Zima zbliżała się wielkimi krokami. Było coraz zimniej, pogoda coraz rzadziej sprzyjała motocyklowym wypadom…
W piątek 28 października prognoza pogody na następny dzień była całkiem przyzwoita – ciut ponad 10 stopni w szczytowym momencie, słońce, brak deszczu… Uznaliśmy z Marianem, że to dobra okazja (i chyba ostatnia), aby zrobić dalszy wypad jeszcze w tym sezonie. Dopingowało nas to, że długoterminowe prognozy zapowiadały szybkie pogorszenie się warunków pogodowych :(.
Ambitnie – zważywszy na porę roku – postanowiliśmy odegrać się za nieudany wypad sprzed roku – kiedy to mając Suzi ledwie od dwóch-trzech tygodni wybraliśmy się na Słowację. Wówczas to w drodze pękł mi łańcuch i do późnego wieczora Marian holował mnie do domu…
A więc Słowacja! Konkretnie – Dolina Vratna :).
Już nie pamiętam z jakich przyczyn wyjazd wypadł dosyć późno. Dopiero około 12:00 dosiadłem Sevenkę i pognałem do domu Mariana, do Gliwic. Marian szybko się zebrał, odpalił TDMkę i ruszyliśmy w drogę :).
Ponieważ parę dni wcześniej został otwarty nowy odcinek autostrady, łączący istniejącą już autostradę wrocławską i katowicką – nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności wypróbowania nowego asfaltu :D.
Nowa autostrada przebiega przez Gliwice, toteż do zjazdu nie mieliśmy daleko i już po chwili cięliśmy z prędkościami dochodzącymi do 170km/h w kierunku Katowic :).
To było coś rewelacyjnego :). Samochodów kulało się nawet sporo, więc aby nie być przez nie spowolnionymi – jechaliśmy slalomem po wszystkich dostępnych pasach ruchu :). A czasem były nawet trzy :P.
W Katowicach zajrzeliśmy do nowo otwartego punktu serwisowego Kawasaki, gdzie Marian planował oddać na zimę swoją TDMkę na serwis. Wizyta jednak była dosyć krótka, gdyż chcieliśmy pokazać się jeszcze tego dnia na Słowacji, a robiło się późno…
Z Katowic pojechaliśmy już na Bielsko, po drodze zatrzymując się na rozgrzewający (bodaj) żurek, a dalej śmigaliśmy przez Żywiec i Zwardoń.
Już tu po drodze zaczynałem odczuwać zimno, więc ubrałem polar, który przezornie woziłem w kufrze. To poprawiło warunki termiczne mojego stroju na jakiś czas ;).
Na przejściu granicznym w Zwardoniu byliśmy późno – o 15:20. Tam też zatankowaliśmy i przebiliśmy się już na słowacką stronę :).
Tutaj w pierwszej kolejności pokierowaliśmy się na Zylinę, jadąc przez Cadcę i zbaczając na chwilę do Oscadnicy.
W Żylinie odbiliśmy w lewo i jadąc przez Teplicke nad Vahom dotarliśmy do wsi Terchova, gdzie wreszcie osiągnęliśmy wjazd do doliny Vratnej, oznaczonej blaszaną postacią Janosika (który się w Terchowej urodził ;)).
W samej Dolinie Vratnej Marian chciał obejrzeć jakieś nowe stoki narciarskie, które tam powstały, ale chyba niewiele udało nam się znaleźć :). Tzn. ja jako kompletny narciarski laik nic tam nie widziałem :P.
Po chwilowym postoju i unormowaniu wzrastającego ciśnienia 😉 – ruszyliśmy w drogę powrotną.
Było już naprawę późno – grubo po 18:00… Zaczęło się zmierzchać, ale po tym co później zobaczyłem, uważam, że warto było być tam o takiej porze…
Otóż droga powrotna przebiegała na odcinku Petrova – Parnica głębokimi dolinami. Z każdej strony otaczały nas wysokie pasma górskie, ubarwione w żywe, jesienne kolory, oświetlone nisko już zawieszonym słońcem… Czerwone, pomarańczowe i żółte zbocza górskie wyglądały naprawdę zabójczo – aż żałuję, że się już mocno spieszyliśmy i nie zatrzymaliśmy się, by uwiecznić te widoki… W górach bywałe wielokrotnie, ale nigdy jesienią, także był to dla mnie całkiem nowy widok. I był naprawdę wspaniały…
Dojechaliśmy w końcu do Dolnego Kubina, gdzie po chwilowym błądzeniu pojechaliśmy w stronę Oravskego Podzamoka. Wreszcie zaczynałem poznawać różne miejsca – w końcu byłem tu dwa lata wcześniej na MZcie :). Sławetny Hardcoreowy Majowy Wypad ;).
W Oravskym Podzamoku, u samego podnóża zamku, już w ciemnościach zaparkowaliśmy motocykle przed restauracją i poszliśmy uspokoić buntujące się żołądki. Miłą odmianą był też ciepły klimat lokalu, gdyż wraz z zapadającym zmierzchem temperatura poszła ostro w dół, a byliśmy przecież jeszcze z 200km od domu :|.
Kiedy już pojedliśmy – pojechaliśmy dalej. Przez znane mi Namestovo, znaną mi trasą do Korbielowa, gdzie przekroczyliśmy granicę.
Byłem już zziębnięty na kość. Marian pożyczył mi dodatkowy swój polar, którego nie zakładał, ale mimo to dalej było mi strasznie zimno. Temperatura spadła do +3 stopni, było po 20:00, miałem na sobie dwa swetry, dwa polary, kurtkę i… marzłem…
Zaczęliśmy się więc często zatrzymywać i rozgrzewać przy ciepłych napojach. Postój był na pewno w Żywcu, a potem chyba też w Bielsku i Pszczynie. Choć szczerze mówiąc dokładnie nie pamiętam tego już teraz, gdy opisuję wypad…
Do Rybnika dotarliśmy około 22:00. Marian odbił do Gliwic, a ja odstawiłem motocykl do garażu…
Tego dnia padło aż 497km! Byłem w szoku – pół tysiąca kilometrów w średniej temperaturze oscylującej w granicach 5-6 stopni Celsjusza :).
Ale na pewno było warto. Hania spisała się rewelacyjnie, średnio paliła nieco ponad 5l/100km więc w sumie nie było najgorzej. Zmarzłem jak cholera, ale co widziałem i przeżyłem – to moje :).