy pierwsze tankowanie Iża.
Ruszałem z niemal pełnym bakiem, więc wlazło tylko 5l. I w dalszą trasę pojechaliśmy zamieniając się motocyklami, bowiem Browar chciał zakosztować jazdy zabytkiem :).
No i tak jakoś, spokojnie się turlając, zjeżdżając na pobocze, gdy coś za nami jechało i jadąc obok siebie, gdy było pusto, z rogalami od ucha do ucha dotarliśmy do Nysy.
Tam dogoniła nas „eskorta” – Ynciol z Basią i Tomek. Przywitaliśmy się na stacji, gdzie ekipa zrobiła sobie dłuższy popas i… tyle ;). Uznaliśmy z Browarem, że pojedziemy dalej, bo i tak wiedzieliśmy, że zostaniemy dogonieni w mgnieniu oka.
Z Nysy w dalsza trasę pojechałem już ja na Iżu.
I tak jakoś udało nam się dotrzeć aż do Złotego Stoku, nim zostaliśmy dogonieni przez Yncioli. W Złotym Stoku zatankowałem Iża ponownie (i znowu tylko 5l weszło), po czym ruszyliśmy już w cztery motocykle na zakrętasy między Złotym Stokiem i Lądkiem Zdrój.
Oj, tam Iżyk się trochę pomęczył podczas drogi w górę. Cały czas trzeci bieg i 50-65km/h… Za to z górki rozwinął skrzydełka :D. Wspomagany grawitacją przyspieszał całkiem żwawo, a winkle połykał jak dzika świnia :D. Bałem się tylko kłaść go za mocno, aby nie poharatać wydechów, bo by mnie ojciec udusił. :P. A już wcześniej, na stacji w Nysie, bez jakiegoś specjalnego starania się przy zawracaniu przytarłem centralką o asfalt, więc wiedziałem, że dużo nie trzeba :]. Ale i tak jechało się elegancko! 🙂
No a potem już tylko Stronie Śląskie i Kletno! Zwycięstwo, dojechał! 😀
I to nawet w nie najgorszym czasie – wyjeżdżaliśmy o 15:30, a dojechaliśmy o 19:15 – także 3h 45 min. i ok. 185km :).
Ponieważ Iż nie ma żadnego zabezpieczenia przed ew. kradzieżą, postanowiłem wstawić go do knajpy. Po chwili sprzęcior już dumnie prężył się na sali, obok wejścia głównego :).
Potem już była tylko impreza. Ludzie zjeżdżali się, witaliśmy się, kupa radochy i uścisków.
Ja zamelinowany byłem z ekipą Wujów w Garażu obok knajpy, a Browar, Ynciol, Basia i Tomek pokój mieli w Wacówce.
Wieczorem zaczęła się impreza. Browar z obolałą szczęką postanowił się znieczulić czymś mocniejszym, a my sączyliśmy piwko. No i standard – tańce, pogaduchy, naśmiewanie się ze wszystkiego i wszystkich… Słowem pełen relaks :).
Około północy jednak pewien nieco zbyt ucieszony ogólną atmosferą jegomość wpadł na kompletnie idiotyczny pomysł. W pierwszej chwili, gdy zobaczyliśmy z Browarem koło wejścia do knajpy kłęby brązowego dymu, myśleliśmy że zapaliła się kanapa, która tam stoi. Ruszyliśmy w tamtym kierunku, gdy nagle coś puknęło, zaiskrzyło się i dymu zaczęło bardzo gwałtownie przybywać. Była to raca dymna, długa na mniej więcej pół metra… Druga, bowiem pierwszą wzięliśmy za palącą się kanapę.
Po minucie cała restauracja była zadymiona tak, że na kilka metrów do przodu nic nie było widać. Wszyscy oczywiście pouciekali, bo dym gryzł w płucach…
No i tak z piwem w ręku, marznąc, staliśmy na zewnątrz przynajmniej pół godziny, nim w środku zrobiło się na tyle przyzwoicie, żeby można było wrócić… Zaiste, wyjątkowo inteligenty kawał :/.
Dalej było już tylko więcej piwa i wszelkiego alkoholu. Browar dobrał się z Protem i jechali wspólnie przy barze, a Ynciol z Basią przed 2:00 uciekli do domku. No a ja chwilę po drugiej też urwałem się i walnąłem w kimono… Zasnąłem w nanosekundę :).
Sobota, 14.05.2011 r.
