Kolejna zaległa obiecanka! 🙂 Tym razem wisiała w powietrzu od końca 2008 roku, więc już prawie rok :].
Otóż obiecaliśmy z Browarem koleżance z pracy, że weźmiemy ją kiedyś na jakąś przejażdżkę motocyklową. I tak jakoś miesiące mijały, a realizacja nie nadchodziła…
W piątek 14 sierpnia niespodziewanie sytuacja się odmieniła. Byłem akurat w firmie i w oczekiwaniu na szefa, rozmawiałem sobie z Anetą o wszystkim i o niczym. I tak jakoś wrócił temat przejażdżki na moto, który od razu przerodził się w projekt wspólnej rajzy w najbliższy weekend :).
Przez sobotę 15 sierpnia uzgodniliśmy szczegóły na gadu i umówiliśmy się na niedzielę 16 sierpnia pod naszą firmą w Mysłowicach.
Postanowiłem, że kulniemy się w stronę Zakopca, aby rzucić okiem na Tatry. Była to co prawda dosyć ambitna wyprawa, zważywszy na brak doświadczenia Anety w jeździe na motocyklu, ale zawsze można było w trakcie rajzy plan zmodyfikować i go skrócić :).
16 sierpnia po śniadaniu ok. 9:45 wsiadłem na sprzęta i pognałem do Mysłowic. Pod siedzibą naszej firmy byłem chwilę przed 10:30, a Aneta przyjechała samochodem parę minut później.
Po paru minutach przygotowań (pakowanie prowiantu do kufra) byliśmy gotowi do drogi.
Aneta z duszą na ramieniu wsiadła na miejsce pasażera i ruszyliśmy :).
Pierwsze kilometry jechałem bardzo spokojnie i zachowawczo, aby moja pasażerka mogła się oswoić z ogólną sytuacją, z siłami, na jakie była narażona i abym sam mógł wyczuć, jak zachowuje się motocykl z dodatkowymi kilkunastoma kilogramami na tylnym siodełku :).
Pojechaliśmy początkowo na Oświęcim, skąd mieliśmy skierować się na Zator. Droga nr 44 okazała się być jednak w remoncie i zmuszeni byliśmy pojechać inną drogą – szerokim objazdem przez Brzeszcze i Kęty. Być może dało się to ściąć inaczej, ale GPSu nie mam i poradziłem sobie tak a nie inaczej ;).
Po drodze zatrzymywaliśmy się parę razy na konsultacje z mapą i już przy tych okazjach Aneta nie mogła wyjść z zachwytu :). Bardzo jej się podobał szczególnie fakt, że jadąc na motocyklu można było wyprzedzać samochody niemal każdej klasy. No i że nie trzeba stać w korkach – które dorwały nas w Oświęcimiu.
Z Kęt, jadąc przez Andrychów, dojechaliśmy do Wadowic, skąd już drogą nr 28 pognaliśmy na Suchą Beskidzką i Maków Podhalański.
Postanowiłem nie pchać się na Zakopiankę, tylko zaatakować Zakopiec od Kościeliska. Skręciliśmy więc na Zawoję, gdzie chyba po raz pierwszy zaczęła się prawdziwa jazda :). Anetka – już oswojona z zakrętami – siedziała i trzymała się pewnie z tyłu, toteż można było pozwolić sobie na ciut więcej. Poganialiśmy więc po serpentynach przez Zawoję ku Jabłonce z prędkościami ok. 100km/h, co chwila wyprzedzając maruderów na krótkich odcinkach prostych. Tam naprawdę jechało się bardzo przyjemnie! W miarę dobry asfalt, wokół lasy i…. super winkle! 🙂 W niektóre składaliśmy się naprawdę całkiem ostro i aż się dziwiłem, że Aneta się nie boi… Ja tam z tyłu już bym dostał zawału :P.
To tam po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę, aby odsapnąć.
Było już w końcu po 13:00, a w tyłkach mieliśmy ze 150km od Mysłowic :).
Pogawędziliśmy chwilę, wciągnęliśmy po bananie i ruszyliśmy dalej.
Od tego miejsca do Zakopca pojechaliśmy już bez postojów, zaś od Kościeliska zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie moglibyśmy się rozłożyć na trawie i podgrzać jakieś żarełko. Wspólnie bowiem przed wyjazdem doszliśmy do wniosku, że lepiej sobie zjeść coś gdzieś na trawce, niż szukać posiłku po knajpach.
