Kilka tygodni nosiło Browara, żeby machnąć jakąś dłuższą jednodniową wycieczkę na moto w ramach pojedynczego urlopowego dnia. W wolnych od pracy chwilach kombinowaliśmy nad różnymi wariantami wyprawy, różnymi kierunkami i punktami docelowymi. Jednym z projektów był pomysł odwiedzin Kletna i powrotu czeską stroną – moją ulubioną jedenastką.
W Wielki Poniedziałek 6 kwietnia w robocie Browar nagle zaproponował, żebyśmy wzięli urlop na dzień następny – tj. Wielki Wtorek – 7 kwietnia. Szybkie przestudiowanie prognoz pogody utwierdziło nas w przekonaniu, że pomysł jest dobry, więc wypełniliśmy wnioski urlopowe, załatwiliśmy podpisy i… byliśmy wolni i gotowi do drogi! 😀
We wtorek podniosłem się ok. 6:30. Wciągnąłem śniadanie, ubrałem moto zbroję i po prostu polazłem do garażu. Wyciągnąwszy sprzęta podjechałem na pobliskie BP, zatankowałem po korek, dopompowałem koła i już :).
Browar pojawił się na stacji o 7:30 i po podobnych operacjach przygotowawczych o 7:45 ruszyliśmy w drogę :).
Postanowiłem pokazać Browarowi drogę przez Kietrz i Głubczyce, bowiem z ostatnich wyjazdów trasa ta bardzo mi się spodobała. Początek był co prawda trochę nerwowy i zakorkowany, ale jak tylko minęliśmy Racibórz oczom naszym ukazała się puściutka asfaltówka. Co jakiś czas mijaliśmy pojedyncze samochody, a tak to droga była nasza :).
Przelotowa – zupełnie spokojna – 110-120km/h. Pogoda – wymarzona: lekki poranny chłodek i delikatne, nie walące natarczywie po oczach słońce :). Krajobraz zaś wraz z linią drzew rosnących wzdłuż naszego traktu niknęły w oddali w lekkiej porannej mgiełce :). Dobry asfalt, przyjemne łuki i cały dzień jazdy przed nami – to była piękna perspektywa!
Minęliśmy Głubczyce i pędząc lekko krętą drogą nr 416 wypadliśmy w końcu na krajową czterdziestkę, którą pognaliśmy na Prudnik i Nysę. Miejscami są tam bardzo ładne, nowe drogi – szerokie, z poboczami, równe dobrze oznaczone… Tam aż chciało się przycisnąć i – nie ściemniając – pokusom tym dosyć łatwo ulegaliśmy ;).
Za Nysą zatrzymaliśmy się dopiero przy zbiorniku Otmuchowskim na rozprostowanie gnatów. Była 9:30 i w kołach już mieliśmy 150km…
W dalszej trasce minęliśmy Paczków i w okolicach Złotego Stoku skręciliśmy na Lądek Zdrój – tj. Najbardziej Dziurawą Drogę Na Ziemi :P. 19km sera szwajcarskiego :]. Tych dziur nawet nie dało się omijać – było tego po prostu za dużo ;).
Z Lądka Zdroju już krótka piłka do Stronia Śląskiego i Kletna, gdzie ok. 10:30 zatrzymaliśmy się pod restauracją Biker’s Choice. Uderzający był fakt, że wszędzie wokół restauracji jeszcze leżał śnieg :).
Nie minęły dwie minuty, a już zobaczyliśmy Aśkę z wózkiem zmierzającą w naszym kierunku. Bądź co bądź był wtorek, godzina 10:30, więc nic dziwnego, że nasza wizyta była zaskoczeniem, a knajpa była zamknięta :). Chwilkę później jednak już byliśmy w środku, a Aśka zaproponowała nam herbatę.
Browar był w Kletnie po raz pierwszy, więc restauracja zrobiła na nim spore wrażenie. Bo co tu dużo mówić – klimacik swój posiada ;).
Pogawędziliśmy chwilę z Aśką, powspominaliśmy poprzednie imprezy, poplanowaliśmy przyszłe i… trzeba było się zbierać w dalszą drogę :). Za wcześnie było na jakiś obiad, a zresztą nie chcieliśmy sprawiać niezapowiedzianych kłopotów.
Po 11:00 wsiedliśmy na sprzęty i ruszyliśmy w górę, by przedrzeć się jakoś do Międzygórza, skąd chcieliśmy dojechać do przejścia granicznego w Boboszowie. Jednak po może 2-3 kilometrach droga stała się nieprzejezdna :]. Wszędzie wokół leżał jeszcze śnieg, miejscami nawet na drodze, a w wielu pozostałych nieośnieżonych miejscach, asfalt pokrywały naniesione wodami roztopów liście, kamienie i piasek.
Drogę ostatecznie zatarasowały nam jednak roboty związane z pozyskiwaniem drewna. Zaparkowany na środku drogi samochód terenowy, znak wstępu wzbronionego i sterty poukładanego na asfalcie drewna rozwiały do reszty nasze nadzieje przedostania się do Międzygórza tym szlakiem.
Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, by przebić się jakoś inaczej. Po drodze jednak nie wytrzymaliśmy i zatrzymaliśmy sprzęty koło zaśnieżonego pobocza na małą sesję zdjęciową ;).
Chwilę później ruszyliśmy w dół. Minęliśmy Kletno, Starą Morawę i jakimś sposobem wbiliśmy się na właściwą drogę. Przebiliśmy się przez góry, pokonaliśmy Odcinek Specjalny 😉 (podobno faktycznie jest tam OS – pera naprzemiennych winkli) i pędząc wąziutką dróżką wypadliśmy na krajową drogę nr 33, prowadzącą już prosto na przejście graniczne w Boboszowie.
Po drodze jednak stanęliśmy jeszcze na stacji benzynowej na tankowanie i popas. Zeżarliśmy tam jakieś batony na parkingu za stacją, puściliśmy szczocha w krzaki i można było gonić dalej :).
Dojazd do Boboszowa prowadził fajną, szeroką dobrą drogą, jednak gdy przekroczyliśmy granicę – dopiero oczy wylazły nam z orbit. Jak nożem ciachnął – koniec dziur i początek doskonałego asfaltu. Ostry, czysty, równy, bez dziur. I kręty :D.
Skręciliśmy na Zamberk drogą 312 i po prostu palce lizać! Prędkości zdecydowanie wzrosły, winkle pogłębiły się… Naprawdę można tam było dużo agresywniej jechać niż u nas, zachowując pełną kontrolę nad motocyklem. Opony trzymały się jak przyspawane…
Z prędkością światła wypadliśmy na skrzyżowanie z docelową jedenastką. Byłem zdziwiony, że tak szybko do niej dotarliśmy – wydawało mi się, że odcinek po drodze 312 jest jednak dłuższy… 😉
Skręciliśmy w lewo i rura! Zaledwie po paru kilometrach wskoczyliśmy na pierwszą serię ciasnych agrafek. Niestety niektóre z nich poprzecinane były spływającą w poprzek jezdni wodą, więc nie można było sobie za dużo na nich pozwolić, ale nic to. Mieliśmy przed sobą jeszcze z 200km winkli :).
No i dalej to już była po prostu orgia zakrętów i ostrej jazdy bez trzymanki. Ciągle ostre łuki, szybkie przeloty po prostych odcinkach, wyprzedzanie i – generalnie – to co tygryski lubią najbardziej ;).
Za Bukovicami dorwaliśmy drugą serię ciasnych agrafek i tam już asfalt był wypasiony :). Kolanko, dzida, kolanko ;). I po wszystkim nawrotka, by pokonać odcinek drugi raz i porobić przy tym jakieś zdjęcia ;).
To właśnie tam Browar mało nie wymeldował się w krajobraz :). Pozując do zdjęcia tak położył sprzęta w winklu, że pierdyknął gmolem o asfalt. Po opanowaniu moto, dumny z siebie i z rogalem na twarzy obejrzał się w moją stronę, mimo, iż dopiero wychodził z agrafki. No i tor ruchu sprzęta nieco zboczył w stronę lasu :). Skończyło się jednak na szczęście tylko wizytą na poboczu, krótką rajzą po leśnej ściółce i kupą śmiechu ;).
Po sesji zdjęciowej – łycha! I jak wcześniej – wyprzedzanie, dzida, dzida, winkiel, winkiel ;). I krótko mówiąc – po godzinie takiej jazdy byliśmy po prostu totalnie zniszczeni i zmęczeni… Na postoje jednak nie było czasu :).
Dotarliśmy do Opavy i – już w gęstniejącym ruchu, a potem w korkach – do Ostravy. Tam wskoczyliśmy na autostradę i po krótkim, szybkim strzale znaleźliśmy się w Chałupkach. Już była godzina 16:00…
Zatrzymaliśmy się dopiero przy tej ulubionej knajpie mojej mamy – niedaleko granicy. Jeść w Czechach nie chcieliśmy, bo nie mieliśmy obcej waluty. Ale tutaj, w Polandzie, już trzeba było uspokoić buntujące się żołądki. Karkóweczka i cola po takim dniu – to było to…
Z knajpy do Rybnika – to był już krótki strzał i ponowne zderzenie z polskimi dziurami. Niestety smutna prawda jest taka, że na porządne śmiganie trzeba jechać za granicę…
Przed 17:00 rozjechaliśmy się do domów. Odstawiłem bestię do garażu, spisując z licznika stan 31083km. Pokonaliśmy zatem tego dnia 507 km w niecałe 10h. Całkiem przyzwoity wynik…
I kolejny już raz Jedenastka ujawniła mi swój drapieżny charakter. Jak się na nią wpadnie, to już nie chce się po prostu zatrzymywać i zsiadać z moto by zrobić jakieś zdjęcie. Trasa ta jest więc idealna, aby się na niej raz na długi czas porządnie wyżyć na motocyklu :). I chyba o to nam właśnie z Browarem po tak długiej zimie chodziło…
Czyż nie tak?
Tak, tak!