W domku obudzili mnie już, barbarzyńcy, o 7:20 :P. Potem kimałem i się wierciłem jeszcze do prawie 9:00 rano. A gdy się podniosłem i ubrałem, to miałem wielką ochotę polatać wokół Biker’s Choice na Iżu :]. Ale ten niestety był zamknięty w knajpie, więc do 10:00 musiałem uzbroić się w cierpliwość.
Za to Olo-Tyx dał mi się bryknąć swoim najnowszym nabytkiem – Yamahą Royal Star Venture :]. No i masakra. Mastodont wielkości Kaplicy Sykstyńskiej, zwrotności kontenerowca transatlantyckiego i prowadzeniu pijanego słonia. Byłem zesrany na nim bardziej niż na Iżu :P. A podobno to kierowcy plastików mają jaja. Cóż, od tego momentu nie zgadzam się z tym. Trzeba naprawdę mieć drewnianą psychikę, żeby ujeżdżać takiego ogromnego gruza… 😉
W końcu nastała godzina 10:00 i można było się wbić do knajpy. Pożarłem w 25 sekund zamówioną jajecznicę na boczku, zapiłem herbatą i rzuciłem się wyciągać Iża z knajpy.
Zanim jednak go odpaliłem, czekała mnie walka z kranikiem. Jest skurczybyk nowy, ale się zaciera. Trzeba mieć palce jak Pudzian, aby go bez narzędzi odkręcić :/. Walczyłem z tym więc kilka minut, zmasakrowałem sobie oba kciuki, ale dzięki temu po chwili Iż radośnie zagdakał :).
Od razu, bez kasku czy rękawic, pojechałem na dół do Wacówki, zobaczyć, czemu ekipa jeszcze nie podjechała na śniadanie.
Okazało się, że ludziska dopiero się ubierali i kąpali, a Browar ledwo żył. Wydmuchał rano na alkomacie śmiertelną 😉 dawkę alkoholu, a pół nocy spał na umywalce :].
Ale nic to. I tak był pierwszy gotowy do śniadania, więc na tylnym siodełku zawiozłem go Iżem do knajpy.
Potem było dłuuugie śniadanie, na którym Browar nie umiał się zdecydować, czy chce jeść, czy wymiotować. Nieco zielony na twarzy spożył twardo dwudaniowy posiłek, po czym usiłował zatrzymać go w żołądku. I nawet mu się to udało, pomimo naszych najszczerszych chęci, skupiających się wokół rozmów o „spawaniu” ;).
W międzyczasie różne ekipy motocyklistów porozjeżdżały się na wszystkie strony świata i zostaliśmy przed knajpą sami. Tomek skoczył więc tylko do Wacówki po kask dla Browara i wspólnie, w trzy motocykle (Browar na plecaku u Tomka) pojechaliśmy w górę porobić Iżowi jakieś ładne fotki. Ynciol miał ze sobą swój wypasiony aparat, więc nie popuściłem :).
Zanim ruszyliśmy, spacyfikowałem jeszcze lasek naprzeciwko Biker’s Choice, gdzie już udało się coś pofotografować. A resztę najwymowniej opiszą wykonane zdjęcia :).
Trochę zabawy w jazdę terenową Iżem jak widać było :). I trzeba przyznać, że doskonale sobie radził. Jedynka w tym motorku jest tak krótka, że do pełzania w trudnym terenie nadaje się idealnie. Frajda nie z tej ziemi, choć trochę trzeba było uważać, żeby nie uszkodzić pochromolonych wydechów :P.
W czasie zdjęć czas nam zszedł do 14:00, Browar odespał się na trawie…
… więc można było z wolna zacząć myśleć o drodze do domu. W knajpie walnęliśmy sobie jeszcze po herbatce i lekkiej zupce na drogę i rozeszliśmy się do pakowania – ja do swojego garażu, a reszta do Wacówki.
A w ogóle powrót do domu w sobotę podyktowany był prognozami pogody. Na niedzielę zapowiadali same nieprzyjemności, które mógłby nas zaatakować już w sobotę wieczorem. Do tej 14:00 zaczęły się już pojawiać gdzieniegdzie chmury, więc żartów nie było…
Swój bagaż od razu więc zapakowałem do dużej reklamówki, zanim go przymocowałem do siedzenia. Potem jeszcze ostatnia fotka i podjechałem do reszty ekipy, do Wacówki.