Niestety zakulaliśmy się aż do Zakopca, a dobrego miejsca nie wypatrzyliśmy. Zatrzymaliśmy się więc na stacji benzynowej, gdzie po tankowaniu doszliśmy do wniosku, że jedziemy na polankę, na której w maju szaleliśmy z Browarem i Ynciolem :).
Błądziliśmy dobrą chwilę, nim znaleźliśmy drogę na Łysą Polanę, a gdy ją znaleźliśmy, to… dostaliśmy się za całą bandę motocyklistów niemieckich, którzy – choć dosiadali ciężkich, sportowych maszyn – strasznie zamulali. Tzn. jechali tak, że na serpentynach nie sposób ich było wyprzedzić, a jednak nas spowalniali… Nawet Aneta się dziwiła, że tak wolno jadą :D.
W końcu się wkurzyłem i postanowiłem zatrzymać, aby Niemcy pojechali sobie w cholerę i dali nam wolny przejazd. No i stanęliśmy dokładnie na tym samym winklu, na którym zrobiliśmy sobie parę miesięcy wcześniej sesję zdjęciową z Ynciolami :).
Niestety widoczki nie były tak fajne jak na wiosnę, bowiem Tatry były łyse, bez czap śnieżnych. Ale i tak komórki poszły w ruch :). Niestety aparatu jako takiego nie mieliśmy, więc fotki z komórek wyszły jak wyszły…
Po sesji zdjęciowej – wreszcie bez zamulatorów przed nosem – pogoniliśmy na pełnym gwizdku do góry. Noo, to było coś! Na jednym winklu aż centralka przytarła o asfalt, takie były pochyły :).
Wpadliśmy w końcu na przejście graniczne w Łysej Polanie i – zaskoczeni tysiącami samochodów zaparkowanych po obu stronach drogi – powolutku poturlaliśmy się między nimi w głąb Słowacji.
Zaskakująco szybko wypadliśmy jednak na „tę” polankę. Byłem święcie przekonany, że była ona dalej od granicy, a tu parę kilometrów i już – cel podróży :).
Niestety wjazd na polanę zabarykadowany był szlabanem :(. Już ostatnio jak tu byliśmy, to widziałem znak zakazu wjazdu motocykli na teren polany, ale szlaban był otwarty, więc olaliśmy sprawę. Teraz jednak zakaz wjazdu był nieco bardziej zaakcentowany ;).
Po małej burzy mózgów poszliśmy na kompromis – zaparkowałem motocykl tuż przy drzewach na skraju polany, aby nie rzucał się w oczy z drogi. Na upatrzone zaś miejsce do rozłożenia biwaku podeszliśmy już sobie piechotą :).
No i cóż dodać. Motór, piękna pogoda, piękne widoki i piękna koleżanka – żyć nie umierać ;).
Po otwarciu kufra okazało się niestety, że odbyła się tam mała teksańska masakra piłą łańcuchową. Co prawda porcelanowe miseczki, które Aneta wzięła do obiadu, przetrwały jazdę opatulone kocykiem, ale niestety jabłka i nektaryny nie miały tyle szczęścia i zamieniły się bez mała w dżem ;). A że leżały luzem, to podczas transformacji odwiedziły każdy niemal zakamarek kufra… 🙂
Po opanowaniu sytuacji kuchenka Prymus ruszyła do akcji.
Podgrzaliśmy słoik pulpetów w rondlu i po paru minutach uspokoiliśmy buntujące się nam przewody pokarmowe :].
Wszystko byłoby jak w raju, gdyby nie owady. Niestety nie dawały nam ani chwili spokoju, przez co nie dało się spokojnie poleżeć, zaznać popołudniowej sjesty. Rozdrażnieni przez te małe krwiożercze bestie dosyć szybko zwinęliśmy manele i ruszyliśmy do motocykla.
Na dole wyskoczył nam jednak mały problem. W międzyczasie naszej nasiadówy na wjeździe polanki, przed szlabanem zaparkował duży dostawczak i zabarykadował nam wyjazd. Z samochodu wysypało się dwóch podejrzanie klejących się do siebie na oko Meksykanów płci tej samej, którzy zaczęli paradować po polance w strojach dla siebie typowych, uwieczniając to na zdjęciach ;).
No cóż, nie obyło się bez robienia im wspólnych zdjęć i czekania aż usunął się z podjazdu ;).
Gdy wreszcie dosiedliśmy sprzęta i wydostaliśmy się z Polanki, było po 16:00. Do domu mieliśmy dosyć daleko, więc uznałem, że pogonimy już drogami szybkiego ruchu – Zakopianką (DK47 i nową S7) do Krakowa i potem autostradą A4 do Mysłowic.
