Wprowadzenie.

Tegoroczny wiosenny Zlot Forum Hoonda odbył się w dniach 25-27 maja 2018 r. W całości zorganizował go Raphi.

Zlot odbył się w ośrodku Górski Potok niedaleko Bystrzycy Kłodzkiej. Kotlina Kłodzka jest miejscem, które widziało w przeszłości niejeden forumowy zlot i zawsze bardzo pozytywne kojarzy się z możliwością latania po czeskich winklach. Wybór tej lokalizacji na zlot był więc dla Raphiego dosyć naturalny.
Dla mnie i Moniki termin wypadł trochę niezręcznie, gdyż Monika 26 maja miała egzamin kończący studia podyplomowe. Z automatu więc nasz udział w pierwszym dniu imprezy – tj. w piątek 25 maja – spisany był na straty. Ale przygotowaliśmy się na szybki desant w Kotlinę Kłodzką zaraz po sobotnim Monikowym egzaminie…

Sobota, 26 maja 2018 r.

Wstaliśmy po 7:00 rano. Monika wyjechała o 8:10 na egzamin do Żor, a ja zabrałem się za przygotowanie motocykli do jazdy. Nasmarowałem łańcuch w CB500, u siebie napełniłem oliwiarkę, sprawdziłem ciśnienie w oponach i… dostałem o 9:02 smsa od Moniki, że już wraca! Egzamin napisała ekspresowo, w 20 minut ;). Nie zdążyłem wykonać połowy rzeczy, które zaplanowałem na czas nieobecności żony…
Gdy Monika wróciła do domu, przebraliśmy się w motocyklowe ciuchy i ok. 9:45 byliśmy gotowi do drogi. Na szafie CBFy przed wyjazdem widniało 144402km.

Wśród rzeczy, których nie zdążyłem rano zrobić, było uzupełnienie paliwa w motocyklu Moniki, wzięcie gotówki z bankomatu i zrobienie zakupów na drogę. Z listy tej – przez nieuzasadniony pośpiech – wykonaliśmy tylko tankowanie i ruszyliśmy w trasę.
Kotlinę Kłodzką naturalnie chcieliśmy osiągnąć jadąc czeską stroną. Przyjemniejsze asfalty, mniejszy ruch i Jesenik w perspektywie. Zapięliśmy więc w Żorach autostradę A1, przekroczyliśmy granicę i w Ostravie pognaliśmy naszą ulubioną „jedenastką” na wchód.
Jechaliśmy bezkompromisowo – bez postojów aż do Bruntal. Monika jechała dzielnie i bardzo płynnie – aż się uśmiechałem do siebie w kasku. Postój wykonaliśmy ok. 11:20 na poboczu drogi.

Godzina była idealna na jakąś przekąskę, ale… No właśnie, przez pośpiech nie mieliśmy ze sobą nawet wody do picia :). Obsikaliśmy więc tylko przydrożne krzaki i pogoniliśmy dalej. W wiosce Sobotin, za rozkazem googlowych map, skrótem odbiliśmy na drogę 44 i pędząc dalej, na pełnej szpuli, bez przystanków przejechaliśmy całą przełęcz aż do Jesenika. Winkle jak zwykle nas nie zawiodły, jechało się genialnie!
Na szczycie przełęczy rozważaliśmy przez moment powtórny przejazd po najlepszym odcinku trasy, ale mając w perspektywie jeszcze trochę jazdy, ostatecznie z pomysłu zrezygnowaliśmy.
Z Jesenika polecieliśmy na południowy wschód drogą 369 i dłuższy postój zrobiliśmy sobie koło „naszych” elektrowni wiatrowych w Ostrużnej ok. 13:00. Pierwszy wspólny odpoczynek w tym miejscu to już historia sprzed czterech lat – z maja 2014 r.

Niezmiernie przyjemnie było oderwać pośladki od siodełek motocykli, niemniej sjesta na trawce potęgowała w nas uczucie pragnienia i głodu. Także po kwadransie znowu dosiedliśmy naszych maszyn, aby przedostać się najkrótszą drogą do Polski.

Dojechaliśmy do Vikantic, odbiliśmy na Stare Mesto pod Śnieżnikiem i tam niestety trafiliśmy na remont drogi 446. Musieliśmy pojechać objazdem, na którym z każdym kilometrem asfalt zastraszająco szybko wypierany był przez dziury, szuter i kamienie, przy jednoczesnych dynamicznych zmianach elewacji gruntu ;). Dla niedoświadczonego motocyklisty mogłoby to być spore wyzwanie, niemniej Monika okazała się nim nie być – dobrze sobie poradziła, a w nagrodę otrzymała piękny widoczek i pamiątkową fotografię :).