Ok. 15:00 byliśmy gotowi do drogi. A że ja się uzbroiłem we wszystko trochę szybciej, to uznałem, że już ruszę, a reszta mnie dogoni.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. I jakoś tak wyszło, że samemu dojechałem do Stronia, potem do Lądka Zdroju, potem przejechałem cały kręty górski odcinek (ech, żeby tam asfalt był lepszy, to by się tam śmigało!) i dotarłem do Złotego Stoku. Tam zatrzymałem się na stacji, żeby poczekać na resztę, bo mnie jakoś nie dogonili.
Kiedy ekipa zjechała, wsiadłem na Fazera, Browar na Iża i poturlaliśmy się w stronę domu. Przez pierwsze paręnaście kilometrów Tomek i Ynciol nawet dawali radę, ale potem, gdy zaczęły się fajne puste proste, odkręcili manety i tyle ich widzieliśmy. I tak aż do Nysy, gdzie przelatując koło którejś stacji benzynowej widzieliśmy, że się zatrzymali na popas. My z Browarem tylko podmieniliśmy się sprzętami i pogoniliśmy dalej.
Parę kilometrów za Nysą zatrzymaliśmy się jednak, aby Ynciol z Tomkiem nas doszli, bowiem chciałem Ynciolowi, w zamian za zajefajną sesję zdjęciową, dać karnąć się Iżem :). No i parę minut później już jechał, a ja przypominałem sobie, jak to jest bujać się na Seven Fifty.
Kolejny postój wypadł w okolicach Laskowic, na parkingu, tuż przed zjazdem z drogi nr 40 na 417. Baśka miała ciśnienie na pęcherzu, więc nie było innej opcji, jak się zatrzymać. Tam też już na dobre dosiadłem Iża i jechałem nim już do samego Rybnika.
Zdziwiłem się dosyć mocno, bowiem w zasadzie od Nysy cała grupa karnie jechała za Iżem i nikt się nie wychylał. Od czasu do czasu dla urozmaicenia jazdy nabijaliśmy się z siebie, pokazywaliśmy na migi co o sobie myślimy, ale tak to wszyscy grzecznie jechali, jak Iż przykazał – 70km/h :].
Standardowo, w Kietrzu, ok. 18:00 zatrzymaliśmy się w pizzerii na żarcie. Chmurzyło się co prawda dosyć znacznie, ale kiszki nam już wszystkim marsza grały, więc nie było mowy o dalszej jeździe…
No i strata 40 minut w knajpie się zemściła – zaczęło padać… 🙁
Ponieważ tylko sipiło, a chmury wskazywały, że będzie gorzej, zacząłem Iża popędzać. O ile górek nie było, poganiałem cały czas 80 i więcej km/h. Z niepokojem tylko zaglądałem od czasu do czasu do baku (ha, rzecz niemożliwa w Japońcu! :P) i widząc dosyć pustawy zbiornik, zdecydowałem się trochę dotankować w Raciborzu, aby motorek nie padł z braku benzyny na parę kilometrów przed domem.
Ekspresowe tankowanie i rura!
Do samej Suminy było nawet względnie, ale gdy już pożegnaliśmy Browara, to na ostatnie 10km rozpadało się konkretniej. Trzeba już było grzecznie jechać… Nie chciałbym musieć przed czymś hamować na takich wąskich oponkach, na mokrym asfalcie, mając w zasadzie tylko tylny hamulec :P.
Za Jejkowicami Ynciol z Basią się odłączyli, a na rondzie przy „moim” BP odłączył się Tomek. Pod garaż zajechałem o 19:45…
Podsumowując:
Wyjazd zajebiaszczy :D. Poza końcowym deszczykiem. Iż uradził, dojechał tam i z powrotem bez najmniejszego zająknięcia. Pokonał 397km, zawsze odpalał chętnie, nic nie grymasił, tylko trochę w Biker’s Choice pochwalił się, że ma olej w silniku. Naprawdę, rewelacja! Aż żal, że pogoda pokrzyżowała nam plany i nie mogliśmy zostać do niedzieli…
Także w sumie Kletno w piątek trzynastego nie było takie straszne. Jedynie Browar miał trochę pecha i dużego kaca, ale poza tym obyło się bez incydentów i strat :).
A na koniec…
Ekipa! Szacun jak stado byków! Że też Wam się chciało czołgać z tak niskimi prędkościami, eskortując mnie do domu… Naprawdę, wielkie dzięki! 🙂