No tak, ale w niedziele o tej porze to nie było takie proste… Ruch był dosyć spory i w wielu miejscach musieliśmy pchać się w niemałych korkach. Jednak zaskoczenie moje było ogromne, jak daleko posunięta jest już modernizacja tej drogi. W wielu miejscach świeżutka dwupasmówka, a tam gdzie zwykła droga – super asfalt i piękne oznaczenie drogi…
I tam to już zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki! W pewnym momencie bowiem natknęliśmy się na gigantyczny korek, przez który akurat przed nami przeciskał się jakiś DragStar 1100. Od razu dało się zauważyć, że ten gość wiedział po co ma motocykl i jak wydusić z niego ostatnie soki. Jego jazda była naprawdę imponująca!
A my cisnęliśmy za nim na zająca. Na dwupasmówce w korku – prawym poboczem. Czasem lewym lub środkiem. Na zwykłej drodze nie było znaczenia, czy prawy zakręt, czy lewy, czy podwójna ciągła, czy przerywana linia. Gość wyprzedzał jak szalony. Jak tylko w lukach między samochodami widział na winklach, że z przeciwka jest paręset metrów pustego – kierunek i szpula! A my za nim :). Naprawdę miałem trochę kłopotów, żeby się za nim utrzymać, a przecież on jechał takim kredensem… Wyprzedzaliśmy nawet w miejscach, w których pasy rozdzielone były pachołkami :]. Jak z przeciwka nic nie jechało, to wyskakiwało się między pachołkami na lewy pas i dzida! A potem hamowanie i wpasowywanie się między pachołki by uciec na swój pas… Grubo!
Tutaj należą się też duże brawa Anecie, która nie dość, że się nie bała, to jeszcze tak pewnie się trzymała, że mogłem pozwolić sobie prawie na tyle samo, na ile pozwalam sobie jadąc sam. Wiadomo, że trzeba było przyjmować nieco większy margines przy hamowaniu i nieco wyżej kręcić silnik, ale naprawdę to była jazda, którą zazwyczaj zachowuję tylko na samotne wygłupy… Frajdę mieliśmy niesamowitą, choć nerwy napięte miałem do granic wytrzymałości :].
Podczas tej szalonej jazdy były też odcinki ekspresówki wolne od zatorów samochodowych i tam poganialiśmy już zdrowo – ze 150-160km/h. W paru miejscach były fenomenalne, szerokie, ostre zakręty, w które wchodziliśmy mając na szafie 140km/h… Cud, miód malina! Naprawdę, jak dokończą przebudowę Zakopianki to będzie raj na ziemi dla motocyklistów… :).
W końcu dobiliśmy do Krakowa. Zatrzymaliśmy się na stacji, gdzie zrobiliśmy sobie nieco dłuższy odpoczynek. Walnąłem sobie napój energetyczny, aby nie zasnąć na autostradzie, podyskutowaliśmy sobie chwilę na temat tego, co przed chwilą się działo i z nową energią wskoczyliśmy na sprzęta.
Na temat autostrady Kraków-Mysłowice nie ma się co rozpisywać. Dość powiedzieć, że przy pierwszej bramce przed nosem mieliśmy zwężenie, a po drugiej korek :]. Nie ma to jak mieć poczucie dobrze wydanych 13zł… Na nielicznych odcinkach, gdzie A4 jest „normalna” jechaliśmy sobie 160-170km/h, a na krótkim odcinku pokazałem Anecie jak to jest sypać motocyklem dwie paczki…
Pod naszą firmę w Mysłowicach wróciliśmy chwilę po 19:00. I tak jakoś zagadaliśmy się wspominając niektóre momenty z wyjazdu, że nie zwróciliśmy uwagi kiedy minęła 20:00.
Zmierzchało się już jednak, a następnego dnia praca czekała, więc trzeba było się pożegnać. Aneta wsiadła w samochód i pojechała do domu, a ja poleciałem w gęstym ruchu po A4 do domu. Było szybko i zdecydowanie nieprzepisowo :].
Podsumowując?
Wyjazd udał się rewelacyjnie. Co prawda w drodze powrotnej poległy porcelanowe miseczki, a Aneta stopiła sobie buty, ale jakieś straty zawsze muszą być ;). Pogoda dopisała, motocykl uradził, a z takim pasażerem jazda była czystą przyjemnością :). Żeby się dało jeszcze gdzieś po drodze napić piwa, to dopiero byłby raj! 😉
W sumie wyszło tego 552km, w tym z Anetą ok. 400km. Całkiem konkretna wycieczka :).
Po powrocie do garażu na szafie było 44631km.