Wreszcie, przejeżdżając przez szutrowy, leśny dukt, wydostaliśmy się z powrotem na drogę 446 za remontowanym odcinkiem i już swobodnie osiągnęliśmy przejście graniczne w okolicy Nowej Morawy.
Pierwszy napotkany ok. 14:00 sklep w Stroniu Śląskim był nasz. Wykonaliśmy tam małe zakupy i od razu przed sklepem zmłóciliśmy worek kabanosów, popijając zimnym napojem. Och, cóż to była za ulga! 😉
Kolejnym postojem był bankomat, a ostatnim przed metą – stacja Orlenu w Lądku-Zdroju. Uzupełniliśmy na niej paliwo w motocyklach i napiliśmy się kawy. Wiedzieliśmy już, że zlotowa ekipa gania po czeskich winklach, więc przestało nam się spieszyć ;).

Ostatnie 30km dojazdu na zlotowisko odbyło się po strasznie dziwnych, wąskich i dziurawych drogach. GPS przeciągnął nas po tylko sobie znanych zakamarkach okolicy. Patrząc po śladzie zaliczyliśmy Żelazno, Mielnik, Starą Łomnicę i jadąc przez rozległe i puste pola dotarliśmy przed 16:00 do ośrodka Górski Potok.
Na miejscu nie było nikogo z naszych, a w ośrodku mało kto umiał nam precyzyjnie powiedzieć, gdzie powinniśmy się zakwaterować. Klucza do „naszego” domku nam nie dali, bo jeździł po Czechach z Raphim… Dopiero po dłuższej chwili pojawiła się właścicielka ośrodka, która pokazała nam, gdzie możemy zaparkować motocykl i… tyle! Musieliśmy czekać, aż „nasi” wrócą z rajzy.

Ośrodek był czysty i schludnie urządzony. W największym budynku, przy bramie wjazdowej, znajdowała się kuchnia, a w głębi terenu ośrodka ustawione były w regularnym, symetrycznym układzie wieloosobowe drewniane domki. Całość uzupełniało małe jeziorko, basen, trzy altany z miejscami na ogniska i odgrodzony płotem zakątek z sauną i SPA.
Ponieważ zrobiło się upalnie, a nie mieliśmy gdzie się podziać, przebraliśmy się w normalne ubrania i poszliśmy zwiedzać. Obeszliśmy sobie cały kompleks, po czym ruszyliśmy śladem strumyka, aby spróbować schłodzić w jego wodzie zabrane ze sobą piwo. Potoczek niestety był mocno zarośnięty chaszczami, ale po niedługim spacerze udało nam się znaleźć w miarę przyzwoite miejsce do zakotwiczenia. Piwo wylądowało w strumyku…,

… a ja wlazłem na czaderskie, stare, duże drzewo, które na wysokości ok. 2 m miało wygięcie idealnie nadające się do siedzenia. Drzewo było porośnięte grubą warstwą mchu, więc siedziało się na nim jak w fotelu. Udało mi się nawet po dłuższej perswazji namówić Monikę, by do mnie dołączyła.

Na drzewku tym posiedzieliśmy z kwadrans, po czym pragnienie wygrało. Wyciągnęliśmy piwo z rzeki i delektując się jego smakiem, wróciliśmy ok. 17:00 na teren ośrodka.
Puste butelki po piwie, stojące na werandzie jednego domku, pozwoliły nam wysnuć bardzo prawdopodobny wniosek, że jest to jednym z „naszych”. Rozsiedliśmy się więc na krzesłach werandy i w spokoju dopiliśmy nasze piwa.
Wreszcie do ośrodka wtoczyła się pierwsza CBFa. Przyjechał na niej Kotin z córką na plecaku. Cały dzień jeździli samopas, bo zgubiła im się ekipa. Mieli kluczyk ze swojego domku, więc dzięki ich uprzejmości mogliśmy wreszcie skorzystać z lodówki i łazienki :).
Kolejna godzinka zeszła nam na rozmowach werandowych. A potem z rajzy wróciła zlotowa ekipa :).

Monika na dzień dobry opatyczyła Raphiego, że zajumał klucz z domku. Potem się przywitaliśmy 😉 i wprowadziliśmy. Byli już tam zakwaterowani Maleństwo, Goramo i Raphi. Dwaj ostatni mieli gest – odstąpili nam dwuosobowy pokój, a sami skazali się na chrapanie Maleństwa w trzyosobowym, w którym poprzednią noc spał on sam.
Domki były ładne, schludne i czyste. Na dole był salon z aneksem kuchennym, kanapa, telewizor, wejście do łazienki i schody na piętro. Na górze – wspomniane dwa pokoje. Uznałem, że gdybyśmy na starość mieszkali kiedyś z Moniką sami, to taki domek by nam w zupełności wystarczył.
Kiedy już się zakwaterowaliśmy, ruszyliśmy w tango powitań, rozmów, śmiechu i wygłupów. Cieszyło mnie bardzo, że zjechała spora liczba starych bywalców, jak np. Rupert, Dzik, Marek, MTR (który zmienił kilka lat temu nicka na „Menel”, co dopiero ten zlot mi uświadomił)… Był też na zlocie Seraphin – aktualny właściciel Litrowej Maszkary Raphiego. Raphi, po sprzedaży swojej krowy, przez kilka lat nie miał żadnego motocykla i dopiero dwa tygodnie przed zlotem kupił poliftową sześćsetkę. Na zlot przyjechał solidnie ją opić i rozjeździć ;).

„Maskotką” zlotu był jednakże nowy kolega, który przyjechał do nas na Suzuki DL650. Marka jego motocykla stała się oczywiście źródłem wielu humorystycznych docinek i sarkastycznych uwag, które pozostając w granicach dobrego smaku, były źródłem wielu salw spontanicznego śmiechu, przez całe popołudnie i poranek następnego dnia.
Po niedługim czasie zaczęliśmy kombinować nad rozpaleniem ogniska. Ekipa przeniosła się w pobliże wiaty z paleniskiem, ale że po drodze był jeszcze parking z naszymi maszynami, to zrodził się pomysł, aby zrobić zdjęcie „rodzinne” zdjęcie wszystkim sprzętom, tak jakie kiedyś, w 2011 roku, podczas Pierwszego Zlotu CBF.

Po krótkiej sesji zdjęciowej Raphi przypomniał sobie, że nie zabrał z kuchni prowiantu na ognisko, więc wydębił od Moniki kluczyki i zjechał na dół na jej CB500. Oczywiście zabawy było przy tym co niemiara – siadając na sprzęta Raphi udawał, że jest zalany w deseczkę ;).

Gdy Naczelny Organizator wrócił, wreszcie zapłonęło ognisko. Czas był na to najwyższy – już powoli robiło się ciemno, a na zegarze pojawiła się godzina 21:00.

Kiełbaski zaskwierczały, w rzeczce wylądowała krata piwa, okolicę spowiła noc, a my bawiliśmy się w najlepsze.

Nocne Polaków rozmowy odbywały się nadspodziewanie spokojnie.

Dopiero po godzinie 23:00 Rupert – podpuszczony przez towarzystwo i już nieco zabalsamowany – postanowił dodać do imprezy lekki akcent motocyklowy, odpalając swoją Afrykę i przypalając lacza przy ognisku.

W tych okolicznościach oczywiście i mnie udzieliła się atmosfera do wygłupów, niemniej nie miałem na czym się wygłupiać – Monika zajumała mi kluczyki z CBFy. A gdy mi je oddała pół godziny później, już faza na wygłupy zdążyła mi przejść ;).
W nocy zrobiło się chłodno i z wolna ludzie zaczęli się wykruszać.

Ostatnią kiełbaskę smażyłem jeszcze pół godziny po północy, a wokół ogniska była już tylko garstka osób. Cóż, większość zmęczyła się imprezą poprzedniej nocy, a jutro wszystkich nas czekał powrót do domów…

Niedziela, 27 maja 2018 r.

Poranek był nie tak ciężki, jak można byłoby przypuszczać :). Na nogach z Moniką byliśmy już ok. 8:00 rano. Raphi i Goramo potrzebowali trochę więcej czasu, żeby się pozbierać po nieprzespanej nocy z chrapiącym Maleństwem…
Między 8:00 a 9:00 połazikowaliśmy trochę po ośrodku, uporządkowaliśmy nieco teren przy palenisku po nocnych harcach…,

… po czym kolektywnie udaliśmy się na opłacone śniadanko. Szwedzki stół nie wytrzymał jednak naszego nalotu i gdy do niego podszedłem, już wybór tego co można zjeść, bardzo się skurczył. Jajecznica i kiełbaski zniknęły błyskawicznie, więc na dokładkę trzeba było polować niczym Bear Grylls.
Posiłek skończyliśmy ok. 10:00 rano.

Wróciliśmy do domków i spakowaliśmy się do drogi powrotnej. Raphi chciał jechać z nami, ale zamulał jak stara baba – my z Moniką już byliśmy gotowi, a ten sobie gadał w majtkach i nie umiał się zabrać za przebranie do drogi.
Ostatecznie, po długich pożegnaniach z ekipą, w drogę powrotną wystartowaliśmy po godzinie 11:00. W planach mieliśmy oczywiście przejazd przez przełęcz w Jeseniku, więc wydostawszy się z ośrodka pojechaliśmy drogą 392 do Lądku Zdroju i dalej ku granicy z Czechami. Jeszcze w Polsce na Orlenie ok. 12:00 uzupełniliśmy paliwo i pognaliśmy ku granicy, by po jej przekroczeniu drogą 457 osiągnąć Javornik. Od Javornika już mieliśmy prosty odcinek drogi nr 60 do Jesenika, a tam… Pełny gwizdek i jazda w dół po winklach drogi 44! Ja jechałem przodem, Monika za mną, a Raphi z końca obserwował, jak Monika sobie radzi. A radziła sobie naprawdę dzielnie! Winkle pokonywała w naprawdę zacnych pochyleniach, które – jak się na dole odcinka okazało – wystarczyły do zamknięcia tylnej opony :).

Ale i to było za wolno dla Raphiego, który w połowie odcinka wyprzedził Monikę, a potem mnie, zupełnie jakbyśmy jechali na wózkach inwalidzkich. Co prawda, gdy tylko mnie objechał, to mało nie wyrżnął na najbliższym winklu, ale opanował sprzęta i poszedł jak zły z prędkością dla mnie nieosiągalną…
Spotkaliśmy się wszyscy na końcu trasy. Raphi stał już na poboczu z bananem na ryju i ugotowanym tylnym hamulcem, z którego ostro się dymiło. Monika zatrzymała się spocona z wrażenia, ale równie zadowolona, z lekko zestresowanym uśmiechem – było to jej najostrzejsze winklowanie w karierze. Nowe oponki w Cebuli spisały się na medal i dały Monice dużo lepsze wyczucie motocykla i pewność prowadzenia. Mnie oczywiście też zakręty bardzo ucieszyły, niemniej kurde Raphi trochę mi ambicję podrażnił ;). Pocieszanie siebie samego, że jechał na nowiutkich oponach Pirelli Angel, podczas gdy ja jechałem na zużytych kartoflach Diablo Strada nie bardzo pomagało… 😉

Oczywiście na tym jednym przejeździe się nie skończyło. Postanowiliśmy zawrócić i przejechać przełęcz w górę, aby wrócić do rozwidlenia z drogą 450. Tym razem nie trzymaliśmy się jakoś razem – każdy przejechał „odcinek specjalny” swoim tempem, ciesząc wafla z orgii apetycznych zakrętów. Gdyby Jesenik był bliżej, jeździłbym po nim przynajmniej dwa razy w miesiącu ;).
Gdy już nacieszyliśmy się winklami, grzecznie zapięliśmy drogi 450, 451 i 452, którymi dojechaliśmy do Bruntal. Nie raz już rozpływałem się nad czeskimi asfaltami i muszę to zrobić raz jeszcze – jazda tamtędy to po prostu czysta przyjemność.
Z Bruntal, już naszą Jedenastką, doczłapaliśmy się do Opavy, gdzie Raphi zachciał odwiedzić przydrożnego McDonalda. Była już 14:30, także pora obiadowa. My z Moniką nie byliśmy specjalnie zainteresowani jedzeniem fast foodów, więc tylko napiliśmy się czegoś przed dalszą jazdą.
W ostatni etap powrotu wystartowaliśmy ok. 15:30 i przed Ostrawą skręciliśmy na autostradę. Jeszcze na zjeździe zatrzymaliśmy się i Monika zamieniła się z Raphim motocyklami – chcieliśmy zobaczyć, jak sobie będzie radziła z CBF600, a Raphi miał okazję przypomnieć sobie stare czasy, gdy ujeżdżał CB500.
Na drodze szybkiego ruchu oczywiście trochę zaczęliśmy poganiać. Monika przetestowała przyspieszenie i jazdę z większą prędkością, a Raphi trochę się powygłupiał, czerpiąc radochę z jazdy tak lekką motorynką. Dopiero po dłuższym odcinku, już na polskiej autostradzie A1, nieco się uspokoiliśmy i już grzecznie dojechaliśmy do naszego zjazdu na Rybnik.
Raphi odprowadził nas jeszcze w pobliże naszej chaty, gdzie na parkingu przy drodze przyszło nam się pożegnać.

Kolejny zlot przeszedł do historii i udało nam się zaliczyć kolejny szczęśliwy powrót.
I tyle! Pod domek zajechaliśmy o 16:40. Na szafie CBFy pojawił się przebieg 144963km, a więc przez te dwa zlotowe dni nawinęliśmy z Moniką 561km.
Impreza udała się zacnie, jazda jeszcze lepiej, pogoda dopisała. Żyć nie umierać! Oby tylko częściej! 🙂


Pokonana trasa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *